“Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca Islandia” to bezpretensjonalny, pełen humoru obraz Islandii – jej zapierającej dech w piersiach przyrody, niezwykłej historii i specyficznego charakteru mieszkańców.


Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca IslandiaIslandia niezmiennie intryguje. Kraina wulkanów, gejzerów i lodowców. Bliska kontynentalnej Europie, a jednak na swój sposób egzotyczna.

Znana na świecie dzięki ekscentrycznym artystom, erupcji Eyjafjallajökull, która dała się we znaki liniom lotniczym, czy wyjątkowym występom kibiców piłkarskiej drużyny narodowej.

Rodzinny wyjazd stał się dla autorki okazją do bliższego poznania zadziwiającej wyspy. Jak mieszkają ci, którzy sobotę nazywają Laugardagur, czyli po prostu dniem kąpieli? Co jedzą i piją na co dzień, skoro ich narodowym daniem jest zgniły rekin, a eksportowy produkt monopolowy, kminkowa wódka, nazywa się Svarta Daudi, czyli Czarna Śmierć?

Agnieszka Rezler – dziennikarka, na co dzień pisze o wnętrzach. Od kilkunastu lat współpracuje z czasopismami poświęconymi tej tematyce, m.in. z miesięcznikiem „Dom&Wnętrze”. Bardziej niż design pasjonuje ją architektura. Dokonania Skandynawów w tej dziedzinie uważa za wzorzec metra, jednak dopóki nie pojechała na Islandię, życie w krajach Północy z uwagi na klimat uważała za niemożliwe. Dziś, po dwóch wizytach na wyspie, czuje się skłonna zrewidować ten pogląd.

Agnieszka Rezler
Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca Islandia
Seria: Z różą wiatrów
Wydawnictwo Dolnośląskie
Premiera: 22 marca 2017
 

Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca Islandia

Zamienię działkę na wyspę

Gdyby sołtys nie wystawił działki pod młotek, pewnie nie byłoby całej sprawy. Ale wystawił. I celował jak w złote jabłko – trafił na moment, w którym my właśnie zaczęliśmy się rozglądać. Bo przychodzi taka chwila w życiu każdego człowieka, kiedy strasznie ciągnie go w dół, do ziemi, kiedy myśli: wyniosę krzesła na MÓJ taras, do kieliszeczków rozleję nalewkę Z MOICH WŁASNYCH jeżyn i razem powdychamy MOJE świeże powietrze. A może do MOJEGO płotu podejdzie jeszcze sarna – MOJA sarna – i wtedy to już będę w środku świata!
Nas też jakoś tak naszło. A cena zaostrzała apetyt. Przemyśleliśmy sprawę przy herbacie i słonych paluszkach, ja i mąż, i wyszło nam, że jeśli poksięgujemy wystarczająco przebiegle, tak jak uczyli w Lehman Brothers, to będzie nas na tę działkę stać. To znaczy, nie będzie, ale przynajmniej będzie tak wyglądało. I od wakacji pochyły garb zarośniętej zielskiem ziemi podnosił nam ciśnienie, prowokując najdziksze fantazje. Miał to robić jeszcze przez miesiąc, aż do Nowego Roku: wtedy właściciel obiecał podać nam ostateczną cenę.
Mąż miał do sprawy dystans. Owszem, działka piękna, dookoła hektary lasów poprzetykane soczewkami jezior, tyle że dla rodziny, w której nawet wymiana przepalonej żarówki potrafi na miesiące utknąć w organizacyjnym bezwładzie, budowa domu na odległość to wyzwanie. Ale mnie już ogarnęła gorączka. W tydzień zaprojektowałam trzy warianty letniego domu, wybrałam kamień na obudowę kominka, stół do jadalni i leżaki na taras, choć przez pół roku nie mogę dotrzeć z zasłonami do magla. Upojona wyobraźnia podsuwała mi obrazy ciężkiej pracy w hamaku z laptopem na kolanach, pieczenia ciast z leśnych malin i wieczorów spędzanych przy grach planszowych w akompaniamencie pohukiwań sowy. Wobec takich rojeń bladła nawet konieczność podciągnięcia prądu, montażu hydrauliki i wykonania izolacji przeciwwodnej poziomej.
Wszystko to działo się dobre kilka lat temu, kiedy znaliśmy jeszcze pojęcie zimy, a najstarsi pamiętali, jak wygląda śnieg. Tamtego roku mróz chwycił kraj w diamentowe kleszcze; umierały akumulatory, a w hipermarketach nie domykały się automatyczne drzwi. Zimno usposobiło męża bardziej entuzjastycznie. Między Gwiazdką a sylwestrem, kiedy każdą wolną chwilę spędza się pod kocem na rojeniach o ciepłych wyspach, my zaczęliśmy wyobrażać sobie kolejne święta celebrowane w chacie z bali, w towarzystwie podchodzących do płotu serdecznych dzików i jeleni.
Parę dni później przyszła wiadomość: sołtys się rozmyślił i działki nie sprzeda. Wiadomość ścięła nas z nóg; poczuliśmy się jak bokser po nokaucie. Potrzeba nam było szybkiego pocieszenia. Wino jest dobre na krótko, a zresztą za bardzo kojarzy się z tarasem, hamakiem i grami planszowymi…
Wczasy w Turcji? Nic rozsądnego i pocieszającego nie przychodziło mi do głowy. Tymczasem w głowie mojego męża wykiełkował pomysł. Do dziś nie wiem, skąd mu się to wzięło. Lubi tak jak ja wygrzewać się na plaży i mieć dwa kroki do baru. Nie znosi marznąć i moknąć, a nieprzerwane wichury wprawiają go w stan nerwowego niepokoju. Dlatego nie rozumiem, czemu tamtego zimnego styczniowego dnia wrócił z biura, odłożył teczkę, zjadł zupę i powiedział: jedziemy na Islandię.

Na Islandię?

Wtedy zapytał go Kerthjalfad, dlaczego nie ucieka.
– Dlatego – odpowiedział Thorsteinn – że i tak nie zdążyłbym
przed wieczorem do domu, bo mój dom jest w Islandii.
Kerthjalfad darował mu życie.

Saga o Njalu

– Tam premierem jest lesbijka(1) – stwierdził politycznie wyrobiony znajomy. – Ale dajcie spokój, przecież nawet w lipcu będzie śnieg!
Znajomy jest lepszym politykiem niż meteorologiem, dlatego zignorowaliśmy jego radę. Owszem, właśnie tam się wybieramy. Czyli dokąd? O Islandii nikt nie wie niczego na pewno. Nie jeździ się tam na długi weekend, nie można też wiele przeczytać, bo nie da się przecież czytać w takim dziwnym języku. Wyspa leży poza marginesem zainteresowania kolorowej prasy; musi zaczadzić pół świata, żeby w ogóle przypomnieć o swoim istnieniu. Ale znamy przecież słowo, i już samo słowo – powtarzane, gorliwie odmieniane, wymawiane z zachwytem jak imię noworodka – sprawia, że coś za nim słyszymy, spoza liter wyłania się kształt. ISLANDIA. Brzmi metalicznie, jak odgłos rysującego po szybie ołówka HB. Szklisty lód i zalatujący siarką dym. Niewyraźne sylwetki ludzi (ludzi?) wyłaniające się bez uprzedzenia z mlecznej mgły. Bezkresne połacie – czego?
Co tu dużo gadać, dziwny kraj z dziwną aurą. Ziemia, od której dmucha tajemnicą. Wiatr, a na śniegu ślady Lisbeth Salander, zagłodzonej i samotnej Dziewczyny z Tatuażem. Ale ona była tylko wymyśloną Szwedką, złudzeniem doprawionym zimnym sosem przez kilku spryciarzy od marketingu. Islandia jest lepsza, bo jest prawdziwa! To ląd, żywe miejsce na globie. Lecisz między niebem a oceanem, przez korytarze wyznaczone siatką kartograficzną i nagle – jest. Widać ją z daleka: postrzępioną, rozlaną jak kleks, który wypłynął na powierzchnię Atlantyku z pęknięcia w skorupie litosfery. I tyle na razie udaje nam się dowiedzieć: że wyspa jest kawałkiem morskiego dna w stanie zapalnym, że właśnie tak się narodziła – wypluwając samą siebie spod ziemi. Gdyby tego nie zrobiła, nie byłoby dziś Björk, Nagrody Nobla dla Halldóra Laxnessa ani małych koników z dużą grzywką, czyli wszystkich powodów do islandzkiej patriotycznej dumy. Na szczęście są i jest też ona, razem z zaskakującą obfitością dymiących szpar i dziur, niezagojonych do dzisiaj szram, przez które sama kiedyś się wydostała, budując paleogeński most między Europą a Ameryką. Jakoś trochę później, już po paleogenie, most się zawalił, ale wyspa – jego środkowy przystanek – pozostała. Postawić w takim miejscu nogę to dla kogoś, kto zwykle siedzi na zmianę przed komputerem albo telewizorem, poważne wyzwanie. To nic, że przed nami tę samą ścieżkę przedeptały miliony owiec, a może nawet jacyś ludzie. Już sam fakt, że nie chodzi o Turcję czy Egipt, pozwala poczuć się odkrywcą.
Heroizm przedsięwzięcia też się liczy: pojechać w środku lata tam, gdzie wiatr odrywa uszy i gdzie nie zdejmuje się wodoodpornych butów, a najgłupszym pomysłem jest spakowanie szortów i kremu z filtrem, to co najmniej interesujące dziwactwo – rzecz nie do pogardzenia w czasach, kiedy nawet wybierając biurowy kubek do kawy, trzeba wykazać się oryginalnością.
I jest coś jeszcze: zdobędziemy pamiątki, a dla mnie pamiątki to zdjęcia. Potrafię przywieźć pięćset odbitek z wycieczki po nieoświetlonym lochu, po którym przeciągnie mnie nudny przewodnik jąkała. Świat w kartonikach, kolorowy, podpisany moim autografem. Na darmo krzyczą do mnie pocztówki i kalendarze: już tu jesteśmy, kup nas, powieś, wspominaj! Ja po prostu muszę sama spojrzeć przez szklane oko, nawet jeśli wynikiem tego spojrzenia będzie tylko kolejna kopia przemysłowej widokówki. W dodatku czy znacie lepsze lekarstwo na doła? Patrzcie: tu przytulam małą kózkę; czy nie jesteśmy słodkie? I jaka byłam wtedy szczupła!
Tym razem czułam, że naszego kolejnego albumu nie wypełnią małe kózki. Wiedziałam, że kadry będą malarskie i epickie jednocześnie. Skąd? Bo zanim postawiłam stopę na płycie lotniska, byłam już cała na lodowcach i przy gejzerach. Ślizgałam się po zbitym firnie i deptałam dziewicze pagórki tropem owczych bobków. Weszłam w Islandię jak w nowe ubranie, nosząc je nieprzerwanie od stycznia, kiedy wycieczka po raz pierwszy zaświtała nam w głowach, do dnia wyjazdu w środku lipca. A właściwie do dziś.

(1) W 2009 roku, w samym środku kryzysu finansowego, na czele rządu islandzkiego stanęła popularna socjaldemokratka Jóhanna Sigurardóttir, która jako jedyny chyba polityk tak wysokiego szczebla bez osłonek mówiła o swoim homoseksualizmie. Gdy w 2010 roku Islandia zalegalizowała małżeństwa homoseksualne, ślub Jóhanny i jej wieloletniej partnerki, dramatopisarki Joniny Leósdóttir, odbył się jako jeden z pierwszych.

Mapa, i co z nią zrobić

I tak dowiedziałem się, że Islandia jest
ogromna – dużo większa, niż
kiedykolwiek sobie to wyobrażałem.

Andrew Evans, Islandia. Przewodnik turystyczny National Geographic

To zabawne, ale okazało się, że nasze wydawnictwa kartograficzne nie słyszały o Islandii, jakby świat kończył się płotem na północnym wybrzeżu Szkocji. Jej mapa była nie do zdobycia. Kiedy trafialiśmy na jakiś ślad w internetowej księgarni, obrazek był niewyraźny – równie dobrze mógłby przedstawiać puszkę karmy dla kotów – a obok wyświetlał się napis: „produkt niedostępny”.
Nie szkodzi. Od dziecka mam zacięcie do prac ręcznych; żmudna dłubanina z użyciem kleju, śrubokrętu i wrzątku to dla mnie ideał aktywności. Korzystam z każdej okazji, żeby w świecie silikonu i seryjnych morderstw chwycić się takiej kojącej roboty. I jest jeszcze serwis Google Maps – cudowne narzędzie, które pozwala odnaleźć Świętego Graala na leżąco. To właśnie na mapach Google’a przeżyłam swoją pierwszą ekscytację Islandią – jej kształtem wynurzonej z oceanu rozczapierzonej łapki, bielą jej lodowców i pustką kamienistego interioru. A to, co można zobaczyć w Google’u, można przecież wydrukować!
Po trzech nocach nierównej walki z problematyką skali, kilku awariach drukarki i zużyciu wiadra tuszu udało mi się stworzyć kartograficzny unikat: mapę wyspy złożoną z dwunastu sklejonych zdjęć lotniczych A4. Kiedy ceremonialnie rozłożyłam ją na podłodze naszego największego pokoju, gdzie wyglądała jak geomorfologiczny dywan, mąż wrócił z pracy i rzucił na stół trzy mapy Islandii zamówione za moimi plecami w Amazonie. Przez pierwsze dni spędzone z mapą – czy raczej z mapami – planowaliśmy być wszędzie i spróbować wszystkiego. Przecież to mała wyspa; ledwie mieści się na niej wodzący po globusie palec i trzysta tysięcy Islandczyków.
Przez kolejne tygodnie heblowaliśmy ambitne plany. Z kilku użytych wtedy narzędzi najskuteczniejszy okazał się hebel finansowy. Każdy dodatek ekstra – nocleg, wycieczka superjeepem, nadprogramowa bułka – powodował natychmiast eksplozję w kosztorysie i zawieszenie Excela. W drugą stronę mechanizm nie działał; redukowanie kosztów jest na wyspie pojęciem kompletnie niezrozumiałym. Możesz rozważać wariant przelotu w luku bagażowym albo spanie w zagrodzie z kozami – wszystko na nic. Część zniewalającego uroku Islandii polega na tym, że po prostu musi być droga. Pozostawało nam cieszyć się cudzym nieszczęściem: kilka lat wcześniej wyspiarska gospodarka zbankrutowała, dzięki czemu trafiliśmy na okres nieznanej na przestrzeni dziejów taniochy.
Jednak „Islandię tańszą” od „Islandii taniej” nadal dzieli niezmierzona przepaść. W dodatku pozostaje jeszcze czas – ta płynno-gazowa substancja o niemożliwym do ustalenia metrum, kiedy nieznany teren w żaden sposób nie daje się przetłumaczyć na godziny, a nawet na dni.
Łatwo wybrać cele, planując urlop nad Bałtykiem. Trzeba się powłóczyć po słowińskich wydmach (co zajmie jedno popołudnie) i odwiedzić restaurację w Sasinie (na jakieś trzy kwadranse). Wejść na latarnię morską, zrobić zdjęcie – i już. Ale co wybrać z islandzkiej oferty, skoro nawet tamtejszy terminal lotniczy tchnie głęboką tajemnicą?
W nielicznych ilustrowanych reportażach atrakcje wyskakują jedna zza drugiej. Literatura turystyczna poleca tzw. Złoty Krąg: aktywny gejzer, wodospad Gullfoss i historyczno-geologiczne ciekawostki Parku Narodowego Þingvellir. Wszystko to można obejrzeć, nie oddalając się zanadto od Reykjavíku. Pewnie sprzedają tam paczkowaną lawę i pobierają opłaty za oddychanie – wiadomo, żelazne atrakcje turystyczne potrafią zmienić w piekło najmilsze wakacje. Wpisujemy jednak Złoty Krąg na naszą listę; na sam początek, żeby potem mogło być już tylko lepiej. Po kilku tygodniach takiej gimnastyki wytyczamy resztę trasy: szlak wzdłuż najłatwiej dostępnego południowego wybrzeża z kilkoma śmielszymi wypadami w głąb lądu. W mapie wyspy można się zakochać. Rozczochrany kontur mieści w sobie tyle form i kolorów, że starczyłoby na ulepienie kontynentu. Płonące czerwienią pasma gór, zanurzone grzebieniami fiordów w oceanie. Kobaltowa siateczka przybrzeżnych rozlewisk na zielonym gobelinie nizin.
Pomiędzy tym wszystkim białe płaty lodowców, a dookoła – poskręcana serpentyna obwodnicy, oblepiona czarnymi dżdżownicami niesamowitych nazw geograficznych. Znajduję wyrazy dłuższe niż rzeki! Austur-Barðastrandarsýsla, Víðidalstunguheiði, Þríhyrningsfjallgarður, Hvannadalshnúkur, Kirkjubajarklaustur… Pełznące po tajemniczym terytorium niezrozumiałe słowa-robaczki.
Wreszcie nasza trasa wydaje się naszkicowana, a z mętnej zupy wyobrażeń wyłaniają się pierwsze zapowiedzi magicznych punktów. Wycieczka w sam środek wyspy, między dwa pomniejsze lodowce („pomniejsze” to termin roboczy; każdy z nich jest większy od księstw Liechtensteinu i Monako razem wziętych), do centrum pustego interioru – już sam pomysł przejażdżki donikąd wydaje mi się apetyczny.
Obejrzeć NIC z każdej strony, sprawdzić, czym pachnie i jakie wydaje odgłosy… Poza tym w samym środku tej dobrze przewietrzonej pustyni połyskuje skalny basen – można zrzucić ciuchy i wykąpać się w zagotowanej pod ziemią wodzie. To wystarczy, żeby nasza dziesięcioletnia córka uznała Północ za najciekawszy wakacyjny kierunek. I jeszcze Þórsmörk – lasy Thóra, władcy młota i bezwzględnego patrona całej tej dziczyzny – zielona kotlina wciśnięta między dwa śpiące wulkany. Nie dojedziemy tam fiatem pandą; musimy wynająć wodoodporny samochód z kierowcą-przewodnikiem w pakiecie. W ten sposób Þórsmörk staje się moim kolejnym must see. No i góry – niezrównane, kolorowe. A tysiące wodospadów? A lodowcowa laguna, w której figlują tłuste, roześmiane foki? A czarne plaże i zanurzone po kolana w oceanie skalne bramy? Nocne kluby Reykjavíku? Maskonury? Wieloryby? Ech!

Zaglądamy do szafy

Teraz na korzyść Wielebnego Baldura
obróciło się to, że tak solidnie został przyodziany.

Sjón, Skugga Baldur. Opowieść islandzka

Wyjazd poza strefę wiecznych upałów i musujących drinków z parasolką… Co spakować? Tygodniami nie odrywamy się od komputera, aż na naszym krześle daje się rozpoznać trwały odcisk pośladków. Rujnujemy domowy budżet na przewodniki, których nie uda się przeczytać, na mapy, które podrą się przy pierwszej próbie rozłożenia, i na specjalistyczną odzież z certyfikatem, która kosztuje tyle, że gdyby NASA chciała w niej wysyłać kosmonautów, musiałaby zakończyć program Apollo dziesięć lat wcześniej.
Pozostałe pieniądze wydajemy na karty pamięci do aparatów i szpanerskie okulary przeciwsłoneczne dla polarników. W dodatku tak naprawdę nie wiemy, co może nas zaskoczyć. To nie Grecja, gdzie pogoda nie zmieniła się od tysiącleci, a jedyną niespodziankę mogą sprawić puste bankomaty. Czy oprócz Björk i trolli mieszka tam ktokolwiek podobny do ludzi? Czy Islandczycy znają widelec i nóż? Nie jedzą małych dziewczynek? A dużych? I co, jeśli w połowie pobytu skończy nam się pasta do zębów? Nie tylko to utrudnia nam pakowanie. Kiedy chcemy kupić porządne przeciwdeszczowe ciuchy, okazuje się, że tu nie Paryż, a oferta rynkowa tylko na papierze trzyma światowy fason. Jeśli chodzi o kurtki, to dla męża nie ma rozmiaru, dla mnie koloru, a dla dziecka – niczego. Wprawdzie reklamową makulaturę „wyłącznych importerów” można znaleźć nawet między stronami „Głosu Hutnika”, ale przecież zapas ulotek – w odróżnieniu od zapasu kurtek i butów – łatwo zmieścić na pawlaczu. Kupienie wodoodpornych spodni dla chudej dziesięciolatki okazuje się zupełnym niepodobieństwem. Szycie ich na miarę (na jeden sezon!) uznajemy za szczyt głupoty. W końcu – po dwóch miesiącach – udaje nam się skompletować trzy porządne nieprzemakalne zestawy. Ich wartość podwoił koszt benzyny wypalonej podczas objazdu magazynów w całym województwie. Z butami historia się powtarza. Na termiczną bieliznę machamy ręką; lipiec to w końcu lato i nie warto się wygłupiać.
W wolnych chwilach czytamy „Zew Północy” – piękny, choć nieprzewidywalny, ukazujący się w kapryśnych odstępach czasu kwartalnik o Skandynawii, który szybko staje się naszą ulubioną gazetą. Spomiędzy kartek regularnie wypadają ulotki z reklamą wodoodpornej odzieży trekkingowej we wszystkich rozmiarach i w kolorach tęczy. Używam ich jako podkładek pod herbatę; nasza szafa jest już pełna.

 
Wesprzyj nas