Kryminał Antonio Manziniego, który przebojem dołączył do czołówki pisarzy tego gatunku – Andrei Camillieriego, Donny Leon czy Henninga Mankela.


Czarna trasaKolejna odsłona mrocznych spraw i brutalnych porachunków, w których główną rolę odgrywa zły glina. Rocco Schiavone, okropny i ujmujący jednocześnie, śmiało może konkurować z komisarzem Montalbano.

Antonio Manzini stworzył serię książek, których akcja rozgrywa się w Alpach, a bohaterem jest oficer włoskiej policji Rocco Schiavone, karnie zesłany z Rzymu do Doliny Aosty. Szorstki i brutalny zły glina naginający prawo niczym bohaterowie Jamesa Ellroya.

Rocco Schiavone, po tym, jak zadarł z niewłaściwymi ludźmi i wpadł w poważne tarapaty, zostaje zesłany do Doliny Aosty, do alpejskiego miasteczka turystycznego, daleko od ukochanego Rzymu. Elegancki, ale kapryśny rzymianin równie mocno nienawidzi gór, śniegu i lokalnych prowincjuszy, jak pogardza swoimi zwierzchnikami i ich małostkowym przywiązaniem do regulaminu. Ale za to uwielbia rozwiązywać kryminalne zagadki.

Gdy na stoku zostają znalezione pokiereszowane przez ratrak zwłoki, Rocco staje przed pierwszym wyzwaniem. Jest w swoim żywiole tylko wtedy, gdy prowadzi śledztwo…

Antonio Manzini
Czarna trasa
Przekład: Paweł Bravo
Wydawnictwo Muza
Premiera: 1 marca 2017

Czarna trasa


Czwartek

Narciarze sobie poszli. Słońce dopiero co zaszło za szarobłękitnymi skałami, między którymi plątało się parę chmurek, i rzucało na śnieg różową poświatę. Księżyc czekał na zmrok, żeby rozświetlić całą dolinę aż do następnego ranka.
Wyciągi stały nieruchomo, w chatach i schroniskach na górze pogaszono światła. Słychać było tylko pomruk ratraków, które sunąc w dół i w górę, ubijały śnieg na zboczach, gdzie między lasami i skałami wytyczone były trasy zjazdowe.
Jutro zaczynał się weekend i kurort narciarski Champoluc spodziewał się najazdu turystów spragnionych siekać śnieg deskami. Trzeba było wykonać dla nich tę benedyktyńską robotę.
Amedeo Gunelli dostał główną trasę Champoluc zwaną Ostafa. Długą na kilometr, szeroką na sześćdziesiąt metrów. Tu instruktorzy szkolili zarówno nowicjuszy stawiających pierwsze kroki, jak i zaawansowanych narciarzy chcących doświadczyć mocnych wrażeń. Wymagała najwięcej roboty, pokrywa śnieżna zdzierała się na niej już w porze obiadowej, a na środku wręcz sterczały kamienie i prześwitywała ziemia. Amedeo zaczął od górnej partii. Pracował dopiero od trzech miesięcy. Nie było trudno, wystarczyło pamiętać, jak się steruje bestią na gąsienicach, i zachować spokój.
To było najważniejsze. Spokój i zero pośpiechu.
W słuchawkach iPoda brzmiały przeboje Luciana Ligabuego. Amedeo zapalił skręta, którego dał mu szef ekipy ratraków Luigi Bionaz, jego najbliższy kumpel. To dzięki niemu miał robotę i zarabiał tysiąc euro miesięcznie. Na siedzeniu obok położył piersiówkę z grappą i krótkofalówkę. Wszystko było gotowe na parogodzinną harówkę.
Amedeo zgarniał śnieg z boków, rozsmarowywał go na najbardziej odkrytych miejscach, wyrównywał frezem i uklepywał łopatami, tak że trasa stawała się gładka jak stół bilardowy. Był dobry w tej robocie, tyle że źle się czuł w samotności. Często uważa się, że ludzie z gór to odludki. Nic bardziej mylnego. A w każdym razie nic bardziej mylnego w przypadku Amedea. On lubił światła, rwetes, pogaduchy do świtu.
„Smutne jest życie środkowego pomocnikaaaa…”, darł się na całe gardło, żeby dotrzymać sobie towarzystwa. Głos odbijał się echem od szyb z pleksi, a on wpatrywał się uważnie w śnieg, który w świetle księżyca stawał się coraz bardziej błękitny. Gdyby podniósł wzrok, ujrzałby widok zapierający dech w piersiach: niebo w górze było granatowe jak morskie głębiny, wokół szczytów zaś pomarańczowe. Ostatnie ukośne promienie słońca barwiły lodowce na fioletowo, a podbrzusze chmur na szaro. Nad wszystkim górowało masywne cielsko Alp. Amedeo łyknął grappy i rzucił okiem w dolinę. Miniaturowe światełka latarń i domów, jak w szopce. Cudowny widok dla kogoś, kto nie urodził się w tej okolicy. Dla niego banalna, ponura dekoracja.
„W nocy radio puszcza Nila Janga, tak jakby wiedziało, kim jesteś…” Skończył część nad górnym progiem. Zawrócił ratrak, żeby zjechać na niższy poziom, i stanął przed czarną trasą. Strach go obleciał. Wstęga lodu i śniegu, tak że aż końca nie widać.
Tylko ten, kto pracował od lat i potrafił manewrować ratrakiem, jakby to był dziecinny rowerek, miał odwagę przeciąć stromą serpentynę, która dochodziła do Ostafy. Tego odcinka i tak się nie ubijało. Za wąski. Jak się źle ustawiło gąsienice, groziło dachowanie i wielotonowe żelastwo mogło zwalić się na głowę. Sami narciarze, jeżdżąc po śniegu, dobrze go uklepywali. Tylko raz na miesiąc szło się tam z łopatami, żeby rozprowadzić tworzące się wały zlodowaciałego śniegu. Bez tego na powstałych górkach, dołkach i taflach ludzie wywijaliby koziołki, że hej.
Krótkofalówka na siedzeniu zamrugała. Ktoś go wzywał. Amedeo zdjął słuchawki i złapał radio.
– Tu Amedeo.
Aparat zaskrzeczał, potem z trzasków wydobył się głos szefa, Luigiego.
– Gdzie jesteś?
– Dokładnie pod górnym wałem.
– Dosyć, zjeżdżaj i zrób ten kawałek na dole koło wsi. Tam na górze ja dokończę.
– Dzięki, Luigi.
– Słuchaj no – dodał Luigi – pamiętaj, żeby zjechać do wsi skrótem.
– Tamtą dróżką?
– Tak, tą, co odchodzi od Crestu, to nie przetniesz trasy, którą obrabia Berardo. Jedź skrótem, zrozumiałeś?
– Przyjąłem, dzięki.
– Żadne dzięki, stawiasz mi wino przed kolacją.
Amedeo uśmiechnął się.
– Stoi!
Włożył z powrotem słuchawki, wrzucił najniższy bieg i zjechał ze stromizny. „Zatańczmy fandango… ooch”, podśpiewywał. Na niebie chmury nagle zgęstniały i zakryły księżyc. Zawsze tak jest, w górach starczy moment i pogoda zmienia się zupełnie. Amedeo dobrze o tym wiedział. Prognozy na weekend były fatalne.
Ostre reflektory ratraka oświetlały trasę oraz ciemną ścianę sosen i świerków po bokach. Pomiędzy gęstwiną drzew widać było jeszcze światła Champoluc. „Zatańczymy na świecie, ooch”.
Żeby dotrzeć do dolnej części trasy, musiał przejechać przed szkółką narciarską i garażem dla ratraków. Wyrzucił niedopałek skręta za okno. W tym momencie oślepiły go reflektory drugiego ratraka. Zasłonił oczy dłonią. Maszyna, która wspinała się w przeciwnym kierunku, podjechała bliżej. Siedział w niej Berardo.
– Pogięło cię? Oślepiłeś mnie!
– He, he – zachichotał Berardo jak idiota.
– Słuchaj, robotę na górze wziął Luigi, ja zjeżdżam na końcówkę trasy przy wiosce.
– Tak jest! – Berardo już miał czerwony nos. – Wieczorkiem wpadniemy na jednego do Maria i Michaela?
– Muszę postawić Luigiemu, moja kolej. Wpadnę, jak skończę! – krzyknął Amedeo.
– Przejedź przez drogę przy Creście, bo trasę na górze już zrobiłem.
– Spoko, pojadę skrótem. Na razie!
Berardo ruszył w górę, Amedeo zaś, tak jak mu kazali, skręcił na Crest, czyli niewielkie skupisko domków ponad wyciągami. Prawie nikt tam w tej chwili nie mieszkał, jeśli nie liczyć gości schroniska i lokatorów kilku willi należących do genueńczyków, którzy ponad swoje miasto ukochali narty.
Amedeo miał przeciąć las i zjechać skrótem osiemset metrów w dół. Jeszcze tylko przyklepie sam koniec trasy przy wiosce, a potem wreszcie winko, dowcipy i pogaduchy z już pijanymi Anglikami. Minął nieliczne światła osady.
Dróżka używana przez ratraki była dobrze widoczna. „Spalisz się, mała gwiazdko, bez nieba…” Powoli zjeżdżał wyboistymi koleinami, po których tylko w lecie nieliczne terenówki wspinały się aż do Crestu. Reflektory na dachu dawały dość światła, przed nim było jasno jak w dzień. Praktycznie nie dało się zboczyć z trasy.
„Spalisz się…”
Zero problemów, gąsienice trzymały się idealnie podłoża. Tylko kabina przechyliła się jak gondola karuzeli w lunaparku. Ale to było nawet zabawne.
„Spalisz sięę…”
Nagle frez uderzył o coś twardego i ratrak aż podskoczył. Amedeo obrócił się, żeby sprawdzić, co to było. Kamień albo ziemia. Przez tylne okienko widział oświetlony, przed chwilą odgarnięty ze śniegu szlak. Ale coś było nie tak. Dokładnie na środku drogi. Brudna plama długa na parę metrów.
Zahamował. Zdjął słuchawki, zgasił silnik, wyszedł sprawdzić.
Cisza.
Buty zapadały się w śniegu.
– Jezu, co to?
Ruszył w tamtą stronę. W miarę jak się przybliżał, plama zmieniała kolor. Najpierw czarna, teraz sinofioletowa. Wiatr szumiał lekko między świerkami i rozdmuchiwał dookoła pióra. Białe, małe, lekkie.
Kura? Rozjechałem kurę? – pomyślał Amedeo. Wciąż szedł przez głęboki na dziesięć centymetrów śnieg, zapadając się przy każdym kroku. Pióra tańczyły w małych wirach. Plama stawała się brązowa. Na co, kurwa, najechałem? Na zwierzę?
Siedem halogenów i nic by nie zobaczył? A poza tym powinno się wystraszyć hałasu. Już miał wdepnąć buciorami, kiedy zorientował się, co to jest: kałuża czerwonej krwi zmieszanej z białym śniegiem. Była wielka i na pewno nie mogło to być zwierzę, raczej musiałby rozwalić cały kurnik. Okrążył plamę, aż doszedł do miejsca, gdzie czerwień była najintensywniejsza, aż lśniąca. Pochylił się, przyjrzał uważnie.
I zobaczył.
Uciekł, ale nie zdążył dobiec do lasu. Wyrzygał się wprost na drogę.

Telefon na komórkę o tej godzinie to rzecz równie wkurzająca, jak list polecony z urzędu skarbowego. Wicekwestor Rocco Schiavone, rocznik 1966, leżał na łóżku i gapił się na paznokieć palucha prawej nogi. Był czarny. To przez szufladę biurka, którą D’Intino zwalił mu na stopę, kiedy histerycznie szukał jakiegoś wniosku paszportowego.
Schiavone go nienawidził. Tamtego popołudnia, kiedy policjant wydurnił się po raz kolejny, obiecał sobie samemu i wszystkim obywatelom Aosty, że zrobi wszystko, aby przenieść tego palanta do komisariatu gdzieś na dalekim zadupiu w Lukanii.
Wyciągnął rękę po nokię, która ciągle brzęczała. Spojrzał na wyświetlacz, numer z komendy. Upierdliwość ósmego stopnia. A może nawet dziewiątego.
Rocco Schiavone miał osobistą skalę upierdliwości, które bezduszne życie zsyłało na niego każdego dnia. Zaczynała się od szóstego stopnia, czyli wszystkich możliwych obowiązków związanych z domem. Chodzenie po sklepach, hydraulik, czynsz.
Na siódmym były centra handlowe, bank, poczta, laboratoria analiz, lekarze w ogóle ze szczególnym uwzględnieniem dentystów, a także kolacje służbowe lub z krewnymi. Ci na szczęście siedzieli w Rzymie.
Do ósmego stopnia zaliczało się przede wszystkim publiczne przemawianie, następnie biurokracja w pracy, teatr, raportowanie u przełożonych i prokuratorów. Na dziewiątym były zamknięte trafiki, bary niesprzedające lodów Algida, przypadkowe spotkanie gadatliwego znajomego, a zwłaszcza wyjazdy w teren z niedomytymi policjantami.
Na koniec był stopień dziesiąty, szczyt skali. Upierdliwość nad wszelkie upierdliwości: mieć dochodzenie na karku.
Podparł się łokciami na materacu i rzucił:
– Kto mi dupę zawraca?
– Szefie, tu Deruta.
Posterunkowy Deruta. Sto kilo zbędnej masy cielesnej, godny konkurent D’Intina w walce o tytuł największego durnia w komendzie.
– O co chodzi, Michele?
– Mamy problem. Na trasie zjazdowej w Champoluc.
– Gdzie mamy ten problem?
– W Champoluc.
– A gdzie to jest?
Rocca Schiavonego przeniesiono z komisariatu przy via Colombo w Rzymie do Aosty we wrześniu. Po czterech miesiącach jedyne punkty na mapie miasta i okolicy, jakie zdążył poznać, to dom, komenda, prokuratura i knajpa artystyczna.
– Champoluc leży w Val d’Ayas – odpowiedział Deruta prawie zgorszony.
– Ale co to znaczy? Co to jest Val d’Ayas?
– To dolina powyżej Verrès, szefie. Champoluc to najsławniejsza miejscowość. Narciarska.
– No i co takiego?
– Chodzi o to, że parę godzin temu znaleziono zwłoki.
Zwłoki.
Schiavone opuścił rękę, w której ściskał komórkę, na materac, zamknął oczy i zaklął przez zęby.
– Zwłoki…
Dziesiąty stopień. Prawdziwa upierdliwość dziesiątego stopnia. A może nawet z bonusem.
– Słyszy mnie pan? – zaskrzeczało w telefonie.
Rocco zaraz podniósł go do ucha. Prychnął.
– Kto jedzie ze mną?
– Pan wybiera: ja albo Pierron.
– Italo Pierron, to jasne! – odparł szybko.
Deruta przez dłuższą chwilę w ciszy przełykał urazę.
– Deruta, co jest, zasnąłeś?
– Nie, na rozkaz.
– Powiedz Pierronowi, żeby podjechał bmw.
– W góry to lepiej terenówką, nie?
– Nie, bmw jest wygodne, ma ogrzewanie, działające radio i podoba mi się. Terenówką niech jeżdżą te pierdoły ze straży leśnej.
– To posyłam Pierrona, żeby pana zgarnął z domu.
– I powiedz mu, żeby nie dzwonił domofonem.
Rzucił telefon na łóżko i zasłonił sobie ręką oczy.
Zaszeleściła nocna koszula Nory, materac ugiął się pod jej ciężarem. Rocco poczuł na uchu jej usta i ciepły oddech. I wreszcie jej zęby na płatku ucha. Kiedy indziej to by go na pewno podnieciło, ale teraz gra wstępna Nory pozostawiła go obojętnym.
– Co się dzieje? – zapytała szeptem kobieta.
– To z biura.
– No i?
Rocco podciągnął się i usiadł na łóżku, nawet na nią nie patrząc. Powoli włożył skarpetki.
– Nie możesz mówić?
– Nie chce mi się. Praca. Daj spokój.
Nora kiwnęła głową. Odsunęła kosmyk włosów, który spadł jej na oczy.
– I musisz sobie iść?
Wreszcie odwrócił się, żeby na nią spojrzeć.
– A według ciebie co teraz robię?
Nora wciąż leżała na łóżku. Ramię uniesione nad głowę odsłaniało idealnie wydepilowaną pachę. Koszula nocna z bordowej koronki otulała ciało, podkreślając grą świateł i cieni jego bujne kształty. Długie, gładkie kasztanowe włosy okalały twarz białą jak śmietana. Czarne oczy wyglądały jak świeżo zerwane oliwki z Apulii. Wargi miała wąskie, ale umiała je tak umalować, żeby wydawały się większe. Nora, piękny okaz kobiety tuż po czterdziestce.
– Mógłbyś być chociaż grzeczny.
– Nie. Nie mogę, późno już, a ja muszę jechać gdzieś w góry, wieczór z tobą poszedł w cholerę, i do tego jeszcze pewnie zaraz zacznie padać śnieg.
Szybko wstał i przeniósł się na fotel, żeby włożyć buty: były to clarksy, innego rodzaju butów Rocco Schiavone nie uznawał. Nora została na łóżku. Głupio się czuła w makijażu i koronkach. Jak stół zastawiony jadłem dla nieistniejących gości. Podciągnęła się.
– Szkoda, na kolację przygotowałam raclette.
– Co to? – zapytał podejrzliwie Schiavone.
– Nigdy nie próbowałeś? To danie z sera fontina, który się topi i zjada z marynowanymi karczochami, oliwkami i kawałkami salami.
Rocco wstał, żeby włożyć golf.
– Czyli coś lekkiego.
– Widzimy się jutro?
– Trudno powiedzieć, Noro! Nawet nie wiem, gdzie będę jutro.
Wyszedł z pokoju. Nora sapnęła i wstała. Dogoniła go przy drzwiach. Wyszeptała:
– Będę czekać.
– A co ja jestem, autobus? – odburknął Rocco. Potem się uśmiechnął. – Noro, przepraszam, mam zły dzień. Jesteś taka piękna. Na pewno to główna atrakcja Aosty.
– Druga, po rzymskim łuku triumfalnym.
– Ja już nie mogę patrzeć na tych całych rzymian. A na ciebie tak.
Ucałował ją pospiesznie w usta i zamknął za sobą drzwi.
Nora się roześmiała. Rocco po prostu taki był. Pasuje ci albo nie. Spojrzała na zegar w holu. Jeszcze nie było za późno, żeby umówić się z Sofią do kina. A potem może na pizzę.
Otworzył bramę i lodowata ręka złapała go za gardło.
– Pierdolony ziąb!
Samochód stał dobre sto metrów od bramy. Stopy w clarksach już zdążyły zmarznąć od samego kontaktu z pokrytym szklistą warstwą chodnikiem. Wiał ostry wiatr, na ulicach nie było żywego ducha. Wsiadł do swojego volvo i natychmiast włączył ogrzewanie. Nachuchał w dłonie. Wystarczyło sto metrów, żeby zgrabiały.
– Pierdolony ziąb! – powtórzył jak mantrę, a słowa wraz z parą z ust zamgliły przednią szybę.
Zapalił silnik Diesla, wcisnął guzik odszraniania i zagapił się w blaszaną osłonę latarni, która tańczyła na wietrze. W stożku światła drobinki śniegu przelatywały jak gwiezdny pył.
– Śnieg! Wiedziałem, że tak będzie!

 
Wesprzyj nas