“Czarodziejka”, debiutancka książka Agnieszki Płoszaj, to połączenie kryminału i powieści obyczajowej z akcją osadzoną w realiach współczesnej Łodzi. Pełnokrwiści bohaterowie, ciekawa fabuła i mroczne sekrety miasta to atuty tej książki.


Scena porzucenia noworodka na śmietniku, pierwsza w powieści „Czarodziejka”, przykuwa uwagę czytelnika, a dalsze zdarzenia nie pozwalają mu przerwać lektury aż do ostatniej strony. Kryminał stworzony przez Agnieszkę Płoszaj opowiada o handlu dziećmi i skrywanych przez lata sekretach, które zaczynają wychodzić na jaw w wyniku pewnego morderstwa.

Są tu dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Mania to miła, ładna, wrażliwa i mocno naiwna blondynka, Julia dla odmiany jest inteligentną brunetką, skrytą, pewną siebie i niedostępną. Kuba i Tomek stanowią zgrany duet przystojnych policjantów, którym niestraszne są kryminalne zagadki i krnąbrni świadkowie płci żeńskiej. Wspomniane powyżej dwie dwudziestokilkuletnie przyjaciółki prowadzą w Łodzi małą kawiarnię, a ich relacje opierają się w dużym stopniu na tym, że bystra Julia musi opiekować się gapowatą Manią, która nieustannie pakuje się w kłopoty. Nie inaczej będzie i tym razem.

Ponurą i pełną grozy atmosferę, jaką roztaczają pierwsze akapity „Czarodziejki” autorka w udany sposób przeplata z perypetiami młodych kobiet, odpowiednio dozując czytelnikom napięcie. Mrok oczywiście nie znika. Jego kolejna odsłona wiąże się z morderstwem starszej pani, która zostawiła Mani pewien tajemniczy pakunek. Śmierć staruszki, uroczej i pogodnej osoby wydaje się dramatycznym zbiegiem okoliczności. Bohaterki nie mogą wyobrazić sobie nikogo, kto mógłby życzyć śmierci tak uroczej i serdecznej osobie jaką była pani Zofia Lisiecka.

O ironio, przyjaciółki znajdą się pośród podejrzanych, gdy tylko zacznie się śledztwo. Będą też musiały skonfrontować się z zawartością pakunku zatajonego przed policjantami. Tylko co znaczą przedziwne dokumenty i fotografie będące wcześniej w posiadaniu staruszki, a niemożliwe do logicznego powiązania ich z jej osobą? I czy na pewno staruszka była postacią bez skazy za jaką Mania i Julia ją uważały?

Gdy na horyzoncie pojawiają się osoby z kraju i zagranicy, związane ze zmarłą, sytuacja się gmatwa, rozwijają się kolejne wątki. Retrospekcje pokazują urywki zdarzeń z przeszłości, przybywa elementów łamigłówki, a w kilku miejscach przewija się postać tajemniczej, pachnącej wanilią, Czarodziejki. Czytelnika nie opuszcza też pytanie: co stało się z dzieckiem, które matka w chwili bezsilnej złości porzuciła na śmietniku, a gdy dosłownie kilka minut później po nie powróciła, rażona świadomością popełnionego okrucieństwa, nie znalazła go tam, gdzie jeszcze przed chwilą było?

Powieść Agnieszki Płoszaj bazując na wątku kryminalnym i posiłkując się elementami obyczajowymi porusza kilka ważnych i trudnych tematów

Powieść Agnieszki Płoszaj bazując na wątku kryminalnym i posiłkując się elementami obyczajowymi porusza kilka ważnych i trudnych tematów: przemoc wobec dzieci i patologie rodzinne, nieczyste transakcje związane z dużymi, demoralizującymi pieniędzmi czy też działalność fundacji zajmujących się pomocą dzieciom, a przy okazji prowadzących brudne interesy. Autorka dramatyzm przełamuje humorem, nie szczędzi czytelnikom trafnych spostrzeżeń odnoszących się do współczesnego życia społecznego w Polsce. Naturalnie brzmiące dialogi, wartka akcja, klimat i atmosfera, realistyczne tło obyczajowe i sporo cech klasycznego kryminału dały w efekcie ciekawą, niebanalną lekturę.Robert Wiśniewski

Agnieszka Płoszaj, Czarodziejka, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 1 marca 2017

Czarodziejka

Agnieszka Płoszaj
Czarodziejka
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 1 marca 2017

Październik 1977

Jego donośny krzyk odbijał się echem od szarych ścian małego pokoju, który wynajmowała na poddaszu starej kamienicy. Leżała na zarwanym tapczanie, beznamiętnie wpatrując się w sufit. Nagle zerwała się i z całej siły kopnęła w stojące nieopodal drewniane łóżeczko.
– Zamknij wreszcie mordę, gnoju! – wrzasnęła. Mały, przestraszony, umilkł na chwilę, po czym z jeszcze większą siłą zaczął głośno zawodzić.
Miała tego dosyć. Dopadła do łóżeczka. Mały wił się i prężył. Patrzyła na syna i czuła, jak wszystko w jej wnętrzu dygocze. Zaraz eksploduje, nie wytrzyma tego wrzasku! Zaraz oszaleje! Nie chce już tego słuchać! Nigdy! Jak w amoku, jednym silnym szarpnięciem wyciągnęła dziecko z łóżeczka. Podbiegła do drzwi, otworzyła je kopnięciem, wybiegła na schody i nie zwracając uwagi na chwiejną jeszcze główkę chłopca, zbiegła na dół. Przed domem nie było nikogo. Zimny podmuch wiatru rozwiał jej brązowe włosy. Podwórze oświetlała stojąca samotnie stara latarnia. W jej żółtym świetle błyszczały pojedyncze kropelki deszczu. Rozejrzała się dookoła i wybiegła na ulicę. Padało coraz bardziej, niemowlę zanosiło się od płaczu. Przystanęła obok wystawionych przez dozorcę kubłów na śmieci.
Zdecydowanym ruchem podniosła klapę jednego z nich. Uderzył ją kwaśny odór. Wstrzymała oddech i cisnęła dziecko na stertę odpadków. W mroku dostrzegła błysk jego zapłakanych i przerażonych oczu. Odwróciła głowę i zatrzasnęła klapę. Szła przed siebie, potykając się na nierównym chodniku. Musiała się napić. Wbiegła z powrotem do kamienicy. Pokonała kilka schodów i zawahała się. Spojrzała za siebie. Lało jak z cebra. Osunęła się na schody i zaczęła płakać. Drżała z zimna, jej mokra koszula przywarła do chudego bladego ciała. Przez głowę przemknęła jej myśl: mały ma na sobie tylko te żółte śpiochy, na pewno jest mu zimno.
Przeszył ją ból. Jak mogła zrobić coś takiego? Wyrzuciła na śmietnik własnego syna! Zaczęła się trząść. Musi wrócić po niego, ale… przecież sobie na to zasłużył. Ciągle musiała słuchać okropnych wrzasków. Przez niego prawie wcale nie spała, wysysał z niej całą energię, siłę i chęć do życia. Był dla niej ciężarem, a ona była za słaba. Lecz miał tylko ją. Zerwała się ze schodów i wypadła na dwór. Biegła pod wiatr. Siarczysty deszcz smagał jej policzki. Dopadła do kubła. Podniosła klapę i stanęła jak wryta. Dziecka nie było! Zaczęła nerwowo przerzucać śmieci rękoma. W panice rzuciła się do następnego pojemnika, a potem do kolejnego.
Niczego nie znalazła. Usiadła na krawężniku, otoczyła się ramionami. Co teraz? W głowie miała mętlik. Ciągle widziała zapłakane oczy malca. Nagle przez szum deszczu dobiegł ją warkot silnika. Podniosła się i spojrzała daleko przed siebie. Na końcu uliczki w mroku znikały światła odjeżdżającego samochodu. Zerwała się i pobiegła w jego kierunku, lecz nie zdołała go dogonić. Stanęła w miejscu, z którego odjechał. Pod stopami poczuła coś miękkiego. Pochyliła się i wzięła do ręki znajomy kawałek bawełny. Przeszedł ją dreszcz. Mocno przycisnęła do siebie żółte śpioszki dziecka. Były przesiąknięte słodkim waniliowym zapachem.

Siedziała w ulubionym, plecionym fotelu na tarasie swojego paryskiego mieszkania.
Pomimo kończącego się lata dzień był wyjątkowo ciepły. Delikatny powiew wiatru dawał wytchnienie, przez co upał był mniej męczący. Utkwiła wzrok w zatopionych w słońcu budynkach. Na pociętej zmarszczkami twarzy pojawił się błogi uśmiech. Lubiła lato. Kiedy była młodą kobietą, wielokrotnie wylegiwała się na leżaku, wystawiając skórę na działanie promieni słonecznych. Uwielbiała ten cudownie bursztynowy kolor, jaki przybierało jej smukłe wówczas ciało. Uśmiechnęła się do siebie na to wspomnienie. Najbardziej bawiło ją, gdy spod ciemnych, dużych okularów obserwowała posyłane ukradkiem spojrzenia mężczyzn. Zwłaszcza gdy miała na sobie to połyskujące bikini w złotym kolorze. Cudownie podkreślało opaleniznę. Zadumana przymknęła oczy. Wiatr poruszył jej włosami. Nagle poczuła delikatny dotyk na swoim ramieniu.
– Babciu… – łagodny kobiecy głos zabrzmiał w jej uszach. – Przyniosłam ci lemoniadę i dzisiejszą pocztę. – Młoda blondynka odstawiła tacę na stolik. Wysoka szklanka z napojem, w którym pływały kawałki cytryny, niebezpiecznie zabujała się na boki. – Babciu, nie powinnaś siedzieć w samym słońcu – skarciła ją dziewczyna. Położyła na stoliku trzymane w dłoni koperty i opuściła markizę, zacieniając nieco taras. Kamila podniosła głowę i spojrzała na wnuczkę.
– Moja mała Natalie – szepnęła. Nikogo w życiu nie kochała tak jak jej. I nikomu nie poświęcała tyle uwagi i czasu. Kiedy Natalie była dzieckiem, każdą wolną chwilę spędzała właśnie z nią. Nigdy nie spuszczała jej z oczu. Tak bardzo pokochała tę małą istotkę, że nie wyobrażała sobie bez niej życia. Myśl, że coś złego mogłoby się jej przytrafić, wywoływała w Kamili wręcz paniczny strach. Była nadopiekuńcza. Tak, wiedziała o tym. Niejednokrotnie wywoływało to konflikt z matką dziewczyny. Ale nie potrafiła inaczej. Zawsze drżała o wnuczkę. Miała swoje powody.
– Mary upiekła muffinki. – Natalie uśmiechnęła się. – Przyniosę. Zejdę też po prasę. Kupić ci coś? – Odsunęła z twarzy pasmo włosów.
– Cygaretkę? – zapytała zaczepnie Kamila. Widząc upominający wzrok wnuczki, roześmiała się głośno. Natalie pogroziła jej palcem i pobiegła w kierunku schodów.
Kamila sięgnęła po szklankę. Kropla lemoniady spłynęła po szklance i spadła na jedną z kopert. Kobieta spojrzała na listy. Dwa z nich były urzędową korespondencją, ale ten trzeci… Był inny. Koperta z grubego tłoczonego papieru, adres i nazwisko Kamili napisane atramentem. To ją zaintrygowało. Lubiła, gdy ktoś dbał o takie szczegóły. Rozerwała kopertę tak, by nie uszkodzić jej bardziej niż to konieczne i z ciekawością zajrzała do środka. Znieruchomiała. Jej kościste palce zamarły na wysuniętym z koperty pożółkłym zdjęciu dziecka. Odwróciła fotografię. Na poplamionym papierze widoczne były dwie litery i data. Dotychczas spokojne dłonie starszej pani zaczęły drżeć. Próbowała wsunąć zdjęcie z powrotem. Po kilku próbach wreszcie się to udało. Obejrzała dokładnie kopertę, ale podświadomie czuła, że to niepotrzebne. Ktoś wie! Ktoś spoza ich kręgu. W tej jednej sekundzie spokój ustąpił miejsca przerażeniu.

Noc spowiła ulice Łodzi. Biegł z całych sił. Chwilami nawet nie widział tego, co ma przed sobą. Świat rozmywał się w kolorowe smugi światła. Czuł, że nigdy w życiu jego mięśnie nie pracowały w tempie takim jak teraz. Sam nie wiedział, czy był to efekt adrenaliny czy amfetaminy, która krążyła w jego żyłach. Odwrócił głowę. Byli tuż za nim. Wiedział, że ma nad nimi przewagę. Doskonale orientował się w zakamarkach śródmieścia Łodzi. Znał każdy najmroczniejszy kąt. Skręcił gwałtownie, nie zwalniając biegu. Zachwiał się i niewiele brakowało, by się przewrócił. Podparł się ręką i odzyskał równowagę. Wbiegł w jedną z tych małych, ciemnych uliczek, których nie wybiera się na przyjemny spacer. Była krótka, wyłożona kamieniami. Kilka starych latarni oświetlało ją żółtym światłem. Zostało mu tylko kilka metrów do obskurnej kamienicy.
Wbiegł do ciemnej klatki schodowej, gdzie silna woń stęchlizny mieszała się z odorem moczu. Rzucił się pędem na drewniane schody. Pokonał kilka pięter i biegł dalej na samą górę. Miał wrażenie, że stare schody za chwilę się rozpadną. Parę razy próbował się złapać chybotliwej poręczy. Jeszcze tylko kilka stopni i wpadł na poddasze. Słyszał już głosy mężczyzn przy wejściu do kamienicy. Przebiegł strych. Dostał się do niewielkiego otworu w szczytowej ścianie budynku. Pozostałość po oknie. Był szczupły, nawet chudy. No cóż, dragi i kiepska dieta zrobiły swoje. Bez trudu przecisnął się przez otwór i bez wahania skoczył w dół. Zdawało mu się, że spada w ciemną otchłań. Słyszał tylko swój przyspieszony oddech i bicie serca. Nie bał się, robił to już nie raz. Znał ten teren doskonale. Upadł na dach sąsiedniego, niższego budynku. Dalej to już łatwizna.
Skulony podbiegł do najciemniejszego miejsca, szczeliny między ścianą kamienicy a starym kominem. Przykucnął i czekał. Słyszał, jak tamci biegają po strychu, z którego wyskoczył. Bez powodzenia przeszukują kąty, rzucając starymi przedmiotami, odsłaniając potencjalne kryjówki. Widział, jak światło latarek chaotycznie tańczy wśród rupieci. Jeden z mężczyzn podszedł do okienka i głośno zaklął. Chwilę później głosy i światła zniknęły. Był sam. Wciąż miał w uszach trzask tłuczonego szkła i głuchy odgłos upadającego ciała. Chyba go zabił. Przełknął ślinę i starał się wyrównać oddech. Trochę kręciło mu się w głowie. Najważniejsze, że znów się udało, chociaż tym razem nie chodziło o torebkę czy telefon. Spojrzał na swoje dłonie. W blasku księżyca zobaczył zaschniętą krew. Teraz potrzebuje tylko kasy i samochodu.

Julia Bronicka na ogół nie czytała gazet. Tego poranka zrobiła jednak wyjątek. Płacąc za paliwo, nie mogła oderwać oczu od krzykliwego tytułu najświeższego wydania „Expressu Ilustrowanego”. Bez namysłu kupiła gazetę i nim doszła do swojej hondy, przeczytała spory fragment artykułu. Wydawcy nie skąpili miejsca na szczegółowe zeznania naocznych świadków nocnego incydentu w jednym z klubów przy łódzkiej Pietrynie. Obszerny tekst wieńczył kiepskiej jakości portret pamięciowy domniemanego sprawcy zabójstwa. Jula przyjrzała się rysunkowi. Był niedopracowany i w żaden sposób nie zgrywał się z opisem, który przedstawiono w artykule. Niemniej rysownikowi udało się uchwycić jeden drobny szczegół. Podłużną szramę przecinającą łuk brwiowy podejrzanego. Dziewczyna nerwowo przygryzła usta. Znała zabójcę.
Niestety, nie ona jedna. Zwinęła gazetę. Włączyła silnik i poczuła na karku przyjemne mrowienie. Srebrne bransoletki na jej szczupłym nadgarstku zadźwięczały, gdy wrzuciła bieg. Spojrzała w lusterko i odruchowo poprawiła krótką grzywkę. Niewiele to dało. Jej nienaturalnie czarne włosy nieustannie rozwiewał wiatr wpadający przez otwarty dach samochodu. Uwielbiała to auto. Moc, która kryła się pod jego maską, pozwalała rozwijać olbrzymie prędkości. Adrenalina podnosiła się do przyjemnego poziomu za każdym razem, gdy jej szczupłe ciało wbijało się w skórzany fotel. Nie czuła strachu. Znała swój samochód i znała też swoje możliwości. Głęboko zaciągnęła się powietrzem. Z zadowoleniem zerknęła na licznik. Wskazywał sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Szybko? Zdarzało się i znacznie szybciej, ale to było kiedyś. Odruchowo dotknęła lewego ramienia. Nie będzie do tego wracać. Nie dziś. Spojrzała w niebo.
Koniec lata był cudownie ciepły. Minęła fabrykę Della i zaczęła zwalniać przed niedużym rondem. Znów zerknęła w lusterko. Przez głowę przebiegła jej kusząca myśl, by zawrócić i raz jeszcze przejechać po niedawno otwartej trasie.
– Jutro – szepnęła do siebie i zmarszczyła nos. Dziś była umówiona i nie zamierzała się spóźnić. Delikatnie przyspieszyła i wmieszała się w tłum podążających ulicami miasta kierowców. Kilkanaście minut później z niecierpliwością śledziła powolny ruch unoszącego się przed maską jej auta szlabanu. Wjechała na teren zamkniętego osiedla, wyłączyła silnik i spojrzała na zegarek. Zostały jej trzy minuty.

Kamila De Montei raz po raz spoglądała w kierunku komody, w której schowała list. Nie mogła skupić uwagi na niczym innym. W ciągu dnia chodziła posępna i zamyślona. W nocy ze snu wyrywały ją koszmarne obrazy. Czekała na kolejny ruch. Nie miała złudzeń, że ktoś, kto przysłał zdjęcie, niedługo znów da o sobie znać. Dlatego sama przeglądała codzienną pocztę. Nie chciała ryzykować, że ewentualna przesyłka trafi w niepowołane ręce. Martwiła się zwłaszcza o Natalie. Na samą myśl, że coś mogłoby jej zagrażać, Kamilę ścisnęło w żołądku. Synem i jego żoną nie przejmowała się aż tak bardzo. I tak ich stosunki nie były najlepsze. Nie lubiła swojej synowej i nigdy tego nie ukrywała. Uważała ją za grubiańską, leniwą, pozbawioną ambicji kobietę, którą zwabił obiecujący majątek i perspektywa wygodnego życia. Najbardziej przerażający jednak był jej beztroski stosunek do macierzyństwa. Kamila nie mogła zaakceptować, że mała Natalie zostawiana jest bez opieki podczas zabaw w przydomowym ogrodzie. Podeszła do komody i wypielęgnowaną dłonią potarła brzeg szuflady. Zadrżała, gdy z rozmyślań wyrwał ją głos Mary, pomocy domowej, którą zatrudnił jej syn po tym, jak Kamila owdowiała i kompletnie przestała radzić sobie z prowadzeniem domu.
– Madame, przed chwilą przyniósł to kurier. – Służąca wskazała dłonią pudełko w złotym, błyszczącym papierze. Leżało na stoliku w okazałym holu.
A więc jest. Tak jak podejrzewała. Nie ma co liczyć, że da jej spokój.
Poczuła pulsowanie w skroniach. Zaczęło brakować jej powietrza. Dodatkowo czuła na sobie palący wzrok ciekawskiej Mary. Podeszła do stolika i wzięła paczkę do ręki. Przez chwilę trwała nieruchomo, zastanawiając się, jak pozbyć się służki. Ostatecznie w milczeniu przeszła do gabinetu swojego zmarłego męża i starannie zamknęła za sobą drzwi. Położyła pudełko na wypolerowanym, palisandrowym blacie biurka i odsunęła jedną z ciężkich szuflad. Odszukała nóż, którym zwykle otwierali pocztę, i rozerwała połyskujący, ozdobny papier. Jednym szarpnięciem otworzyła karton. Mały pluszowy miś patrzył na nią szklanymi oczkami. Na białym niegdyś brzuszku widoczne były ciemne plamy. Zabawka musiała długo leżeć gdzieś na strychu lub w piwnicy. Była zakurzona i pachniała stęchlizną. Kamila wzięła głęboki oddech i położyła głowę na oparciu czarnego, skórzanego fotela, w którym zazwyczaj przesiadywał jej mąż. Miała przed sobą pojedynczą kartkę. Starając się zachować spokój, przebiegła wzrokiem po linijkach tekstu skreślonych tym samym charakterem pisma, co zaadresowana wcześniej koperta. Drżącą dłonią złożyła kartkę na pół i wcisnęła ją w kieszeń lnianych spodni.
Zmrużyła oczy i szukała w pamięci jakiegoś szczegółu, który mógłby wskazać nadawcę tej przesyłki. Gdzieś w podświadomości dźwięczała jej jedna myśl. Musiała jednak rozważyć, na ile sytuacja jest poważna. Nie wolno jej działać pochopnie, jednak musi jakoś zareagować, zanim sprawa wymknie się spod kontroli. Wtedy byłoby za późno. A jeśli to głupi żart? Niepotrzebnie narazi siebie i innych. A jeśli… Natalie!
Zdecydowanym ruchem sięgnęła po słuchawkę telefonu i wybrała numer kierunkowy do Polski.

Julia starała się dotrzeć do niedużej kawiarni najszybciej jak mogła. Otworzyła ją kilka lat temu razem ze swoją przyjaciółką. I to właśnie o niej myślała, stojąc w korku na skrzyżowaniu Marszałków. O niej i o człowieku, którego podobiznę wydrukowano w prasie. Miała nadzieję, że dotrze do kawiarni przed nim. Szybko zaparkowała i podbiegła do drzwi. Szarpnęła za klamkę. Od progu poczuła zapach świeżo mielonej kawy.
– Mania! – krzyknęła, nerwowo rozglądając się po wnętrzu kawiarni. Zza dużego kontuaru wyjrzała ładna blondynka.
– Czemu tak krzyczysz? – Popatrzyła zaskoczona.
Julia odetchnęła głęboko i przysiadła na jednym z wysokich krzeseł.
– Maniuś… – zaczęła niepewnie. – Widziałaś się dzisiaj z Mariuszem? – Spojrzała na przyjaciółkę. – Możliwe, że jeszcze nie wiesz, ale… – Zaszeleściła gazetą, którą ściskała w ręku.
– Julka, poczekaj! – Mania przerwała jej, uderzając dłonią w barowy blat. – Muszę ci coś pokazać! – Wybiegła zza baru, głośno stukając obcasami i stanęła obok Juli, przybierając pozę modelki.
– Lukaj! – zakrzyknęła, dumnie się prężąc.
– Co? – Jula ściągnęła brwi, ale widząc uniesioną zgrabną łydkę Mani, zorientowała się, o co chodzi. Uśmiechnęła się. – No super! – Pochyliła się i dotknęła buta dziewczyny.
– Dostałam. – Mania zachichotała.
– Od kogo? – Jula wyprostowała się i zaczęła rozpinać bluzę.
– Od Mariuszka. – Mania zatrzepotała sztucznymi rzęsami.
Jula zastygła i spojrzała na nią badawczo.
– Od tego…
– Tak! – przerwała jej Mania. Znała zdanie przyjaciółki na temat chłopaka, z którym obecnie się spotykała. – Tylko nie bądź niemiła. Przyznaj, że się postarał.
– Ukradł je czy przespał się z ekspedientką? – rzuciła chłodno Julia.
– Ej! – krzyknęła Mania.
– No co?! – Spojrzała z wyrzutem. – Jak chcesz wiedzieć, to ten twój cudowny gach jest poszukiwany przez policję! – Wcisnęła dziewczynie zmiętą gazetę.

 
Wesprzyj nas