Hellen Rusell, dociekliwa dziennikarka z poczuciem humoru, na cały rok przeprowadziła się do Danii i zabrała się za zgłębianie fenomenu duńskiego szczęścia. W reportażu „Życie po duńsku”, omawiającym relacje rodzinne i społeczne, a także zasady i przekonania Duńczyków, stara się dać czytelnikom odpowiedź na pytanie: co sprawia, że w tym niewielkim skandynawskim państwie ludziom tak dobrze się żyje.


Życie po duńskuGdy Hellen Russell przybyła do pewnego duńskiego miasteczka, by zamieszkać w nim na dłużej, powitała ją nieszczególnie przyjazna pogoda i puste ulice. Dziennikarka nie mogła nie zadać sobie pytania, gdzie zniknęli wszyscy mieszkańcy i jak wszechobecna martwota ma się do poczucia szczęścia? Co więcej – zadała je też Pernilli Chaggar, trenerce integracji kulturowej. Usłyszała w odpowiedzi, że od listopada do lutego Duńczycy są zajęci celebrowaniem więzi rodzinnych, siedzą w domach – najczęściej przy świecach – i cieszą się hygge czyli „przytulnymi chwilami”.

Skąd zatem dobrobyt, skoro mieszkańcy Danii mogą sobie pozwolić codziennie na długie godziny odpoczynku i nie muszą pracować po godzinach, by osiągnąć wysoki standard życia? I dlaczego wcale nie narzekają na bardzo wysokie podatki, a co więcej – uważają je za sensowne? Nie oburzają się nawet z powodu absurdalnie wysokich cen samochodów, z radością segregują śmieci i szpiegują, kto wrzucił odpadki do niewłaściwego pojemnika. Jak w takim kraju można żyć z zadowoleniem? Z każdym dniem pobytu pytań tylko przybywało.

By rozwikłać tę zagadkę zaintrygowana dziennikarka rozpoczęła kalejdoskop spotkań z ludźmi działającymi w różnych obszarach duńskiego życia społecznego i gospodarczego. Dyrektorkę Duńskiego Muzeum Wzornictwa dopytywała o związki wpływu designerskiego otoczenia na samopoczucie ludzi, badała dane udowadniające, dlaczego Dania jest najbardziej proekologicznym krajem na świecie i dowiedziała się o planach uczynienia go „krajem bez odpadów”, poznała sposoby na spędzanie wolnego czasu praktykowane przez rodowitych mieszkańców, a także ich filozofię pracy.

Przyglądała się niezbyt entuzjastycznemu stosunkowi Duńczyków do religii i praktykowaniu związanych z nią obrzędów, starała się dowiedzieć, które tradycje i zwyczaje odziedziczone po minionych pokoleniach jej nowi znajomi uważają za istotne. Dowiedziała się też, jak godzić tolerancję z silnym poczuciem patriotyzmu i narodowej wspólnoty, a także i tego, że Dania ma spory problem z przemocą i wypada w tej kwestii jak najgorzej na tle innych europejskich krajów. „Przytulne chwile” i bijatyki na każdym rogu? Dania opisana przez Helen Russell jawi się jako kraj przedziwnych sprzeczności.

Helen Russell pisze z werwą i humorem, co sprawia, że jej książkę czyta się błyskawicznie

Zebrane wiadomości autorka podzieliła na rozdziały odpowiadające dwunastu miesiącom jej pobytu w Danii, a motorem napędzającym tę opowieść są jej osobiste perypetie związane z adaptacją w nowym otoczeniu. Dzięki temu „Życie po duńsku” łączy walor reporterskiej relacji z osobistymi zapiskami rodem z pamiętnika, dając czytelnikowi poczucie głębokiego zanurzenia w omawianym temacie. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Russell pisze z werwą i humorem, co sprawia, że jej książkę czyta się błyskawicznie, a bogaty zbiór danych nie przytłacza.

„Życie po duńsku” wieńczy krótkie kompendium dziesięciu wskazówek, esencji wiedzy o powodach duńskiego szczęścia, zebranych przez Hellen Russell. Ich treści nie zdradzę, by nie psuć czytelnikom przyjemności z samodzielnego odkrywania, niemniej, całościowa lektura książki powoduje znacznie inne refleksje na temat powodów zadowolenia niż te, które wskazała autorka.

Mianowicie, z perspektywy polskiej, najistotniejszym czynnikiem odpowiedzialnym za to, że społeczeństwo duńskie funkcjonuje niczym idealnie naoliwiona maszyneria, wydaje się powszechna skłonność do akceptowania bez zastrzeżeń i sumiennego praktykowania z góry ustalonych zasad. Duńczycy opisani przez brytyjską dziennikarkę to spolegliwe wobec władzy, jakkolwiek innowacyjne, społeczeństwo, pokładające sporą wiarę w nieomylność ludzi ustalających miary i normy obowiązujące w różnych dziedzinach życia. Nikt tu się nie wychyla, nikt nie kontestuje, nikt nie chce przeciwstawić się zasadom wyznawanym przez otoczenie.

Duńczycy opisani przez brytyjską dziennikarkę to spolegliwe wobec władzy, jakkolwiek innowacyjne, społeczeństwo

Kraj, gdzie kocha się psy, ale nie spuszcza się ich ze smyczy poza terenem ledwie dwustu zagajników wyznaczonych w tym celu na terenie całego kraju, gdzie wyrzucenie śmieci do niewłaściwego pojemnika skutkuje reprymendą ze strony sąsiadów, a wyróżnianie siebie pośród innych ludzi jest traktowane jak najgorsza przewina wygląda na piekło każdego Polaka naznaczonego ułańską fantazją i naturalną skłonnością do polemizowania ze wszelkimi zasadami. Lektura „Życia po duńsku” przypomina więc o tym, jak bardzo względnym pojęciem jest szczęście i zarazem – że nie istnieje żaden uniwersalny przepis, który do niego prowadzi. Wanda Pawlik

Helen Russell, Życie po duńsku. Rok w najszczęśliwszym kraju na świecie, Przekład: Grzegorz Ciecieląg, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Premiera: 15 marca 2017

Życie po duńsku

Helen Russell
Życie po duńsku. Rok w najszczęśliwszym kraju na świecie
Przekład: Grzegorz Ciecieląg
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 15 marca 2017

Od dawna wiemy, że hobby pozytywnie wpływa na samopoczucie.
Naukowcy z Australian Happiness Institute odkryli, że posiadanie zainteresowań niezwiązanych z pracą poprawia jakość życia i produktywność oraz zwiększa prawdopodobieństwo odniesienia sukcesu zawodowego. Dlatego przebiegli Duńczycy łączą swoje hobby oraz potrzebę interakcji i zakładają kluby. I właśnie to poczucie przynależności i łatwy dostęp do nowego kręgu znajomych czyni ich szczęśliwymi. Pytam Bjarnego, czy siebie również zalicza do grupy zadowolonych z życia hobbystów. Odpowiada, że tak. A jaką wystawiłby sobie ocenę? „Dziewięć na dziesięć”.
Zdeterminowana, by posmakować tej szczęśliwości, zaczynam od rozeznania się w możliwościach, jakie daje mój Pcim. Od czasu naszej sprzeczki o kubły na śmieci nie widywałam panów Brodaczy, ale sąsiadka z mieszkania tuż obok wita mnie przyjaznym machaniem, zawsze kiedy się widzimy. Wygląda toczka w toczkę jak Sarah Lund z The Killing, ale jak dotąd widywałam ją tylko w długiej kurtce, w której przypomina gąsienicę, i trudno powiedzieć, czy też lubi wzorzyste swetry.
W ubiegłym tygodniu wyskoczyłam z niepewnym „Hej” (takim duńskim „cześć”) i cieszyłam się jak dziecko, kiedy mi odpowiedziała. Odbyłyśmy pobieżną pogawędkę – po angielsku – o naszych rodowodach i powodach, które pchnęły nas do przyjazdu do Pcimia. Dowiedziałam się, że moja Przyjacielska Sąsiadka pochodzi z Dużego Miasta Aarhus, jest singielką, ma czterdzieści lat i lubi designerskie fotele (ale to chyba jak każdy Duńczyk). Dzisiaj zamierzam pójść krok dalej.
– To, eee, co tu porabiacie w wolnym czasie? – pytam tytułem wstępu, choć brzmi to, jakbym chciała ją poderwać. A ponieważ zamiary mam inne, próbuję innego podejścia. – Należysz do jakiegoś, eee, klubu? – dorzucam niezobowiązująco.
– O tak – odpowiada. – Trenuję tai-chi, piłkę ręczną, poluję, plus oczywiście mam bardziej tradycyjne zajęcia: trening interwałowy i zumbę.
– Oczywiście.
– A ty? Jakie masz hobby?
– Cóóóż – rozciągam to słowo w nieskończoność, ale w końcu wyznaję prawdę – w sumie to jeszcze na nic się nie zapisaliśmy…
– Och – patrzy na mnie, jakbym właśnie się przyznała, że nie nitkuję zębów (tak dla porządku: nitkuję). – A co porabialiście w Londynie?
– Ech… – przewijam w myślach ostatnią dekadę swojego życia. Jedynym zajęciem, jakie przez poprzednie 12 lat udało mi się wcisnąć między wyczerpującą pracę a napięty grafik spotkań towarzyskich, był kurs rysunku, na który zapisaliśmy się z Ludzikiem Lego w 2009 roku. To było jedno z naszych szaleńczo optymistycznych Postanowień Noworocznych, mających na celu wprowadzenie w naszym życiu „pozytywnej zmiany”, ale ich realizacja pozostawiała sporo do życzenia. Cała sprawa znalazła finał w prezentacji rodem z programu Tony’ego Harta, kiedy to pewna starsza modelka wybuchnęła płaczem na widok mojego rysunku, na którym przypominała Noela Edmondsa (Ja: „Sama nie wiem, jak to możliwe. Nawet nie potrafiłabym go narysować! Proszę spojrzeć”.
Spróbowałam. Nie wyszło. Ale, o dziwo, nawet to nie pomogło). Ludzik Lego wypracował bardzo charakterystyczny styl wytrawiania okolic łonowych w akwaforcie, ale z twarzami i dłońmi nie radził sobie równie dobrze, przez co jego prace wyglądały, jakby ktoś wykonał je kielnią. Po pięciu tygodniach daliśmy sobie spokój.
– No wiesz – odpowiadam sąsiadce – w Londynie dużo pracowaliśmy. Naprawdę dużo.
– Aha. A zapisaliście się już na lekcje duńskiego?
Choroba! Wiedziałam, że zamiast zwijać się w kłębek na kanapie z książką Iana McEwana w ręce, powinnam była zająć się czym innym!
Od kilku tygodni dysponujemy wszystkimi dokumentami wymaganymi w Danii, a mimo to nadal nie zgłosiłam się na zajęcia wieczorowe dla imigrantów, dobrodusznie sponsorowane przez tutejszy rząd nawet przez okres trzech lat. („Na pewno nie będziemy potrzebować tyle czasu”, śmialiśmy się z Ludzikiem Lego po odebraniu formularzy. Jakimiż byliśmy głupcami).
– Zamierzam. Zresztą, jeszcze dzisiaj do nich zadzwonię! – wracam do domu, żeby poinformować Ludzika Lego, że znalazłam nam pierwsze zajęcie. Badania przeprowadzone na Uniwersytecie w Edynburgu wykazały, że nauka obcego języka pozytywnie wpływa na mózg i choć nie dysponujemy jednoznacznym dowodami, że może uszczęśliwiać, to mimo wszystko znajomość duńskiego na pewno ułatwi nam integrację i pozwoli zrozumieć, na czym polega sekret życia Duńczyków. Jak powiedziałam, tak też zrobiłam i zapisałam się na kurs.
W miejscowym ośrodku nauki języków zajęcia z duńskiego odbywają się dwa razy w tygodniu, więc w pewien zimny i mroczny (to ci zaskoczenie!) wtorek pojawiamy się na pierwszych zajęciach. Zaczyna się dość opornie.
– Hvor hedder du? – naskakuje na nas szczupła pani o zbyt długich włosach.
– O, dzień dobry! My do grupy początkującej dla osób uczących się Duńskiego?
– Hvor hedder du?! – powtarza kobieta.
– Przepraszam, ale jeszcze nie zaczęliśmy nauki i chciałabym się dowiedzieć, czy trafiliśmy do właściwej sali?
– HVOR HEDDER DU! – dziwna pani zaczyna krzyczeć.
– Przepraszam – odpowiadam słabym głosem – ale nie wiem, co to znaczy… to… po duńsku? – Ale ze mnie geniusz.
Kobieta wykrzykuje inne frazy („HVOR KOMMER DU FRA? HVOR ARBEJDER DU? HVOR GAMMEL DU? ER DU GIFT? HAR DU BØRN?”). Ogarnia mnie panika i przypominam sobie połajanki, których wysłuchiwałam w 1994 roku od dyrektorki mojej szkoły.
W końcu lituje się nad nami uczestnicząca w zajęciach Ukrainka i tłumaczy, że nauczycielka pyta o nasze imiona, skąd jesteśmy, gdzie pracujemy, ile mamy lat, czy jesteśmy małżeństwem i czy mamy dzieci. W głębi duszy chciałabym wykrzyczeć „nie twój cholerny interes”, ale próbuję negocjować.
– Jak już wspominałam, to nasze pierwsze zajęcia. Nie znamy tych zwrotów i nie wiemy, jak na nie odpowiedzieć po duńsku…
Pani Zła Nauczycielka ignoruje moje uwagi, odwraca się na pięcie i zaczyna czerwonym flamastrem pisać na białej tablicy zdania – wszystko dużymi literami.
– Chyba nas testuje – szeptem zwraca się do mnie Ukrainka.
– Co takiego?
– Sprawdza naszą naturalną zdolność do nauki języka. Żeby potem przydzielić nas do określonej grupy. – Najwyraźniej ona rozumie z tego wszystkiego znacznie więcej niż my.
Koniec końców lądujemy w jednej klasie z kilkoma Polakami, miłą Ukrainką i szóstką dziewcząt z Filipin. Miła Ukrainka pracuje w fiskefabrik – brzmi to w moim uszach naprawdę doniośle, dopóki nie dowiaduję się, że chodzi o przetwórnię ryb. Polacy zajmują się sprzątaniem i drobnymi naprawami w hotelach, a Filipinki są au pair. Z jakiegoś powodu jestem tym zaskoczona.
– Czy w Danii wszyscy nie są sobie równi? Duńczycy nie mogą sami po sobie posprzątać i zaopiekować się swoimi dziećmi? – pytam szeptem Ludzika Lego podczas przerwy.
– Też mi się tak wydawało – przyznaje. Okazuje się, że nasi polscy i ukraińscy koledzy i koleżanki z klasy są równie oczarowani duńską rzeczywistością co i my. Na tyle, by znieść trudy przeprowadzki, zmianę pracy i oddalenie od przyjaciół oraz rodziny. Jedna z Filipinek zdradza nam, że w Danii ona i jej koleżanki zarabiają więcej jako au pair niż w domu jako pielęgniarka, fizjoterapeutka i psychiatra. Spotkanie z tymi ludźmi, których w normalnych warunkach nie miałabym okazji poznać, jest bardzo interesującym doświadczeniem i przekonuję się, że imigracja uczy pokory. Wstyd mi, że wszyscy tutaj świetnie mówią po angielsku i co nieco w innych językach, a my potrafimy tylko zapytać po francusku o najbliższy dworzec. Wychodzi na to, że nauka obcego języka w wieku trzydziestu kilku lat to nie lada wyzwanie – a najważniejsza jest subtelność.
Kiedy nauczycielka pyta, czy ćwiczyliśmy język duński w wolnym czasie, odpowiadam, że oglądałam The Killing. Wydaje się zdezorientowana.
– Źle wymawiam? The Killing? – powtarzam wolniej.
– Oglądasz zabójstwa? – wyraźnie nie wie, co mam na myśli, więc próbuję kolejnego wariantu wymowy.
Poradnik nauki języków obcych dla osób angielskojęzycznych, lekcja #3: w razie jakichkolwiek wątpliwości powtarzamy to samo, ale z innym akcentem (lekcja #1 mówi, żeby „powtórzyć głośniej”, zaś lekcja #2, żeby „powtórzyć wolniej”).
– Koolling? – próbuję kolejnego podejścia. Spogląda na mnie niepewnie. No to jeszcze raz: – Kelling!
Brwi naszej nauczycielki unoszą się tak wysoko do góry, że zahaczają o linię włosów i zaczynają przypominać urodzinowe czapeczki.
– Albo i nie – mamroczę do siebie, podczas gdy Ludzik Lego szuka ratunku w tłumaczu Google. Miła Ukrainka także przegląda słownik duńskiego.
– Chyba coś pomyliłaś, spójrz tutaj – mówi, wskazując palcem adekwatny fragment, po czym czyta go na głos. – Killing to „kocię”. Kylling, wymawiane „kooling”, to „kurczak”, a kælling, wymawiane „kelling” znaczy… – nagle cichnie.
– Tak? – zaglądam jej przez ramię i próbuję odczytać drobny druk, ale ubiega mnie jeden z Polaków siedzący obok.
– To znaczy „suka”! – ogłasza z wyraźnym zadowoleniem, a ja czuję, jak na policzki wstępuje mi rumieniec.
Cudownie. Mój pierwszy tydzień w szkole językowej, a ja już nazwałam nauczycielkę suką. Przez resztę zajęć siedzę cicho jak mysz pod miotłą, ale udaje mi się wyłapać kilka interesujących słówek, w tym slut (ang. szmata), które tutaj znaczy „kończyć, zakończyć”. Czyli nowa pralka wcale mnie nie obrażała, kiedy bęben się zatrzymywał, a na wyświetlaczu pojawiało się czerwone slut!
Język mówi dużo o kraju, a my dowiadujemy się, że Duńczycy dysponują licznymi określeniami pogodowymi, ale nie mają odpowiednika dla słowa „proszę”. Ledwo odzyskałam kontrolę nad sobą, po tym jak usłyszałam, że fart kontrol (ang. „kontrola pierdów”) to „kontrola prędkości” a slut spurt (ang. wytrysk szmaty) oznacza „zamknięcie umowy sprzedaży”, by chwilę później dowiedzieć się, że po duńsku sutek to brystvorte, czyli „brodawka na piersi”, zaś gift (ang. prezent) znaczy „w związku małżeńskim” oraz „trucizna”.
– Przypadek? – pyta drugi z Polaków, przechodzący właśnie przez trudny rozwód. – Nie sądzę.

Martwię się, czy zdołam przyswoić język duński – dziewiąty pod względem trudności na liście UNESCO (Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Oświaty, Nauki i Kultury). Ratunku szukam u Søs Nissen, zastępczyni przewodniczącego Jutlandzkiego Centrum Języków Obcych „Kolding”. W typowo skandynawskich kwadratowych okularach na nosie, srebrnym, obszernym swetrze i z lśniącymi, równo obciętymi włosami wygląda niczym wytworna sowa. Próbuję wytłumaczyć mój problem i nie wyskoczyć z ornitologicznym porównaniem.
– Chyba nie radzę sobie z zagwozdkami języka duńskiego – mówię. – Myślisz, że mam szansę go przyswoić?
Søs wskazuje mi fotel i stwierdza, że rzeczywiście łatwo nie jest.
– Największy problem, z jakim musi się zmierzyć osoba posługująca się na co dzień językiem angielskim, polega na tym, że w języku duńskim mamy dziewięć samogłosek i przybysz nie zawsze je słyszy albo potrafi rozróżnić.
– Przekonałam się o tym na własnej skórze… – wyznaję i przytaczam przebieg afery z suką, kurczakiem i kociakiem.
– Brytyjczycy i Amerykanie muszą pracować nad zdolnościami motorycznymi, ułożeniem ust, zwłaszcza przy dźwiękach „g” i „r”. Pod tym względem nauka języka przypomina piłkę nożną albo grę na pianinie – trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć. Czytanie na ten temat czy obserwowanie, jak inni to robią, nie przyniesie żadnych rezultatów.
Dość przygnębiająco brzmi fakt, że tylko co piątemu anglojęzycznemu przybyszowi udaje się opanować język duński.
– Ale to możliwe – przekonuje mnie Søs. – Musisz tylko więcej ćwiczyć. Przybysze mają takie problemy między innymi dlatego, że Duńczycy rozmawiają z nimi po angielsku. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do słuchania osób mówiących po duńsku z obcym akcentem, coś takiego wydaje nam się dziwne. Kiedy nadarza się okazja, żeby porozmawiać z obcokrajowcem, przeskakujemy na niemiecki, angielski albo hiszpański.
– A skąd się wzięła ta duńska smykałka do języków?
– Po prostu taką mamy tradycję – wyjaśnia.
Nauka języka angielskiego zaczyna się w trzeciej klasie szkoły podstawowej (kiedy dzieci mają osiem–dziewięć lat), a zagraniczne filmy oraz programy telewizyjne są emitowane nie z duńskim lektorem, a z napisami. Wszystko to przekłada się na fakt, że duńska codzienność przesiąkła obcymi językami, głównie angielskim.
– Jeśli jesteś Duńczykiem i masz świadomość, że poza twoim maleńkim krajem, liczącym 5,5 miliona ludzi nikt cię nie rozumie, to nauka języków obcych wydaje się czymś logicznym. Nawet mój dziewięćdziesięcioletni tata mówi płynnie po angielsku i niemiecku – tłumaczy Søs.
No cudownie po prostu, myślę sobie, w kwestiach językowych przegrywam nawet z kimś, kto lada moment dobije setki.
– Nauka języka jest zdrowa dla mózgu i stanowi wyzwanie – długoletnia edukacja daje ogromną satysfakcję.
Badania wykazały, że również ten element duńskiej codzienności może przyczyniać się do wysokiego poziomu satysfakcji z życia. Jak informuje duński urząd statystyczny, nieustanne przyswajanie nowej wiedzy pozytywnie wpływa na zdrowe psychicznie, dodaje pewności siebie, nadaje życiu cel i wzmacnia więzi międzyludzkie. Søs dodaje, że Duńczycy tak bardzo lubią się uczyć, że wielu emerytów poświęca zimę na naukę języka hiszpańskiego lub włoskiego na zajęciach wieczorowych, by podczas kolejnego wyjazdu wakacyjnego móc swobodnie poprosić o piwo albo zapytać o drogę.
– Lubimy się uczyć i lubimy podróże, a jedno idealnie łączy się z drugim. Odnoszę wrażenie, że dla mieszkańców krajów anglojęzycznych edukacja językowa jest czymś całkowicie obcym:– nie macie u siebie tradycji zajęć wieczorowych? – Przyznaję, że ma rację, ale pomijam epizod z kursem rysunku. – To ważne, żeby czerpać z nauki satysfakcję – dodaje Søs. – Dzięki niej kontynuujesz naukę i odważniej zagadujesz Duńczyków. Dołącz do jakiegoś klubu – to bardzo pomaga w nauce języka.
Czyżby miała na myśli moją sąsiadkę?, zastanawiam się. Czy w wiejskiej Jutlandii istnieje jakiś ośrodek skupiający wielbicieli różnych hobby? Próbuję przesunąć punkt ciężkości naszej dyskusji i pytam Søs, jak wieloletnia nauka i udział w dodatkowych zajęciach wpływa na jej zadowolenie z życia.
– Pytasz, jak jestem szczęśliwa? W dziesięciostopniowej skali? Tak na ósemkę. – Oddycham z ulgą, bo najwyraźniej zawsze da się coś poprawić i nie wierzę, żeby wieczorne zajęcia mogły dać pełnię szczęścia.
– Albo nie, chyba na dziesiątkę.
– Dziesiątkę? Jak to możliwe?
– Jeśli się nad tym zastanowić, to trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym być szczęśliwsza – odpowiada. Zastanawiam się, czy już opanowała do perfekcji prawdopodobnie najtrudniejszy język świata.
– Ćwicz i się nie poddawaj, na pewno ci się uda! – to ostatnia perła sowiej mądrości, jaką mi podrzuca, zanim żwawym krokiem opuszczam jej biuro i mknę korytarzem.

 
Wesprzyj nas