W powieści “Niemka” Armando Lucas Correa sugestywnie odmalował wojenne losy uchodźców. To pełna emocji i wzruszeń opowieść o rodzinie boleśnie doświadczonej przez wojnę, nazistowski antysemityzm i współczesny terroryzm islamski.


Niemka Armando Lucas CorreaArmando Lucas Correa wplótł swoją opowieść w dwa historyczne wydarzenia – tragiczny rejs niemieckiego statku “St. Louis” w maju 1939 roku oraz zamachy na World Trade Center w roku 2001, symbol fundamentalistycznej wojny religijnej.

Niemiecki transatlantyk “St. Louis” wyruszył w rejs z Hamburga do Hawany w maju 1939 roku z 937 osobami na pokładzie, w większości uchodźcami żydowskimi, uciekającymi z Europy przed nazistowskimi prześladowaniami. Ten rejs stał się przykładem obojętnego podejścia Zachodu do ludzkiego cierpienia i pokrzywdzonych uchodźców. Decyzje rządów, najpierw Kuby, a potem Kanady i Stanów Zjednoczonych, które odrzuciły prośby emigrantów o azyl, sprawiły, że pasażerowie statku przeżyli kolejny koszmar, a dla większości z nich wolność i normalne życie pozostały nieosiągalnym marzeniem.

Oczami dwunastoletniej Hanny, uczestniczki dramatycznego rejsu, Armando Lucas Correa przedstawia sytuację żydowskich mieszkańców Niemiec w 1939 roku, narastające prześladowania, starania o uzyskanie wiz wyjazdowych i cennych biletów na statek, rodzące się przyjaźnie, miłość, ale też strach, cierpienie, nadzieję, wiarę i siłę przetrwania. Hanna miała szczęście – razem z matką dostała pozwolenie na pozostanie na Kubie, choć ceną za to było rozstanie z ojcem i wieloletni pobyt w kraju, w którym była traktowana jak obca, “Niemka”, nigdy do końca zasymilowana i żyjąca w samotności. Jej udziałem stał się typowy los uchodźcy. “Zapomnij, jak się nazywasz” – te ostatnie słowa ojca Hanny w trakcie rozstania w porcie w Hawanie w lapidarnym skrócie charakteryzują los czekający emigranta w każdym czasie i w każdym miejscu.

Siedemdziesiąt pięć lat później, w Nowym Jorku, także dwunastoletnia Anna i jej matka, żyjące od kilkunastu lat w poczuciu pustki i osamotnienia po utracie ojca i męża, próbują poradzić sobie z tą stratą. Przełomowym momentem staje się dla nich list z Hawany, który popchnie je do podróż w przeszłość, a poszukiwanie własnych korzeni i tożsamości da im ukojenie i impuls do zmian. Podróż na Kubę stanie się dla Anny okazją do poznania przeszłości ojca i losów jego rodziny, pozwoli przezwyciężyć traumy dzieciństwa i rozpocząć nową egzystencję. Hannie przekazanie pamiątek i rodzinnej historii kolejnemu pokoleniu da poczucie spełnienia i spokój w ostatnich tygodniach życia.

Pogmatwane losy obu dziewczynek w ujęciu Correi stały się symbolem ponadczasowego braku tolerancji dla odmienności kulturowych czy religijnych.

Pogmatwane losy obu dziewczynek w ujęciu Correi stały się symbolem ponadczasowego braku tolerancji dla odmienności kulturowych czy religijnych, trudności z przystosowaniem się do życia pośród społeczeństwa, które udzieliło wygnańcom schronienia i samotności pośród ludzi. Autor umiejętnie połączył prawdziwe wydarzenia historyczne z losami fikcyjnych bohaterów. Wzruszająca, wywołująca wiele emocji powieść, sugestywnie przedstawia obrazy z Berlina, życie w Hawanie, maluje obrazy tragicznych wydarzeń i ludzkich losów z perspektywy nastoletnich dzieci, skłania do refleksji nad tolerancją i potrzebą akceptacji, przestrzega przed powtarzaniem przez społeczeństwa i narody błędów z przeszłości.Wanda Pawlik

Armando Lucas Correa, Niemka, Przekład: Ewa Spirydowicz, seria: Szmaragdowa seria, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 26 kwietnia 2017
 

Niemka Armando Lucas Correa

Armando Lucas Correa
Niemka
Przekład: Ewa Spirydowicz
seria: Szmaragdowa seria
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 26 kwietnia 2017
 

CZĘŚĆ I

Hanna i Anna

Berlin–Nowy Jork

Hanna
Berlin, 1939

Kiedy miałam prawie dwanaście lat, postanowiłam zabić moich rodziców.
Podjęłam decyzję. Położę się do łóżka i zaczekam, aż zasną. To akurat można było łatwo określić, bo papa zamykał wielkie, ciężkie okna, zaciągał grube, zielono-brązowe kotary i każdego wieczora po kolacji, na którą w tamtych dniach składało się niewiele więcej poza parującym talerzem zupy bez smaku, powtarzał to samo.
– Już nic się nie da zrobić. To koniec. Musimy wyjechać.
Wtedy mama zaczynała krzyczeć i go obwiniać, aż głos jej się łamał. Przechadzała się po całym mieszkaniu – po swojej małej twierdzy w środku tonącego miasta, jedynej przestrzeni, jaką od czterech miesięcy miała do dyspozycji – aż opadała z sił. Wtedy obejmowała papę i jej żałosne narzekania w końcu milkły.
Planowałam odczekać kilka godzin. Nie spodziewałam się oporu. Wiedziałam, że papa już się poddał i był gotów odejść. Z mamą będzie większy problem, choć zażywa tyle tabletek nasennych, że będzie spała jak kamień, spowita w te swoje olejki, jaśminowy i geranium. Mimo że stopniowo zwiększała dawkę, i tak co noc budziła się z płaczem. Biegłam, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale przez uchylone drzwi widziałam jedynie mamę niepocieszoną w ramionach papy. Była jak mała dziewczynka obudzona przez senny koszmar. Tylko że w jej wypadku koszmarem była jawa.
Moich szlochów nikt nie słyszał; na nikim nie robiły już wrażenia. Papa powtarzał, że jestem silna i przetrwam wszystko, cokolwiek się wydarzy. Ale mama nie. Ból zżerał ją od środka. Była dzieckiem w domu, gdzie zabrakło światła. Od czterech miesięcy szlochała co noc, od tamtego wieczora, gdy miasto zasypały odłamki szkła, a powietrze wypełnił smród prochu, dymu i metalu. Wtedy rodzice zaczęli planować ucieczkę. Zdecydowali, że odejdą z domu, w którym się urodziłam, i zabronili mi chodzić do szkoły, nikt mnie tam już mnie nie lubił. I wtedy papa dał mi drugi aparat.
– Żebyś, jak Ariadna, snuła nić do wyjścia z labiryntu – szepnął.
Tak, śmiałam myśleć, że najrozsądniej będzie się ich pozbyć.
Rozważałam, czy nie rozpuścić aspiryny w jedzeniu papy; mogłabym też ukraść mamie tabletki nasenne – bez niech nie przeżyłaby nawet tygodnia. Podstawowy problem stanowiły jednak moje wątpliwości. Ile aspiryn musiałby połknąć papa, żeby dostać krwotoku i wykrwawić się na śmierć? A mama? Ile czasu przetrwa bez snu? Wszelkie działania z udziałem krwi nie wchodziły w grę, bo nie znosiłam jej widoku. Najlepiej więc, żeby umarli wskutek uduszenia. Udusić ich wielką poduchą. Mama zawsze dawała jasno do zrozumienia, że marzy o tym, by śmierć zabrała ją z zaskoczenia, podczas snu.
– Nie znoszę pożegnań – mawiała, patrząc mi prosto w oczy, a jeśli nie słuchałam, chwytała mnie za rękę i ściskała marnymi resztkami sił.
Pewnej nocy obudziłam się nagle, przekonana, że moja zbrodnia już się dokonała. Widziałam martwe ciała rodziców, ale nie mogłam uronić nawet jednej łzy. Poczułam się wolna. Teraz już nikt nie będzie kazał mi się przeprowadzić do gorszej dzielnicy i rozstać z książkami, fotografiami, aparatami, nikt nie zmusi mnie do życia w strachu, że zostanę otruta przez własnego ojca lub matkę.
Zaczęłam dygotać na całym ciele. Wołałam:
– Papa! – I nikt nie pospieszył mi na ratunek.
– Mama! – Nie sposób cofnąć czasu. Kim się stałam? Jakim sposobem upadłam tak nisko? Co zrobię z ciałami? Ile czasu minie, zanim zaczną się rozkładać?
Wszyscy uznają, że to samobójstwo, nikt nie będzie tego kwestionował. Rodzicie cierpieli wówczas nieustannie od czterech miesięcy. Ludzie będą postrzegali mnie jako sierotę, ja siebie jako morderczynię. Moja zbrodnia figuruje w słowniku, sprawdziłam. Co za straszliwe słowo. Na sam widok robiło mi się słabo. Ojcobójstwo. Matkobójstwo. Chciałam je powtórzyć, ale nie mogłam. Byłam morderczynią.
Tak łatwo zidentyfikować moją zbrodnię, moją winę, moje cierpienie. A co z rodzicami, którzy planowali się mnie pozbyć? Czy jest określenie na kogoś, kto zamordował własne dziecko? A może to zbrodnia tak straszna, że w słowniku nie ma na nią słowa? Czyli im ujdzie to płazem, a ja muszę znosić ciężar śmierci i paskudne słowo. Można zabić rodziców, braci i siostry, ale nie własne dziecko.
Włóczyłam się po pokojach, w mojej wyobraźni coraz mniejszych i ciemniejszych, po domu, który już wkrótce nie będzie nasz. Patrzyłam na nieosiągalny sufit, wędrowałam korytarzami pełnymi wizerunków stopniowo znikającej rodziny. Światło lampy ze śnieżnobiałym abażurem przenikało z gabinetu papy do korytarza. Stałam zagubiona, niezdolna się ruszyć. Patrzyłam, jak moje blade dłonie stają się złote.
Uniosłam powieki. Byłam w tym samym pokoju, w otoczeniu podniszczonych książek i lalek, którymi ani się nigdy nie bawiłam, ani nie miałam takiego zamiaru. Zamknęłam oczy. Czułam, że już wkrótce uciekniemy, bez określonego celu, wsiądziemy na wielki statek w porcie w tym kraju, gdzie nigdy nie było dla nas miejsca.
Koniec końców nie zabiłam rodziców. Nie musiałam. Koniec końców to oni byli winni. Zmusili mnie, bym wraz z nimi skoczyła w przepaść.

***

Zapach w mieszkaniu stał się nie do zniesienia. Nie pojmowałam, jak mama może wytrzymać w czterech ścianach wyłożonych zielonym jak mech jedwabiem. Pochłaniał i tak marne o tej porze roku światło słoneczne. Zapach więzienia.
Mieliśmy coraz mniej czasu na życie. Wiedziałam to, czułam to. Nie zostaniemy na lato w Berlinie. Mama układała w szafie kulki naftaliny, żeby chronić swój świat, i charakterystyczny zapach wypełniał całe mieszkanie. Nie miałam pojęcia, co tak bardzo chce chronić, skoro i tak mieliśmy wszystko utracić.
– Pachniesz jak staruszki na Grosse Hamburger Strasse – żartował ze mnie Leo. Leo to mój jedyny przyjaciel, jedyna osoba, która patrzyła mi w oczy i nie chciała na mnie splunąć.
Choć wiosna w Berlinie była zimna i deszczowa, papa często wychodził z domu bez płaszcza. W tamtym okresie nigdy nie czekał na windę, tylko zbiegał po schodach, a one trzeszczały pod jego krokami.
Mnie jednak nie wolno było chodzić po schodach. Papa korzystał z nich nie dlatego, że mu się tak spieszyło, lecz dlatego, że nie chciał spotkać nikogo z naszej kamienicy. Członkowie wszystkich pięciu rodzin, zajmujących niższe od naszej kondygnacje tylko czekali, aż wyjedziemy. Ci, co dawniej dziękowali papie albo starali się przypodobać mamie i jej przyjaciółkom, ci, co komplementowali jej świetny gust i pytali, co zrobić, żeby kolorowa torebka pasowała do modnych butów, patrzyli teraz na nas z pogardą i w każdej chwili mogli na nas donieść.
Mama kolejny dzień nie wyszła z domu. Każdego ranka, gdy wstawała, wpinała w uszy kolczyki z rubinami i czesała piękne, grube włosy – przedmiot zawiści jej przyjaciółek – ilekroć zjawiała się w herbaciarni hotelu Adlon. Papa nazywał ją Boginią, tak bardzo fascynowało ją kino – jej jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Nigdy w życiu nie przegapiłaby premiery nowego filmu z prawdziwą boginią, La Divine, Gretą Garbo, w Palast.
– Jest bardziej niemiecka niż wszyscy inni – tłumaczyła, ilekroć pojawiała się wzmianka o boskiej Garbo, de facto Szwedce. Ale w tamtych czasach filmy były nieme i nikogo nie obchodziło, gdzie gwiazda przyszła na świat.
Odkryliśmy ją. Zawsze wiedzieliśmy ją, że należy jej się boska cześć. Doceniliśmy ją, zanim dostrzegł ją ktokolwiek inny i dlatego Hollywood zwróciło na nią uwagę. A w pierwszym filmie dźwiękowym mówi z perfekcyjnym niemieckim akcentem:
– Whisky – aber nicht zu knapp!*

* Whisky, byle nie za mało

Czasami, kiedy rodzice wracali z kina, mama była we łzach.
– Uwielbiam smutne zakończenia w filmach – tłumaczyła. – Komedie są nie dla mnie.
Kołysała się w ramionach papy, unosiła dłoń do czoła, drugą przytrzymywała tren jedwabnej sukni, odrzucała głowę do tyłu i mówiła po francusku.
– Armand, Armand… – szeptała przeciągle, z silnym akcentem, jak sama La Divine.
A papa nazywał ją swoją Camille.
– Espere, mon ami, et sois bien certain d’une chose, c’est que, quoi qu’il arrive, tu Marguerite te restera* – odpowiadała, śmiejąc się histerycznie. – Dumas brzmi okropnie po niemiecku, prawda?

* Miej nadzieję, mój drogi, i bądź tego pewnym, że cokolwiek się stanie, Małgorzata cię nie opuści! (Aleksander Dumas, Dama kameliowa, Księgarnia K. Fiszlera, Warszawa 1910).

Ale teraz mama już nigdzie nie wychodziła.
– Zbyt wiele wybitych szyb – tłumaczyła od czasu koszmarnego listopadowego wieczora w zeszłym roku, gdy papa stracił pracę. Aresztowano go na uniwersytecie i zabrano na posterunek policji przy Grolmanstrasse. Trzymali go tam bez możliwości kontaktu za przestępstwo, którego nie mogliśmy pojąć. Dzielił ślepą celę z herr Martinem, ojcem Leo. Po tym, jak ich w końcu zwolniono, spotykali się codziennie, co mamę martwiło jeszcze bardziej. Przeczuwała, że planowali ucieczkę, a ona nie była na nią jeszcze była gotowa. To strach trzymał ją w twierdzy mieszkania. Żyła w stanie wiecznego zdenerwowania. Dawniej bywała w eleganckim salonie w hotelu Kaiserhof, zaledwie kilka ulic od naszego domu, ale z czasem wypełnił się on ludźmi, którzy nas nienawidzili, ludźmi, którzy uważali się za czystej krwi, ludźmi, których Leo nazywał ogrami.
Dawniej dumnie przechadzała się po Berlinie. Ilekroć udawała się na zakupy do Paryża, zatrzymywała się w hotelu Ritz; a jeśli towarzyszyła papie, kiedy akurat wykładał w Wiedniu, mieszkała w hotelu Imperial.
– Ale mamy Adlon, nasz Grand Hotel na ulicy Unter den Linden. La Divine zatrzymała się w nim osobiście i uwieczniła go na ekranie.
W tamtym czasie smętnie wyglądała przez okno i usiłowała znaleźć logiczne wytłumaczenie tego, co się działo. Gdzie się podziały najszczęśliwsze lata jej życia? Za co i dlaczego została skazana? Miała poczucie, że płaci za grzechy innych: rodziców, dziadków – wszystkich swoich przodków od wielu stuleci.
– Jestem Niemką, Hanno. Nazywam się Straus. Alma Straus. Czy to naprawdę nie wystarczy, Hanno? – mówiła do mnie po niemiecku, a później po hiszpańsku, angielsku i w końcu po francusku. Jakby ktoś jej słuchał, jakby chciała bardzo jasno wyrazić swoje myśli we wszystkich czterech językach, którymi biegle władała.
Tamtego dnia umówiłam się z Leo na robienie zdjęć. Spotykaliśmy się codziennie w kawiarence Frau Falkenhorst obok Hackerscher Markt. Ilekroć właścicielka nas widziała, uśmiechała się i nazywała małymi bandytami. Bardzo nam się to podobało. Jeśli jedno z nas się spóźniało, drugie zamawiało gorącą czekoladę. Czasami umawialiśmy się w kawiarence przy wyjściu z dworca Alexanderplatz. Półki uginały się w niej od słodkości w sreberkach. A jeśli sprawa była bardzo pilna, Leo czekał na mnie przy kiosku niedaleko naszej kamienicy. Dzięki temu unikałam spotkania z sąsiadami. Choć wynajmowali od nas mieszkania, nie chcieli mieć z nami nic wspólnego.
Posłuszna zaleceniom dorosłych, minęłam wyłożone chodnikiem schody, coraz bardziej zakurzone, i wsiadłam do windy. Zatrzymała się na trzecim piętrze.
– Dzień dobry, frau Hofmeister – powiedziałam i uśmiechnęłam się do jej córki, Gretel. Dawniej się z nią bawiłam. Gretel była bardzo smutna, bo nie tak dawno straciła swojego śnieżnobiałego szczeniaczka. Było mi jej bardzo żal.
Choć byłyśmy rówieśniczkami, przerosłam ją już dawno. Frau Hofmeister miała dość czelności, by powiedzieć do niej:
– Chodźmy schodami. Kiedy oni się w końcu wyprowadzą? Stawiają nas wszystkich w bardzo trudnej sytuacji…
Jakbym wcale jej nie słyszała, jakby to nie mój cień tkwił w windzie. Jakbym nie istniała. Tego właśnie chciała: żebym nie istniała.
Ditmarowie, Hartmannowie, Brauerowie i Schultzowie – wszyscy mieszkali w naszej kamienicy. Wynajmowaliśmy im mieszkania. Budynek należał do rodziny mamy od dawna, od czasów, zanim się urodziła. To oni powinni odejść, nie my. To oni byli obcy. Nie my. Byliśmy bardziej niemieccy niż oni.
Drzwi windy zamknęły się, kabina ruszyła w dół, a ja nadal widziałam nogi Gretel.
– Brudasy – usłyszałam.
Naprawdę? Co takiego zrobiliśmy, że muszę to znosić? Jaką zbrodnię popełniliśmy? Nie byłam brudaską. Nie chciałam, żeby ktokolwiek tak o mnie myślał. Wysiadłam z windy i schowałam się pod schodami, żeby znowu się na nie nie natknąć. Widziałam, jak wychodziły z budynku. Gretel cały czas szła ze spuszczoną głową. Obejrzała się za siebie, szukała mnie wzrokiem, może chciała przeprosić, ale matka pchnęła ją do przodu.
– Na co się gapisz? – zawołała.
Wracałam schodami na górę, głośno płacząc. Tak, płakałam, z gniewu i bezsilności, bo nie mogłam przecież powiedzieć frau Hofmeister, że z niej większa brudaska niż ze mnie. Skoro jej przeszkadzamy, może się wyprowadzić, droga wolna, to nasza kamienica. Chciało mi się walić pięścią w ścianę, roztrzaskać drogocenny aparat, który dostałam od ojca. Wpadłam do mieszkania. Mama nie pojmowała, czemu jestem taka wściekła.
– Hanna! Hanna! – wołała, ale ją zignorowałam.
Poszłam do starej łazienki, zatrzasnęłam za sobą drzwi, odkręciłam wodę w prysznicu. Nadal płakałam. Pragnęłam przestać, ale to było niemożliwe. W ubraniu i butach weszłam do śnieżnobiałej wanny. Mama wołała mnie i wołała, ale w końcu dała spokój. Słyszałam jedynie szum zalewającej mnie gorącej wody. Pozwalałam, by zalewała mi oczy, aż piekły, uszy, nos, usta.
Powoli zdejmowałam z siebie ubranie i buty, cięższe teraz od wody i mojego brudu. Namydlałam się, nacierałam solami kąpielowymi mamy, które drażniły mi skórę, wycierałam się białym ręcznikiem, żeby pozbyć się wszelkich śladów skażenia. Moja skóra była teraz czerwona, jakby zaraz miała zacząć schodzić. Rozkręciłam ciepłą wodę jeszcze bardziej, aż nie mogłam dłużej znieść ukropu. Wyszłam z wanny i osunęłam się na zimne biało-czarne kafelki posadzki.
Na szczęście zabrakło mi już łez. Wycierałam się, z całej siły tarłam skórę. Nie chciałam jej, i jeśli Bóg pozwoli, zacznie schodzić po gorącej kąpieli. W zaparowanym lustrze analizowałam każdy por, każdy milimetr ciała: twarz, ręce, stopy, uszy – żeby się upewnić, że nie została ani odrobinka brudu. No i ciekawe, kto teraz jest brudasem.

 
Wesprzyj nas