Część książki opiera się na prawdziwej historii, która długo była trzymana w tajemnicy. Ta historia przerosła, ku mojemu żalowi i radości, to, co mógłbym stworzyć sam – tak Meir Shalev pisze o swojej książce “Dwie niedźwiedzice”.


Dwie niedźwiedziceDwa morderstwa. Jedno z zemsty, drugie, żeby ukarać żyjących. Trzy pokolenia. Jedna rodzina. Miłość, zdrada i odwet.

„W 1930 roku trzech rolników popełniło tu samobójstwo, ale w przeciwieństwie do informacji zapisanych w kronikach naszej rady i wniosków wysnutych przez brytyjskiego policjanta, ludzie w moszawie wiedzieli, że tylko dwóch samobójców targnęło się na swoje życie – trzeci został zamordowany”.

Tak twierdzi Ruta Tawori, nauczycielka Biblii Hebrajskiej w liceum i niezależna myślicielka z niewielkiego rolniczego moszawu, która siedemdziesiąt lat po tych wydarzeniach snuje opowieść o morderstwie, dwóch charyzmatycznych mężczyznach, których kocha i którym próbuje wybaczyć, oraz o swoim synu, którego opłakuje i za którym tęskni. Opowiada o przyjaźni, miłości i zdradzie, o pokucie i zrozumieniu.

***

Nigdy na nikim się nie zemściłem. Nigdy nie czułem takiego impulsu, ale emocje związane z zemstą fascynowały mnie i ciekawiły od lat. Część książki opiera się na prawdziwej historii, która długo była trzymana w tajemnicy. Ta historia przerosła, ku mojemu żalowi i radości, to, co mógłbym stworzyć sam. Sprawiła, że popatrzyłem na siebie i na moich bliskich w zupełnie inny sposób. Obawiam się, że czytelnicy również spojrzą podejrzliwie na swoich bliskich.
– Meir Shalev

Dwie niedźwiedzice są mroczne, brutalne, zanurzone w krwi i zemście… Powieść przypomina dobrze napisany thriller.
– Ariel Horovitz

Styl Shaleva jest niepowtarzalny. A tu podejmuje tematy, które będą was nawiedzać: namiętność, szaleństwo, przemoc. Po lekturze Dwóch niedźwiedzic zaczniecie wszędzie widzieć węże.
– „Internazionale”

Meir Shalev (ur. 1948) – izraelski pisarz, publicysta, satyryk. Syn jerozolimskiego poety Icchaka Shaleva. Urodził się w Izraelu, w rolniczej osadzie Nahalal, gdzie spędził młodość. Studiował psychologię na Uniwersytecie Hebrajskim, później pracował jako redaktor programów radiowych i telewizyjnych. Uczestniczył w wojnie sześciodniowej. Od tego czasu działa aktywnie na rzecz wycofania się Izraela z terenów okupowanych.
Mając trzydzieści cztery lata, ukończył swoją pierwszą książkę, “Chaim i potwór jerozolimski” (1982). Znany jest głównie z utworów dla dzieci i młodzieży oraz jako komentator i felietonista. W Polsce ukazały się trzy jego powieści, w tym wznowiony niedawno w wydawnictwie Marginesy “Rosyjski romans”, uznany za jedną z najwybitniejszych powieści izraelskich. Książki Meira Shaleva przetłumaczono na ponad 26 języków, a Dwie niedźwiedzice ukażą się w 9 krajach.

Meir Shalev
Dwie niedźwiedzice
Przekład z języka hebrajskiego: Anna Halbersztat
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 1 marca 2017

Dwie niedźwiedzice


1
Rozmowa telefoniczna

Zadzwonił telefon komórkowy. Wysoki, krzepki chłopak popatrzył na ekran i powiedział do kobiety z wyraźną ulgą:
– Muszę odebrać. Zaraz wracam.
Wyszedł na ulicę i próbował wciągnąć swój niewielki brzuch. Jeszcze się do niego nie przyzwyczaił. Za każdym razem, kiedy go widział, był zaskoczony: odbicie w lustrze podczas zapinania paska, spojrzenie żony, gdy przesuwał się nad jej ciałem.
– Halo?
– Naliczyłem dziewięć dzwonków. Kazałeś mi czekać – usłyszał znany sobie głos.
– Przepraszam. Jestem w restauracji, musiałem wyjść na zewnątrz.
– Mamy kłopot.
– Słucham.
– Wyjaśnię ci rozsądnie i ostrożnie, a ty spróbuj zareagować w ten sam sposób.
– Dobrze.
– Pamiętasz naszą wyprawę?
– Dzisiaj rano?
– Co mówiłem przed chwilą? Rozsądnie i ostrożnie. Żadnych dat. Żadnych godzin.
– Przepraszam.
– Przyjemna wyprawa.
Cisza.
– Nie słyszałeś? Przyjemna wyprawa.
– Słyszałem.
– Milczysz.
– Prosiłeś o rozsądek i ostrożność. Co miołem odpowiedzieć?
– Co znaczy „miołem”? Jak możesz mówić do mnie w ten sposób? Mówi się: „miałem”.
– Dobrze.
– „Dobrze” nie wystarczy. Powtórz: „Co miałem odpowiedzieć?”.
Chłopak znowu wciągnął brzuch i natychmiast wykonał polecenie.
– Co miałem odpowiedzieć?
– Na przykład, czy się zgadzasz czy nie.
– Z czym?
– Z moim zdaniem o naszej wyprawie.
– Zgadzam się. Bardzo przyjemna.
– Powinieneś to powiedzieć, zamiast milczeć. Już drugi raz kazałeś mi czekać. Wcześniej, aż odbierzesz telefon, i teraz.
– Przepraszam.
– Nie każ mi więcej czekać.
– Dobrze.
– Pamiętasz to miejsce, w którym się zatrzymaliśmy pod koniec wycieczki?
– Oczywiście. W dolinie, pod tym wielkim karobem.
– Co mówiłem? Rozsądnie i ostrożnie. Bez dat, bez miejsc, bez nazw.
– No właśnie.
– A karob?

Chłopiec delikatnie uniósł swoją prawą dłoń i popatrzył na nią. Spod białego bandaża wystawały tylko koniuszki palców. Zamknął swoje małe, blisko osadzone oczy, a po chwili je otworzył, jakby przypomniał sobie chwilę, w której poczuł ból. Tak go sobie wyobrażam. Stojącego przed restauracją, patrzącego na swoje lakierki, podnoszącego nieznacznie lewą nogę i pocierającego czubkiem lewego buta o prawą nogawkę spodni. Słyszałam, jak jego rozmówca kontynuuje:
– Samo „karob”, trudno. Samo „wielki”, nic takiego. Ale „ten wielki karob”, rzeczownik z przymiotnikiem i zaimkiem przymiotnym? Podajesz wszystko na tacy. Smacznego, jedzcie. Nie zwykłe drzewo, ale karob. Nie zwykły karob, ale wielki. Nie zwykły wielki karob, ale wielki karob w dolinie. Ten opis znacznie zawęża możliwości. Po to właśnie wymyślono język, by rzeczy stały się jasne, ale między nami to, co jasne, jest złe, rozumiesz?
– Tak, przepraszam.
– Nie przepraszaj. Po prostu uważaj.
– W porządku.
– Dobrze. Teraz konkrety. Problem polega na tym, że zapomnieliśmy tam czegoś.
– Kuchenki turystycznej, na której przygotowywałeś herbatę?
– Czegoś ważniejszego.
– Łyżeczki?
– Prowadzilibyśmy taką rozmowę w sprawie łyżeczki? Pomyśl dobrze i przypomnij sobie. Choć raz użyj swojego mózgu tak, jak powinieneś. Nawet małe móżdżki mogą wiele osiągnąć, jeśli się nimi dobrze posługujemy. A jak sobie przypomnisz, nie mów, co to jest. Powiedz tylko: „Wiem, o czym mówisz”.
– Myślę.
Cisza.
– Znowu każesz mi czekać.
Cisza.
– Przypomniałem sobie. Wiem, o czym mówisz.
– Pojedź tam. Poszukaj, znajdź i mi przywieź.
– Natychmiast?
– Jeśli ktoś znajdzie to przed nami, będzie bardzo źle.
– Pół minuty i wyszłem. Będę szukałem z latarką.
– Beznadziejna sprawa. Tak jak ty. Beznadziejna sprawa. Wcześniej „miołem”, teraz „wyszłem” i „będę szukałem”. Wyjdę i poszukam. Powtórz: „Wyjdę i poszukam”. Chciałbym w końcu usłyszeć, jak mówisz coś poprawnie.
– Wyjdę i poszukam.
– I nie denerwuj mnie więcej.
– Przepraszam.
– Nie jedź tam teraz z latarką. Jest ciemno. Ktoś mógłby zauważyć światło. Wstań wcześnie jutro.
– Rano.
– O świcie. Nie parkuj tam, gdzie zawsze. Znajdź inne miejsce, przejdź kawałek pieszo, bądź na miejscu, gdy zacznie się robić jasno, i zacznij szukać.
– Dobrze.
– Jak ręka?
– Dobrze.
– Boli?
– Trochę.
– Owinąłeś bandażem?
– Po co?
– Żebyś nie dostał wścieklizny.
– Nie.
– I przestań wciągać brzuch. Czuję to, choć cię nie widzę. Dalej, odeślij dziewczynę do domu i idź spać. Musisz jutro wcześnie wstać. Nie powinna wiedzieć, o której wyjdziesz.

2
Organizacja

I

Zemsta będzie tak trudna, a jakże proste i łatwe okazały się przygotowania do niej. Żonie mściciela, która stała za nim i obserwowała każdy szczegół, przypominały się przygotowania do wycieczek, na jakie chodzili przed laty: energiczne potrząsanie plecakiem, zadowolonym, że ponownie wyciągnięto go ze składziku; sprawdzanie sznurówek w butach trekkingowych, które już niemal straciły nadzieję; apel guzików roboczej koszuli.
Widziała także różnice: zamiast przysmaków zabieranych na wycieczki, które miały sprawić jej przyjemność, teraz wziął skromną ilość niewyszukanego jedzenia: chleb, jajka na twardo, obrane ogórki, kubeczek kwaśnej śmietany. Nagle przyszło jej do głowy słowo „ascetyczny”. Zauważyła też inne szczegóły: jajka obierał tutaj, w kuchni ich domu, żeby na miejscu nie zostawić fragmentów skorupek, które mogłyby zdradzić obecność człowieka. Na salami, stałego towarzysza ich wycieczek, który marzył o tym, by dołączyć do grupy, nawet nie spojrzał. Zapach mógł zwabić jakiegoś psa, a za psem zwykle zjawiał się i właściciel. Czarną kawę, jak zauważyła, przygotował teraz i wlał do starego termosu. Ognisko, przenośna kuchenka gazowa, świeżo zaparzona kawa… Rzeczy widoczne, słyszalne i wyczuwalne już z daleka.
Przypomniała sobie – kiedyś podczas tych wycieczek przygotowywał kawę nad niewielkimi, precyzyjnie zbudowanymi ogniskami. Gotował, mieszał, nalewał, podawał gestem flirtującego kelnera. Kupili nawet niewielki tygielek do kawy, który dzięki długiej rączce zyskał przydomek „Jedutun”* i towarzyszył im podczas wszystkich wycieczek. Ale nawet on nie został włożony do plecaka. Gdzie jest? Nie widziała go prawie dwanaście lat.

* Gra słów: „Jedutun” brzmi podobnie do słowa „jad” oznaczającego rękę. Jedutun to imię muzyka z plemienia Lewiego (1Kn 15:17, 19; 25:1). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

Wiedziała: stanie się coś wielkiego i strasznego. Zemsta zostanie wymierzona, krew pomszczona, ktoś umrze, może nawet kilka osób. Mimo to na jej twarzy pojawił się uśmiech, gdy ze współczuciem pomyślała o tygielku. Pokryty sadzą i zawstydzony, nie wziął cię ze sobą? Nic wielkiego. Mnie też zostawił – jak Dawid dwustu mężów, gdy obnażył swój miecz i z zemstą gotującą się w sercu stanął naprzeciwko Nabala.
Powoli zbliżyła się do niego. Wyczuł ją? Czy nadal miał tę przerażającą, a zarazem pociągającą umiejętność wyczuwania, co dzieje się za jego plecami? Bez względu na to, czy nadal ją miał czy nie, nie odwrócił się, nie popatrzył na nią. Podeszła jeszcze bliżej z przeszywającą przyjemnością świadoma dwucentymetrowej różnicy wzrostu między nimi i uśmiechnęła się do siebie: w całym moszawie** żaden mąż nie jest niższy od swojej żony, a z pewnością nie ma takiego, któremu by się to podobało.

** Moszaw (z hebr. wioska, osada) – spółdzielnie rolnicze tworzone przez syjonistów emigrujących do Palestyny podczas aliji na początku XX wieku. W moszawach podobnie jak w kibucach kładzie się nacisk na pracę społeczną.

Kiedyś, przed tragedią, gdy jeszcze chodzili razem po ulicy – „cóż za piękna para”, mówili ludzie – kładł nawet głowę na jej ramieniu. Taka zamiana ról u patrzących na nich ludzi wywoływała uczucie zażenowania, ale ją bawiła i zachwycała.
– To ważne – powtarzał wtedy – rozśmieszać swoją ukochaną.
W ich dziesięciu przykazaniach, które spisał i powiesił na ścianie w sypialni, trzecie, czwarte oraz dziewiąte brzmiały tak samo: „Rozśmieszaj żonę swą”.
– Skąd znał ten język? – zastanawiała się wtedy, widząc te słowa po raz pierwszy, i teraz, gdy to wspominała. Kilka lat temu, pewnego bardzo złego poranka, zdarła te przykazania ze ściany, podarła i wyrzuciła do kosza. Nie napisał nowych, lecz nie zapomniała starych – nadal wisiały na ścianach jej serca.
Jego plecy stały się tak szerokie, pomyślała teraz. W czasie tych ich wycieczek zawsze szli ramię w ramię. Gdy droga stawała się węższa, ona zwalniała, żeby on szedł przed nią. Obserwowała wtedy jego plecy, chłopięce i wąskie, a on co pewien czas odwracał głowę i mówił:
– Czemu idziesz za mną? Prowadź.
– Nie wiem dokąd.
– Wzdłuż szlaku, on cię poprowadzi.
– Nie jest oznaczony.
– Jest, choć nie kolorami. Krokami, zgniecioną trawą, poruszonymi kamieniami, błyszczącymi miejscami na skałach. Trzeba tylko patrzeć i widzieć. Jest też oznaczony swoją logiką, to najważniejsze. Szlaki są logiczne. Jeśli to pojmiesz, znajdziesz drogę.
– Wzięłam na dziś wolne, nie mam siły, by cokolwiek pojmować, nie mam też głowy do logiki. Ty się nią zajmij, a ja będę się cieszyć widokami.
– Co znowu? Pójdę za tobą i będę przyglądać się twojemu tyłkowi. Jest znacznie ładniejszy niż te widoki. Mnie też się należy trochę przyjemności.
Mimo że był jej mężem, popatrzyła na niego tak, jak matki patrzą na swoich nastoletnich synów: z pewnym niezrozumieniem, z nadzieją, ze strachem zmieszanym z rozbawieniem i ciekawością. Nigdy nie miała nastoletniego syna, a od tragedii wiedziała, że nigdy nie będzie mieć, ale przez wiele lat uczyła w liceum w moszawie i znała to matczyne spojrzenie, którym spoglądała teraz na swojego męża.
Czuję drżenie w środku: Czy będę nosić synów pod sercem?
Czy jest dla mnie nadzieja?
Stare słowa, piękne, krążące między macicą a sercem: Jeszcze mam nadzieję, i choćbym tej nocy jeszcze do męża należała, i rzeczywiście zrodziła synów*. Mężowi? Mojemu mężczyźnie? Tobie?

* Księga Rut 1:12. Wszystkie cytaty biblijne pochodzą z tłumaczenia Izaaka Cylkowa.

II

Często wyjeżdżali. Wcześniej sami, później z synem. Na początku z pływającym i wiercącym się w jej brzuchu, potem zawiniętym w chustę i śpiącym w kołysce jej ramion i piersi, wreszcie w nosidełku uszytym przez ojca w szwalni jego jednostki rezerwowej. Uszył i nosił na plecach, które teraz widziała przed sobą. Jej załzawione oczy wypełniły się obrazami. Syn, mały rycerz, jadący na plecach ojca. Ojciec galopuje, naśladując odgłosy wydawane przez konia, a matka krzyczy za nimi:
– Uważaj! Błagam cię. Wystraszy się. Wypadnie. Uważaj!
Jej przepowiednia nie spełniła się. Choć syn rzeczywiście się wystraszył. Ale – jak to robią dzieci – zachwycił się swoim przerażeniem. Roześmiał się. Podniósł. Wstał. Zrobił pierwsze kroki. Upadł i wstał. Już wtedy było w nim widać zwinność jego rodziców – w krokach, potknięciach, uśmiechu i we wstawaniu. Na początku chodzili z nim na wycieczki po okolicy – oglądać polne maki i chryzantemy rosnące we wschodniej części moszawu, połacie różowego lnu na wzgórzach na zachód od plantacji awokado. Później nad niewielki staw ukryty przed światem, w którym pływali w gorące letnie dni. Wiele lat wcześniej jej brat w tym stawie uczył ją pływać i nurkować. Gdy ich syn zaczął pewniej chodzić, wzięli go do doliny dziadka Ze’ewa, jak nazywali dolinę z wielkim karobem – wielkim karobem dziadka, dokładniej mówiąc.
Tam w dolinie jako dziecko wędrowała z bratem i dziadkiem. Dziadek uczył ich, jak rozróżniać dzikie kwiaty, jak je oznaczać i zbierać ich nasiona. Pod tym karobem opowiadał historię, którą później spisała dla swojego syna: o pramężczyźnie żyjącym w pobliskiej jaskini. W tej jaskini znajdował się wielki dół. Czasem wpadała do niego owca lub zabłąkana koza i po jakimś czasie smród padliny rozchodził się po okolicy.
Później wędrowała po tej dolinie z mężem, wzdłuż równoległych kanałów. „Kierowaliśmy się na północ”, pisał tym swoim żołnierskim żargonem. Dochodzili do miejsc, w których nie spotykali żywej duszy. Uwielbiali kochać się pod gołym niebem, znaleźli kilka sekretnych zakątków idealnie się do tego nadających. Stamtąd szli dalej, wyżej, na szczyt góry, skąd widzieli kolejny szlak – przyjemnie im znajomy. Dla ich syna to był obcy i daleki świat, zapraszający, cudowny: chodź, zbliż się, dotknij, powąchaj; chodź, napełnij szuflady swojej pamięci. Potem zaczęli wędrować we dwóch. Ojciec i syn, bez niej.
– Męskie wyprawy – tak mówił. Pewnego dnia dodał nawet: – Dziewczyny nie są zaproszone.
Tak powiedział, a ja tylko zachichotałam. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co nadejdzie. Nigdy nie słynęłam z intuicji, daru na ogół przypisywanego kobietom, zwłaszcza matkom. Także w dzień tragedii niczego nie wyczułam.
Męskie wyprawy. Oni sami, we dwóch. Mały facet musi nauczyć się od dużego faceta wszystkich głupstw, jakich ojciec musi nauczyć syna: jak rozpalić ognisko, rozpoznać rośliny, z których liści można zaparzyć herbatę, jak chodzić boso po ziemi. Dziewczyny prawdopodobnie nie powstrzymałyby się od złośliwych komentarzy lub od wyrażania niepokoju: Co będzie, jeśli wejdzie na kawałek szkła? Albo jeśli pojawi się wąż? Nawet dziadek Ze’ew zawsze zakładał wysokie buty.
– Jeżeli zobaczymy węża, poradzimy sobie z nim. Prawda, Netto? – tak wołaliśmy na niego, na naszego syna.
Pewnego razu zaprotestował:
– Śmieją się ze mnie w przedszkolu. Czemu daliście mi dziewczyńskie imię?
– Śmiej się razem z nimi.
I znajdować Gwiazdę Polarną, prowadzić starą furgonetkę – Netta podekscytowany siedział na kolanach ojca, jego ręce trzylatka, czterolatka, pięciolatka, sześciolatka trzymające kierownicę… Jak wiązać węzły, poprawić widzenie w nocy, rozpoznawać i identyfikować to, co słyszą uszy, widzą oczy, wącha nos i czego dotykają palce.
– To igła jeżozwierza, to skóra zrzucona przez węża. Dotknij jej, poczuj, jaka jest delikatna i cienka. Dotknij, Netto, nie bój się, to tylko skóra, jego już tu nie ma, zrzucił ją i popełznął dalej. Gdyby był, jestem tutaj, obronię cię. Słyszałeś, Netto? Słuchaj uważnie. Tak krzyczy sójka, a to skwir sokoła. Tak piszczy kulon, a tak koliber. Tak mlaska rudzik. Co roku rudzik przylatuje na nasze podwórko, zawsze na to samo drzewo. My je zasadziliśmy, ale on uważa, że należy do niego. Teraz powąchaj: to oman. Twoja mama uważa, że śmierdzi. Powąchaj i powiedz, co myślisz. Nie tak. Zamknij oczy. Powąchaj z zamkniętymi oczami. Tylko nosem. Zapach zapamiętujemy lepiej niż obrazy, lepiej niż dźwięki. To zapach omanu… ruty… pistacji… macierzanki… Teraz najlepsze – szałwia. Szałwia jest naszą przyjaciółką. Jeśli poznasz i zapamiętasz wszystkie nazwy, powiem o tym dziadkowi Ze’ewowi. Uszczęśliwisz go. Może weźmie i ciebie do wielkiego karobu w jego dolinie i do tamtejszej jaskini, może nauczy cię nazw roślin, może opowie ci o pramężczyźnie, który tam kiedyś mieszkał, przygotuje i dla ciebie kij na wypadek ataku złego psa, jadowitego węża albo niedobrego człowieka. A jak trochę podrośniesz, nauczy cię też strzelać do celu ze swojego starego mauzera.
– Spójrz: tropy hieny. Wygląda jak duży pies, ma nisko pupę i długie przednie łapy. Ślady przednich łap są większe od śladów tylnych łap. Czemu się śmiejesz? Bo tata powiedział „pupa”? Też powiedz „pupa”. Powiedzmy to razem: pupa. Pupa. Pupa. Pupa. I jeszcze jedna sprawa, bardzo ciekawa. Ten kamień. Każdy kamień na tym polu ma część dolną i część górną, część należącą do ziemi i część należącą do nieba. Widzisz? To dolna część. Znajduje się na niej tylko trochę ziemi i pajęczyn. A to górna część, część należąca do światła, chropowata. Dotknij i poczuj ją. To porost. Jeśli kamień ma porost na dolnej części, ktoś go odwrócił. Wziął go i nie odłożył na miejsce, tak jak powinien.
– Natura wydaje się jednym wielkim bałaganem – mówił jej wielokrotnie. – Ale tak nie jest. Każdy element natury ma swoje miejsce.
Uśmiechnęła się do siebie, wspominając, bo tak powtarzał jej, gdy się kochali: ależ bałagan w tym łóżku! Jedna noga tam, druga noga tutaj… A ten mały przyjaciel, co on tu robi? Odłóżmy go na miejsce. Teraz jest znacznie przyjemniej. Widzisz?
– No chodź, Netto, połóżmy ten kamień tak, jak powinien leżeć, na jego miejscu. Jest! Widzisz te małe pędy? Tutaj są zupełnie białe, a tylko końcówki mają zielone. Wyrosły pod kamieniem, rozrosły się na boki, żeby wyjść na powierzchnię, i dopiero gdy im się to udało, zazieleniły się. Białe części pozostały pod kamieniem, zielone oświetlało słońce. Jeszcze jeden wniosek: kamień przewrócono niedawno. Prawda, że to ciekawe, Netto? Jesteśmy jak policyjni detektywi.
„Męskie wyprawy”… Popatrzył na ich syna, syn popatrzył na niego i obaj – jak zwycięzcy – na nią. Kto mógłby przebić taką parę chłopaków, ojca i syna, uśmiechających się do siebie, dzielących się tajemnicami i intrygami? Męskie wyprawy na wzgórza na południu, męskie wyprawy na ogromne pola kukurydzy na północ od moszawu, gdzie okazyjnie kupowali młode kolby, które tak lubiła.
– Opieczemy je mamie nad ogniem. Chodź, pokażę ci jak.
– Przyniosłem ci, mamo. Smaczne?
– Jedz, są specjalnie dla ciebie.
Zjadłam. Smakowały mi. Moja wściekłość rosła.
Męskie wyprawy odbywały się wzdłuż skał nad brzegiem morza, między głazami za zamkiem krzyżowców, gdzie cyklameny kwitły już na Chanukę.
– Patrz, jaki cud – powiedział mi dziadek Ze’ew, gdy jeszcze żył, a ja byłam dziewczynką. – Kwiaty tych cyklamenów prawie rozkwitają, tymczasem ich liście jeszcze nie przebiły się przez ziemię. Tak dzieje się tylko u nas. Choć tak blisko moszawu, nikt o tym nie wie. Tylko ty i ja.
Męskie wyprawy na pustynię… Za pierwszym razem i ostatnim, dokładnie dwanaście lat temu, wyprawa, po której nigdy więcej nie wędrowali – ani sami chłopcy, ani ja z nimi. I szczerze mówiąc, niczego już nie robiliśmy razem. Od tamtej pory minęło dwanaście lat, a mnie się wydaje, że sto.

 
Wesprzyj nas