Obejrzyj razem z grażdaninem radzieckie dobranocki, wyjedź na obóz pionierski, a następnie zetknij się z realiami sowieckiego uniwersytetu. Poznaj codzienne życie żołnierza walczącego w Afganistanie i górniczki z Donbasu. Zobacz grażdanina na odwyku i w chwili religijnego nawrócenia. Przeżyj jego romans, a także ostatnie chwile w domu opieki.


Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRRGrażdanin N.N., czyli obywatel nomen nescio – niewiadomego imienia – poświęcony jest powojennym losom mieszkańców Związku Radzieckiego. Kraj ten nie istnieje już od ćwierćwiecza i dla najmłodszych czytelników może być równie odległy jak Cesarstwo Rzymskie.

Przez ten czas zdążyły już przylgnąć do niego etykiety supermocarstwa, hegemona czy imperium zła. Dzięki nim łatwiej nam było rozstać się ze światem, który utożsamiał. Dla trzystu milionów obywateli był jednak domem, który z dnia na dzień przestał istnieć. Rozsypała się, zdawało się, nienaruszalna konstrukcja.

Wniwecz obróciły się nie tylko butne deklaracje pierwszych sekretarzy, ale też pielęgnowane w cichości ducha marzenia o ukwieconej daczy pod Leningradem czy prychającym zaporożcu.

Autorzy postanowili wyciągnąć dłoń po kawałek tej najmniejszej, ludzkiej Atlantydy, by z bliska przyjrzeć się jej barwom.

Marta Panas-Goworska i Andrzej Goworski – małżeńsko-pisarski duet. Interesują się kulturą i historią krajów Europy Środkowo-Wschodniej oraz Rosji. Są przeświadczeni, że właśnie ta cześć świata jest najniezwyklejsza i najciekawsza ze wszystkich. Ponadto ona śledzi internacjonalistyczne związki między namiętnością a zbrodnią, on – podąża ścieżkami historii medycyny. Publikowali m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Nowej Europie Wschodniej”. Regularnie współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”.

Marta Panas-Goworska, Andrzej Goworski
Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRR
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 17 stycznia 2017
 

Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRR


Szachcioreczki

Dżender-szychta

Jest marzec 1940 roku, dochodzi piąta rano. Na dworze ciemno, na przemian zacina deszcz i śnieg. Do oświetlonego budynku z wysokimi wieżami szybowymi suną sznurem górnicy. Obok nich drepczą kobiety. Każda niesie wałówkę, w której zgodnie z tradycją jest chleb ze słoniną, cebula, którą górnicy zjedzą niczym jabłko, oraz termos z herbatą. Przy bramie do kopalni kłębią się jeszcze inne panie. Kobiety żegnają czule swoich ukochanych, co niektóre czynią znak krzyża, i odchodzą. Nowo przybyli górnicy mijają się z kolegami schodzącymi właśnie ze zmiany. Ci, umorusani i zmęczeni, stają w ciemnościach i czekają, aż podejdą do nich żony.
I tak dzień w dzień spod bramy zakładowej jeden po drugim ruszają dwa korowody. W pierwszym idą kobiety, które tylko co pożegnały swych mężczyzn, w drugim pary, które dopiero co się spotkały. Po przyjściu do domu mężczyźni nie robili nic. Ślubne zapewniały im nie tylko strawę, dbały o czystość czy troszczyły o pozostałych domowników, ale i wykonywały podstawowe naprawy. Oprócz tego obowiązki górniczych żon rozciągły się na sprawy administracyjne, reprezentowały też całą rodzinę na zewnątrz. Zwyczaj ten stał się niepisanym prawem i nawet władze kopalni, chcąc coś wskórać u pracowników, kontaktowały się z ich połówkami. Rejestr trudnych zadań do wykonania, jaki codziennie musiały odfajkować, nie zawierał bodaj jednej tylko pracy. Kobietom nie wolno było zjeżdżać do kopalnianych tuneli i, broń Boże, fedrować węgla. W laickim i wolnym od zabobonów ZSRR uważano, że mężczyzna będzie przeklęty, jeśli jego niewiasta pojawi się w podziemnych korytarzach.
Wielka Wojna Ojczyźniana przyniosła dżenderową rewolucję w radzieckich kopalniach. „Oto nasza rodzina! Wszyscy górnicy. Pradziad Aleksandr był górnikiem. Dziad Aleksandr był górnikiem. Ojciec Aleksandr był górnikiem – przedstawia swoich najbliższych bohater powieści Fiodora Panfiorowa Wielka sztuka. – Syn mój, wskazał na syna, Aleksandr jest górnikiem. A to moi komsomolcy: Sańka będzie górnikiem, odważniak. No i na dodatek Maszeńka – górniczka. I gospodyni, kochana Natasza, też górniczka”.
kcja książki została osadzona na początku lat pięćdziesiątych, nic więc dziwnego, że bohater wymienia tylko dwie najmłodsze kobiety. Matka i babka żyły jeszcze w epoce, gdy zjazd pod ziemię był dla obywatelek ZSRR zakazany. Podobne wyznanie co literacki protagonista czyni robotnik opisany w reportażu opublikowanym w 1947 roku w gazecie „Trud” („Praca”): Wszyscy członkowie mojej rodziny – górnicy. Dwaj synowie – Wasili i Siemion, trzy córki – Wiera, Maria, Jelena oraz szwagierka tworzą jedną brygadę górników-prochodczików, którą dowodzę ja. I tak już czterdzieści lat, jak pracuję pod ziemią. Mam sześćdziesiąt dwie wiosny, ale wciąż jestem w pełni sił i zapału trudzić się dla dobra ojczyzny. Mój zespół przechodzi wyrobisko szybkim sposobem i wypełnia dwie normy. Dumne zapewnienia prochodczika, czyli – za słownikiem terminologii branżowej – „górnika mogącego z uśmiechem na ustach nieść dziewięćdziesięciokilową szynę” – ukazują prawdziwe oblicze radzieckich kopalń.
Pod koniec lat czterdziestych minionego wieku liczba kobiet zatrudnionych pod ziemią wynosiła około pięćdziesięciu procent. W Donieckim Zagłębiu Węglowym, zwanym Donbasem (od Donieckij Kamiennougolnyj Bassiejn), wartości te były jeszcze wyższe i na stu górników przypadało kilkunastu mężczyzn, resztę stanowiły panie. Trudno więc się dziwić, że puszczono w niepamięć zabobon wieszczący nadejście tragedii, gdy tylko kobieta zjedzie po ziemię.

Czerwony węgiel

Od wszystkich zasad są wyjątki i pod koniec XIX wieku w ulokowanej na skraju Doniecka Kopalni Nr 30 zatrudniła się siedemnastoletnia Jewdokija Fiodorowna Korolewa. Dziewczyna pełniła wiele funkcji i dzięki rzetelnej pracy oraz koleżeńskiemu usposobieniu zaskarbiła sobie sympatię męskiego personelu. Mijały lata i już za sowieckiej władzy okrzyknięto ją babą Korolichą i zaproponowano, aby pracowała pod ziemią. Nie dostała jednak kilofa do ręki ani nie rzucono jej do wybierania urobku. Pierwszej górniczce powierzono obowiązki stwołowego, czyli osoby odpowiedzialnej za doglądanie wind. Stanowisko to obrosło licznymi legendami i doczekało się nawet sprośnych wierszyków, takich jak: „Czyś widział stwołowego / pedała łysogłowego”, lub zagadek: „Ciepło ubrany, ciepło obuty i nieco walnięty, kto to taki? Odpowiedź: stwołowy”.
W tych grubych żartach odzwierciedliła się specyfika kopalnianej pracy. Górnicy spotykają stwołowego najczęściej dwa razy podczas jednej zmiany – gdy zjeżdżają do podziemnego korytarza oraz kiedy głodni, zmęczeni i marzący o papierosie kończą pracę. Zatory i przestoje w kursowaniu wind są charakterystyczne dla wszystkich szybów na świecie i w oczekiwaniu na kabinę, która wyniesie ich na powierzchnię, robotnicy dołowi wyładowują frustrację właśnie na stwołowych. Mimo to Korolewej także i tu udało się zjednać życzliwość kolegów. Jej sława stopniowo rosła i w Zagłębiu Donieckim tuż przed atakiem Niemiec na ZSRR trudno było znaleźć kogoś, kto by o niej nie słyszał.
W 1941 roku komuniści do ostatnich chwil nie wierzyli, że Hitler może ich zaatakować. Dopiero widmo nadciągających wrogich wojsk skłoniło aparatczyków do działania. Donbas dostarczał około siedemdziesięciu pięciu procent wydobywanego w ZSRR węgla i strata tego okręgu byłaby dla kraju dotkliwym ciosem. Postanowiono więc ratować co się da i za linię Uralu ruszyły pociągi z maszynami używanymi w kopalniach oraz ewakuowanymi górnikami, którzy otrzymywali wpis do papierów, że są bezcenni dla przemysłu i nie podlegają zaciągowi do armii. Razem z pracownikami kopalń do kazachskiej Karagandy pojechała baba Korolicha. Już na miejscu została przydzielona do zespołu zarządzanego przez słynnego górnika z Doniecka Aleksieja Stachanowa.
Pierwowzór wszystkich przodowników pracy w wolnej chwili opowiedział koleżance po fachu, że za wykonanie w 1935 roku tysiąca pięciuset procent normy wydobycia węgla otrzymał dom, konia z rzędem (czyli z siodłem i uprzężą) oraz bryczką, a także nagrodę pieniężną w wysokości trzech miesięcznych pensji. Na pogaduszki nie było wiele czasu, gdyż zamówienia rosły, a rąk do pracy ubywało. Działo się tak z powodu chaotycznej polityki prowadzonej przez bolszewików. Znajdujący się poza linią frontu radzieccy górnicy w poczuciu obowiązku patriotycznego, rozniecanego przez wszechobecną propagandę, zwalniali się z pracy i zgłaszali na ochotnika do armii. Urzędnicy niższego szczebla nie dostrzegali w tym nic niewłaściwego i ochoczo podpisywali ich książeczki wojskowe. W taki sposób z syberyjskiego Kuzbasu, czyli Kuźnieckiego Zagłębia Węglowego, wyjechało dwanaście tysięcy wykwalifikowanych górników. Wobec tego postanowiono tam zatrudnić nieletnich i przyjęto siedemset osób poniżej szesnastego roku życia; w gronie tym znalazło się sto sześćdziesiąt dziewczynek. Nabór okazał się kroplą w morzu potrzeb i rozkręcono wielką kampanię, której kwintesencją stało się hasło: „Żona staje na miejscu męża, syn – na miejscu ojca, brat – na miejscu starszego brata”.
Z powodu braku mężczyzn slogan faktycznie był adresowany do kobiet, które zaczęły zgłaszać się do kopalń. W 1942 roku w Kuzbasie liczba górniczek sięgnęła niemal szesnastu tysięcy, z czego ponad dwa i pół tysiąca pracowało w tunelach na samym przodku, wyrąbując węgiel kilofami. Bardzo aktywną działalność na rzecz zaangażowania pań do pracy pod ziemią prowadziła także baba Korolicha i w Karagandzie zbudowała silną żeńską ekipę, która bez trudu wyrabiała dwie męskie normy urobku. Pierwszej radzieckiej górniczce dane było jednak odegrać znacznie ważniejszą rolę w jej rodzinnym Doniecku.
Okupujący Donbas hitlerowcy wznowili wydobycie ukraińskiego węgla i do fedrowania wykorzystywali lokalnych pracowników. Sytuacja w zagłębiu miała się niebawem odmienić i Niemcy, przewidując rychłe nadejście Armii Czerwonej, rozpoczęli niszczenie kopalń. Ich działania przyspieszyła klęska pod Stalingradem i od marca 1943 roku systematycznie wywozili w głąb Rzeszy odbudowaną przez siebie maszynerię, a wydrążone korytarze wysadzali i zalewali wodą. Z ziemią zrównali także wszelkie budynki tworzące niegdysiejszą infrastrukturę górniczą. Do bolszewików docierały informacje o tych zniszczeniach i Państwowy Komitet Obrony ZSRR przyjął rozporządzenie „O odbudowie węglowych kopalni Donbasu”. Cóż po papierkach i szczytnych deklaracjach, kiedy wojskowi i tak wiedzieli swoje.
Siergiej Machun, dziennikarz ukraińskiej gazety „Zierkało Niedieli”, w artykule z 2009 roku Dzień górnika – męskie święto? odsłania niewygodną prawdę: Tylko głupotą i szkodnictwem można nazwać działania, w efekcie których wiele tysięcy młodych mężczyzn z tylko co oswobodzonej Ługańszczyzny i Doniecczyzny było skierowanych do armii. Młodzieńcy bez jakiegokolwiek doświadczenia zostali rzuceni w samo piekło i praktycznie wszyscy polegli na linii rzeki Mołoczna lub oddali życie w bitwie o Dniepr… Takie, za pozwoleniem, strategiczne myślenie wyższych wojennych dowódców stało się przyczyną braku górniczych kadr. Gdy późną jesienią sowieckie władze przejmowały administrację Donbasu, przemysłowe zaplecze regionu leżało w zgliszczach. Machun przywołuje naukowe opracowania, w których wykazano, że osiemset osiemdziesiąt pięć kopalń zagłębia zostało zniszczonych albo zatopionych, co przekładało się na wyłączenie z eksploatacji ponad dwóch i pół tysiąca kilometrów podziemnych tuneli. Zgodnie z wyliczeniami tylko do pięciu procent obiektów można było wejść i po kilku tygodniach napraw znów rozpocząć fedrowanie. Pozostałe wymagały wielomiesięcznej, jak nie wieloletniej odbudowy.
Cóż zrobić – zachodzili w głowę czerwoni włodarze – kiedy nie ma ludzi do pracy? Górnicy, którzy do 1941 roku pracowali w Donbasie, trafili do kopalń za linią Uralu, skąd za skarby świata nie chciano ich zwolnić, lub zginęli na froncie. Wysłano więc na Ukrainę czterdzieści tysięcy komsomolców. Praca na przodku wymaga nie tylko siły fizycznej, ale i doświadczenia, więc niedożywieni, bez wcześniejszego przygotowania młodzieńcy nie spełnili pokładanych w nich nadziei. Wówczas zwrócono się do kobiet i te – podobnie jak w Kuzbasie – pozytywnie odpowiedziały na apel. Prasa radziecka piała z zachwytu nad postawą obywatelek ZSRR, pisząc, że tylko w Kraju Rad możliwe jest takie poświęcenie dla ojczyzny, oraz pod niebiosa wychwalając rzekome sowieckie równouprawnienie.
W rzeczywistości nie mniej ważnym argumentem niż ideowy, który skłonił mieszkanki zagłębia do zaangażowania się w odbudowę kopalń, był czynnik materialny. Sytuacja ekonomiczna wyzwolonego Donbasu niewiele różniła się od tej z czasów panowania Niemców. Wciąż brakowało jedzenia i lekarstw. Zbliżała się zima, a w domach nie było ciepłej odzieży, nie mówiąc już o jakichkolwiek zapasach opału. Praca w kopalni dawała zaś możliwość otrzymania deputatu węglowego oraz codziennej, zwiększonej racji żywnościowej (do końca 1944 nie wypłacano pensji w pieniądzu). I jeśli człowiek zatrudniany w innych branżach otrzymywał maksimum pół kilograma chleba dziennie, to górnikowi dołowemu przysługiwał bochenek o wadze kilograma i dwustu gramów.
W tworzeniu kobiecych brygad wielką rolę odegrała baba Korolicha, która chodziła od domostwa do domostwa i rozmawiała z kobietami Donbasu. Przekonywała na własnym przykładzie, że słaba płeć może zjechać do kopalnianych tuneli i pracować przy wydobyciu węgla, choć do fedrowania była jeszcze daleka droga i najpierw należało odpompować i odbudować zatopione sztolnie. Kobiety wykonywały te zadania ręcznie i metr po metrze udrożniały tunele. Największym wyzwaniem okazało się budowanie żebrowanych szkieletów w podziemnych chodnikach. Tu nie mogli pomóc komsomolcy czy inne żółtodzioby, gdyż od jakości konstrukcji zależało bezpieczeństwo wszystkich górników. Wtedy do akcji odtwarzania donbaskich kopalń włączyli się emeryci i wraz ze swoimi córkami, wnuczkami czy synowymi zjechali do sztolni. Niezdolni do ciężkiej fizycznej pracy doradzali paniom, jak przygotować zabezpieczenie stropu i ścian. Efekty tej kooperacji przerosły najśmielsze oczekiwania.
W opublikowanej w 1957 roku książce Odbudowa węglowego przemysłu Donieckiego Zagłębia wyliczono, że w samym tylko listopadzie i grudniu 1943 roku kobiety, stanowiące dziewięćdziesiąt procent wszystkich górników Donbasu, ręcznie wypompowały spod ziemi niemal dwa miliony metrów sześciennych wody (co odpowiada pięciuset olimpijskim basenom) i odgruzowały sto kilometrów kopalnianych chodników. W kolejnym roku wartości te sięgnęły niebotycznego poziomu. Żeńskie ekipy wypompowały sto czterdzieści siedem milionów metrów sześciennych wody, czyli półtora raza tyle co objętość Jeziora Zegrzyńskiego, i udostępniły trzysta sześćdziesiąt pięć kilometrów chodnika. W zabezpieczonych tunelach od razu pojawiały się brygady górniczek gotowych do wyrąbywania skały. Również i w tym przypadku za kobietami stawali leciwi mężczyźni, którzy służyli radami i wykonywali drobne prace wspierające. Tonaż wydobywanego węgla rósł i w należącej do trustu Leninwęgiel kopalni Połysajewskaja pod koniec 1944 roku zbliżył się do wartości sprzed 1941 roku, aby na początku 1945 dwukrotnie ją przewyższyć. Inne zakłady górnicze, ze względu na rozległe zniszczenia, dużo wolniej powracały do dawnej świetności, mimo to w połowie 1949 roku Donbas wydobył tyle samo węgla, co w roku 1940, a po kolejnych osiemnastu miesiącach obliczono, że łączna waga wyciągniętego na powierzchnię antracytu wyniosła siedemdziesiąt osiem milionów ton, czyli o dwa miliony więcej niż w przededniu wojny (w 1940 r. wydobyto 76,2 mln ton).
Z tej okazji w całym ZSRR 30 sierpnia ogłoszono świętem górnika. Ówczesna prasa w dziesiątkach artykułów rozpisywała się na temat nowego węglowego rekordu Donbasu, a wytłuszczone nagłówki krzyczały: „To jedno z największych zwycięstw komunistycznej partii, radzieckiego narodu, heroicznej armii górników”. Ani słowa o braku maszyn w kopalniach. W większości obiektów węgiel wyrąbywano tak jak przed stu laty – kilofem. I co najważniejsze – ani słowa o kobietach.

 
Wesprzyj nas