30 kwietnia 1945 roku, poniedziałek, jeden dzień pełen niezwykłych wydarzeń w najróżniejszych miejscach świata. I niezwykła książka o tym, jak ów dzień zmienił losy świata.


30 kwietnia 194530 kwietnia 1945 r., poniedziałek, ostatni dzień III Rzeszy. W Berlinie trwają zacięte walki, Armia Czerwona zdobywa miasto. Hitler popełnia samobójstwo. W San Francisco powstaje ONZ. Jak ten dzień wyglądał w różnych, nawet najbardziej odległych miejscach świata i jak zmienił nasze losy?

Z perspektywy widać, że być może losy świata potoczyłyby się inaczej, gdyby nie wydarzenia w owym historycznym dniu.

Jeden dzień pełen niezwykłych wydarzeń w najróżniejszych miejscach świata. I niezwykła książka o tym, jak ów dzień zmienił losy świata.

Alexander Kluge – niemiecki pisarz, reżyser i producent, z wykształcenia prawnik. Wielokrotnie nagradzany, w 2003 roku otrzymał Nagrodę Georga Büchnera, najważniejsze literackie wyróżnienie w Niemczech.

Alexander Kluge
30 kwietnia 1945
Śmierć Hitlera i narodziny innych Niemiec
Z gościnnym przyczynkiem Reinharda Jirgla
Przekład: Eliza Borg, Maria Przybyłowska
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 27 kwietnia 2016

30 kwietnia 1945


– 1 –

Przybycie do punktu końcowego

Przeżyłem ten dzień w pewnym mieście na północ od Gór Harzu. Miałem trzynaście lat. Nasze miasto od 11 kwietnia jest zajęte przez Amerykanów. W tym czasie o reszcie świata z bezpośrednich doświadczeń nie wiem nic (to, co słyszę, co czytam, to wiedza pośrednia). Nikt nie orientuje się w całości sytuacji, mówi architekt Uri Bircher w Zurychu. Czyta „Neue Zürcher
Zeitung”.
Bo też ta całość wcale nie istnieje, odpowiada pewien lekarz. Siedzą w kawiarni. Upadek tak potężnej organizacji jak Niemcy pozostawia tylko potrzaskane odłamki. I nie są to jedynie, dodaje architekt, zniszczone budynki, koleje i drogi; w tobołku psychicznym każdego człowieka stamtąd walają się przemieszane bezładnie kawałki różnych rzeczywistości. Wyobrażam sobie, mówi lekarz, że w enklawach, w których jeszcze funkcjonuje organizacja z ubiegłych lat, a więc w Oslo, na Rodos, w Breslau, w twierdzach wzdłuż wybrzeży Atlantyku albo w Pradze, nadal odbywa się wciąganie flagi na maszt.
Właściwie czytelnikowi w roku 2014, mówi pedagog Böhmler z Bielefeld, trudno jest się wczuć w to, czego dowiedział się od ludzi, którzy przeżyli wydarzenia z 30 kwietnia 1945 roku (lub też zdaje mu się, że to wie). W piwnicach ogarniętego walkami Berlina wszystko, co wypełnia zmysły, jest tak brutalnie różne od tego, co dzieje się w nowym już stanie rzeczywistości, pod panowaniem aliantów na Zachodzie.
Bezwładność: W głowie człowieka jeszcze szlagiery z roku 1939. Oko tymczasem widzi brutalną szarość eksplozji. Dusza się wycofuje. Erwin Brinkmeier widział grupę czerwonoarmistów w akcji, pędzących przed sobą kobiety do piwnicy. Chociaż w ogrodzie zakopał pancerfausta, on i jego towarzysz, blokowy Fred Schüller, nie ruszyli się ze swej kryjówki.

„Galopująca jutrzenka”

Jutrzenka ominęła stolicę Rzeszy, leżącą pod niską pokrywą chmur, pod nią szary pył bitewny i pożary. W gruzach i na ulicach światło nie miało się gdzie zatrzymać. Z tym większym rozmachem dzień rzucił się na krainę na zachód od Brandenburga aż po Harz. Tam front deszczowy wessał prędko całą moc poranka, jak choćby na granicy Dingelstedt – Zilly. Od zachodu wiejskimi szosami ciągnęły kolumny zaopatrzeniowe amerykańskich sił zbrojnych, które próbowały jeszcze przed śniadaniem dotrzeć do tkwiących tam bezczynnie jednostek pancernych.

Śmierć w pomieszaniu

Rodzina von Vossów zmierzała do lasu. Chciała uciec. Most, prowadzący przez rzekę na zachód, zdawał się nie do przebycia. Od strony Anklam zbliżały się oddziały rosyjskie. Dziedzic zdecydował się na samobójstwo. Zastrzelił żonę, a potem córkę. Sekretarkę z majątku, która pobiegła za nimi, zabił na jej prośbę. Następnie zastrzelił się sam. Cała czwórka została pogrzebana w lesie. Von Voss nie był obszarnikiem, gospodarował w stosunkowo niewielkim majątku. Rosjanie nazwaliby go kułakiem. Do partii nie należał. Nie jest powiedziane, że rosyjskie oddziały frontowe skrzywdziłyby uciekinierów. A jednak taka śmierć. Von Voss uważał, że ich życie się skończyło, sądził, że wypadł z rzeczywistości.

Oręż lekceważenia

Po półtora roku wciąż upojona zwycięstwem Grupa Bojowa Friedrich-Wilhelm Müller stacjonowała w swych kwaterach na Krecie. Strzelcy górscy, komandosi, członkowie Regimentu Brandenburg (agenci tajnych służb), jednostki 22. dywizji piechoty. Jeszcze w listopadzie 1943 roku zmusili do kapitulacji Brytyjczyków, którzy wylądowali na wyspie Leros.
Gdy oddziały niemieckie wycofały się z Aten i z północnej Grecji, załogi wysp na Morzu Egejskim i na Krecie znalazły się w izolacji. Nazywano je „zbrojnym obozem jenieckim”. Ale w rzeczywistości, mówili sobie żołnierze, byli w stanie bronić się skutecznie przed każdym z lokalnych przeciwników. Sytuacja z wyżywieniem była skrajnie trudna, zwłaszcza dla ludności kreteńskiej. Statek, wyczarterowany przez Szwajcarski Czerwony Krzyż, przywiózł żywność i leki do Heraklionu. Dostawa odbywała się w asyście oficerów brytyjskich, których trzeba było wpuścić na ląd i z powrotem na statek i którzy mieli nadzorować prawidłowe rozdzielenie zapasów wśród ludności. Jak gdyby oddziały niemieckie mogły je sobie przywłaszczyć! W wyniosłym sposobie, w jaki brytyjscy wysłannicy przechadzali się pośród uzbrojonych po zęby Niemców, czuło się lekceważenie. A przecież były to ostatnie niepokonane oddziały Osi na Południu. Ponownie skazano je na czekanie. Nic nie denerwuje bardziej niż ignorowanie przez wroga. W końcu sztaby niemieckie pragnęły już tylko tego, by ktoś je stamtąd zabrał. W poniedziałek, 30 kwietnia, wysłały przez radio do głównych kwater wojsk sprzymierzonych w Aleksandrii i Neapolu pilne zapytanie, co ma się z nimi stać.

Droga na Zachód

Uchodził za najlepszego dowódcę oddziału szturmowego. Był dyrektorem gimnazjum (Oberstudiendirektor) jednym z najmłodszych w Rzeszy, filologiem klasycznym. Znajomość języków starożytnych pomaga rozpoznawać drzewa, krzewy, rodzaje gleby, a także wroga, tworzących jakby powiązania gramatyczne, gdy ktoś chce niezauważony przekradać się w terenie. Tak znalazł czółno, gdy ze Wschodu dotarł do Łaby. Na zachodnim brzegu, nierozpoznany, przekroczył linię frontu i maszerował dalej na Zachód. W ten sposób doszedł aż do Renu. Tam oddał się w ręce żołnierzy z posterunku amerykańskiego na tyłach.
Swoim długim marszem ściągnął na siebie podejrzenia. Czy aby nie był werwolfem, który zgłosił się z opóźnieniem? Żołnierze niemieccy w tej części kraju zostali już wiele miesięcy wcześniej wzięci do niewoli. Obozy jenieckie czekały na rozwiązanie. Opis drogi na Zachód, jaki podał do protokołu, brzmiał mało wiarygodnie. Osiągnął jednak swój cel: zdołał oddalić się na tyle daleko od frontu walk z Armią Czerwoną, że Amerykanom nie opłacało się odesłać go tam z powrotem.

Transport najbardziej niebezpiecznej broni drugiej wojny światowej – byle dalej na Zachód

Nocą do barek na Dunaju, ukrytych w nadbrzeżnym gąszczu, podjechały ciężarówki. Na barki załadowano beczki. Beczki były nieoznakowane. Kapitanowie sześciu pojazdów rzecznych jeszcze po ciemku, kilometr po kilometrze, pokonywali trasę w górę Dunaju. Starali się zwiększać dystans do wroga na Wschodzie.
Dopiero wiele lat później uczestnicy tej operacji dowiedzieli się, że ich zadaniem na rzece było nie dopuścić do tego, aby w ręce wroga wpadł tabun, gaz porażający układ nerwowy. We dnie mieli szukać schronienia pod zwisającymi gałęziami drzew na bocznej odnodze Dunaju. Jeszcze przed świtem dogoniła ich motorówka z rozkazem, by wyładować pojemniki z powrotem na promy saperów.
– Bardzo niebezpieczne.
– To była jedna z tych cudownych broni, o których tyle się mówiło. Ten podstępny gaz nie był znany aliantom. Działał na układ nerwowy i w ciągu paru sekund mógł uśmiercić miliony ludzi.
– Gdyby tylko znano metodę skutecznego rozpylenia go.
– To, jak go rozpylać, nie było jasne. Przez jakiś czas mówiło się, że gaz nad Londynem mają rozpylać samoloty, za pomocą czegoś w rodzaju przebudowanych zraszaczy do trawników. Mógłby zabić całą ludność tej metropolii.
– Załogę samolotu też?
– To świństwo jest niebezpieczne.
– Najbardziej prawdopodobne jest skażenie wskutek wypadku podczas transportu.
– Straszne. Dlatego też to wożenie go w nocy było tak niebezpieczne.
– Chodziło o to, by ów środek bojowy nie został odkryty przez wroga, gdyż wtedy zaraz by powiedziano: A, więc Niemcy chcą użyć czegoś takiego. Stąd ta „ruchoma ucieczka”. Pomysł, by umieścić pojemniki na barkach pływających po Dunaju i Łabie, pochodził od samego Hitlera. To był człowiek pierwszej wojny światowej. Gaz był dla niego sprawą priorytetową.
– Właśnie przy przemieszczaniu jego zapasów rosło ryzyko odkrycia.
– Tak zarządził sam Führer. Wciąż odczuwał skrytą grozę, gdy mowa była o gazie.
– Ale to nie był gaz, jaki znamy z pierwszej wojny, lecz jakieś nowe diabelstwo.

Co to jest natura wojownika?

Było to w 1958 roku. Jazda samochodem w nocy odprężała mojego pracodawcę Hellmuta Beckera. Oświetlane reflektorami drzewa, rosnące na skraju drogi, ich rytm, perspektywa powrotu do domu w Kressbronn usypiały go. Poznałem to po tym, że za każdym razem, gdy naprawdę ogarniała go senność, szarpał kierownicą i w ostatnim momencie udawało mu się skorygować ustawienie pojazdu względem środka drogi. Igrał z ryzykiem. Co do zasady jeździł na światłach długich, z nadzieją, że nadjeżdżające z przeciwka pojazdy, oślepiane, same włączą światła długie i w ten sposób zdążą go ostrzec, nawet gdyby na wpół zasypiał. Ta jazda nie była bezpieczna.
W takim nastroju, który redukował napięcie całego dnia (odbyliśmy osiem spotkań w różnych miejscach, od Frankfurtu po Ulm), lubił się ze mną ścierać na temat naiwności, jakiej dopatrywał się we mnie, gdy opisywałem mu sceny z historii, nad którymi właśnie pracowałem. W jednej z nich chodziło o reakcje pewnego generała podczas drugiej wojny światowej, które uważałem za lekkomyślne i nielicujące z pozycją oficera, gdyż naraziły osoby trzecie na nieszczęście.
– I pan się temu dziwi?
– Spodziewałem się czegoś innego.
– A jak pan sobie wyobraża takiego generała?
Na chwilę zaniemówiłem. Poza jednym wyższym oficerem, należącym do rodziny, którego nie uważałem za typowego wojskowego, moje wyobrażenia ukształtowały opowieści zasłyszane w dzieciństwie; pochodziły one także z książek, tak zwanych zeszytów wojennych, i z opowiadań dorosłych, którzy interesowali się wojnami, w czasie drugiej wojny światowej już dawno minionymi, i rozprawiali o dawnych dowódcach: negatywnie o oficerach z czasów upadku Prus po bitwach pod Jeną i Auerstedt, pozytywnie o oficerach z wojny siedmioletniej. Miałem też przed oczami huzarów i austrowęgierskich pandurów, spośród których kilku awansowało na dowódców.
Zna pan chyba Döhnera, Schurickego i Heckela, drążył dalej Hellmut Becker. Chodziło o wyższych urzędników inspekcji szkół w Hesji, których obaj znaliśmy. Albo doktora Schliephakego i dyrektora Rothego, ciągnął Becker. Reprezentowali ideologię Związku Filologów Niemieckich, uchodzili za konserwatywnych i biurokratycznych przeciwników reformy szkolnictwa. Natomiast nauczycieli z kręgu szkoły waldorfskiej ze Stuttgartu, mówił Becker, trudno sobie wyobrazić jako generałów. Ale to właśnie oni (w moich oczach) byli „pewni siebie”, „zdecydowani” „odpowiedzialni” i „raczej mężni”, a więc byli bohaterami na froncie pedagogicznym.
– Musi pan sobie wyobrazić pułkownika jako dyrektora w gimnazjum państwowym, a dowodzącego generała jako dyrektora w ministerstwie.
– Ale to przecież urzędnicy.
– Zawodowi wojskowi to są urzędnicy.

Becker podśmiewał się ze mnie, widocznie przypuszczał, że nie uważam oficerów drugiej wojny światowej za urzędników. Grupa armii wygląda i działa jak ministerstwo, powiedział. Schlieffen, zanim zabrał się do planowania wojny, był archiwistą w dziale historycznym pruskiego sztabu generalnego. Becker brał na cel moją niewiedzę. Kolejny uprzedzający manewr w kierunku zasłużonego snu, do którego zbliżaliśmy się z każdym kilometrem przemierzanym przez noc.
Miał wiele własnych obserwacji. W przeciwieństwie do mnie, którego wrażenia opierały się na tym, co widziały inne osoby, on doświadczył wszystkich faz Trzeciej Rzeszy sam jako „człowiek bez właściwości”. Głównym zmartwieniem jego matki, damy z augsburgskiego patrycjatu, kierującej przyszłością swoich dzieci, było to, że on w ogóle nie chciał się angażować w jakąkolwiek egzystencję, zawód, związek, jakąś zdecydowaną postawę w ówczesnej teraźniejszości, i poruszał się poniekąd na marginesie czasów jako obserwator. Po wojnie, wskutek wiadomych okoliczności, zdawał się mocniej uwikłany w życiowe realia. Matka nadal była nieufna. Gdy później miał już żonę, dzieci i praktykę adwokacką, wciąż jeszcze nie była pewna, czy nie prowadzi on tego życia tylko prowizorycznie. Człowiek, który skupia się na postrzeganiu, dysponuje rozległym doświadczeniem, jest niezależny. Rzeczywiście, Hellmut Becker nie wydawał mi się niezdolny do wiązania się, lecz raczej niechętny wszelkim więziom, jak gdyby czekał na nadejście jeszcze innej rzeczywistości, która wymagałaby od niego respektu wyższej miary. Jego matka miała świadomość swej przynależności klasowej. Jako patrycjuszka z Augsburga została wybrana, by starej, flamandzkiej rodzinie swego męża dać zastrzyk witalności i zmysłu praktycznego. Miałem wrażenie, że swemu synowi na życiową drogę przekazywała sprzeczne impulsy: wysokie ambicje (które z racji sygnałów drugiego rodzaju nie przeniosły się na niego) oraz pewną dozę wyniosłości. Toteż pojęcia: nauczyciel, dyrektor gimnazjum czy urzędnik w języku tej kobiety miały wydźwięk nieco pogardliwy. Jak scharakteryzowałaby ona typ zdolny do entuzjazmu? Przypuszczam, że Becker nie chciałby rozmawiać o typie człowieka, którego postawę mógłby respektować, aby nie zaburzyć jego obrazu. Zmęczenie za kierownicą, kręta droga, reflektory cyzelujące perfekcyjnie każdy jej szczegół: jeśli oceniałem go właściwie, nie odpowiedziałby na moje dopytywanie. O tym, co to jest natura wojownika czy kim jest bohater, trudno rozmawiać, nie płosząc ich obrazu.

 
Wesprzyj nas