Iwona Kienzler w książce “W oparach absyntu” zabiera czytelnika w fascynującą podróż w czasie do barwnego i szalonego okresu Młodej Polski.


W oparach absyntuOkres Młodej Polski jawi nam się barwniej i bardziej szaleńczo od poprzedniego okresu – Pozytywizmu. W dziedzinie sztuki wiele się działo i w Warszawie, i w Krakowie, a także na prowincji.

Polski na mapie nie było, a mimo to życie kulturalne Polaków kwitło: pisano i wystawiano sztuki, ukazywały się książki, malowano i tworzono pomimo cenzury we wszystkich zaborach. Nad wszystkim unosił się duch dekadentyzmu, urok końca wieku, co rusz wybuchały skandale i zawzięcie romansowano.

W oparach alkoholu i narkotyków, bez grosza przy duszy, ale sztuka nie na pieniądzach wszak polega.

Książka Iwony Kienzler opowiada o skandalach zarówno tych artystycznych, jak i obyczajowych, które do żywego bulwersowały opinię publiczną.

Podkowiński niszczący własne dzieło w warszawskiej Zachęcie, młoda poetka Maria Komornicka, mająca poważne problemy z identyfikacją z własną płcią, zjawiskowa Dagny Juel-Przybyszewska, która rozkochała w sobie niemal cały artystyczny Kraków i arcyszatan modernizmu – Stanisław Przybyszewski, rozbijający małżeństwo swego przyjaciela Jana Kasprowicza – oto niektórzy bohaterowie tej publikacji, zabierającej Czytelników w fascynującą podróż w czasie.

Iwona Kienzler
W oparach absyntu
Skandale Młodej Polski
Wydawnictwo Bellona
Premiera: 1 marca 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

W oparach absyntu


Wstęp

Kiedy dziś przeglądamy kolorową prasę i czytamy o wybrykach rozmaitej maści gwiazd i gwiazdeczek jednego sezonu, niejednokrotnie zbulwersowani ich wyczynami, zapewne nie zdajemy sobie sprawy, iż w dobie Młodej Polski paparazzi, gdyby oczywiście istnieli, mieliby znacznie więcej do roboty niż obecnie. I aby napisać ciekawy artykuł z życia artystów, nie musieliby podążać za nimi z aparatem fotograficznym czy też kryć się w krzakach przed ich domem. Skandal, pijaństwo, a nawet narkotyki towarzyszyły bowiem młodopolskim twórcom, hołdującym hasłu Sztuka dla sztuki, niemal codziennie.
Od dawna artyści, parający się różnymi rodzajami sztuki, nie stronili od skandalu i wiedli dość nietypowe, przynajmniej w porównaniu do przeciętnych „zjadaczy chleba”, życie, ale dopóki jedynymi odbiorcami ich dzieł była arystokracja, nikt się tym specjalnie nie przejmował. Bo czyż którykolwiek monarcha, mający obok żony oficjalną metresę i liczne kochanki, mógł być zbulwersowany faktem, iż portretujący go malarz, ojciec gromadki dzieci, sypia ze swoimi modelkami i nadużywa wina? Jak wiadomo, arystokraci nigdy nie stronili od skandali obyczajowych, dbali jednak o to, by wiedza o nich nie wychodziła na zewnątrz. Sytuacja zmieniła się diametralnie w XIX stuleciu, gdy sztuką zaczęła się interesować burżuazja, czyli bogate mieszczaństwo. Również mniej zamożni przedstawiciele tej warstwy zaczęli wówczas bywać na wystawach, w teatrach, dyskutować o oglądanych obrazach, rzeźbach czy przedstawieniach wystawianych na deskach teatrów i czytać artykuły prasowe uznanych krytyków.
Sztuka przestała być tak elitarna jak kiedyś; chociaż niewielu było stać na zakup cennego dzieła, to już pójście na wystawę czy do teatru zbytnio nie obciążało kieszeni. Wraz z zainteresowaniem dziełami malarstwa, rzeźby czy literatury przyszło też zainteresowanie życiem ich twórców. A informacje „o prowadzeniu” się jakiegoś malarza czy literata aż nazbyt często jeżyły włosy na głowach nobliwych mieszczan.
Sztuka ówczesnej doby, zrywająca z wszelkiego rodzaju kanonami, zarówno polska, jak i europejska, budziła niemały niepokój i to nawet ta pozornie utrzymująca się w granicach akademickiej poprawności. Wystarczy wymienić chociażby obrazy Maneta, bulwersujące nie tylko Napoleona III i jego małżonkę, ale nawet jury paryskich wystaw sztuki. Niemały skandal wzbudził też obraz Gustave’a Courbeta “Pochodzenie świata” (1866), który nie przełamywał kanonów, a raczej obyczajowe tabu. Kto nie wie, o czym mówię, niech zajrzy do Internetu czy albumu malarstwa, a wówczas doskonale zrozumie, dlaczego dzieło, zajmujące dziś poczesne miejsce w Muzeum Orsay, wywołało takie poruszenie i, co tu dużo mówić, zgorszenie. I dlaczego jego właściciel, który nabył dzieło w 1889 roku, ukrył obraz za specjalnie wykonaną deską, na której wymalowano obraz przedstawiający… kościół.
Także i polscy malarze bulwersowali publiczność: nie dość, że stosowali nowatorską technikę, rażąco odbiegając od tego, co tworzył mistrz Jan Matejko, ukochany malarz ówczesnych Polaków, to jeszcze tematyka ich twórczości była dla przeciętnego odbiorcy co najmniej dziwna. Wielu zachodziło w głowę, co też pięknego jest w prostej bosonogiej chłopce leżącej na ziemi, którą sportretował Chełmoński w swoim obrazie “Babie lato”, czy też co tak fascynuje Aleksandra Gierymskiego w żyjących na Powiślu Żydach, że poświęca im swoje obrazy. A już o przesyconym erotyzmem “Szale uniesień” Władysława Podkowińskiego lepiej nie wspominać.
Niniejsza publikacja poświęcona jest właśnie młodopolskim skandalom i wielkim romansom, które do żywego bulwersowały opinię publiczną. Podkowiński niszczący swoje własne dzieło w warszawskiej Zachęcie, młoda poetka, Maria Komornicka, mająca poważne problemy identyfikacyjne z własną płcią, zjawiskowa Dagny Juel Przybyszewska, która rozkochała w sobie niemal cały artystyczny Kraków, i arcyszatan modernizmu – Stanisław Przybyszewski, rozbijający małżeństwo swego przyjaciela Jana Kasprowicza – oto niektórzy bohaterowie tej publikacji, zabierającej Czytelników w fascynującą podróż w czasie. Przenieśmy się więc do okresu, kiedy, chociaż Polski nie było na mapie, życie kulturalne Polaków kwitło, gdy pisano i wystawiano sztuki, ukazywały się książki, malowano i tworzono (pomimo cenzury) we wszystkich zaborach, a nad wszystkim unosił się duch dekadentyzmu, urok końca wieku oraz erotyzm.

„Szał uniesień” Władysława Podkowińskiego – obraz zaprezentowany w Zachęcie w marcu 1894 roku wywołał sensację i skandal obyczajowy. W ciągu 36 dni obejrzało go 12 tys. widzów.

Kiedy 23 kwietnia 1894 roku młody, zaledwie dwudziestoośmioletni malarz Władysław Podkowiński zażądał od personelu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych drabiny, nikt nie wyraził ani zdziwienia, ani tym bardziej sprzeciwu. Zdarzało się wszak, iż malarze, których dzieła były wystawiane w salonach i galeriach sztuki, dopatrzywszy się jakichś mankamentów czy braków w prezentowanych obrazach, których zresztą nikt oprócz nich nie widział, ad hoc poprawiali je bez zdejmowania ze ściany czy wynoszenia ich poza teren ekspozycji. Sądzono więc, iż tak będzie w przypadku Podkowińskiego. Tymczasem, ku zdumieniu przypadkowej publiczności, artysta przystawił drabinę i wszedł na nią, ale bynajmniej nie po to, by nanieść poprawki na swoim dziele, ale aby je zniszczyć. Wyjął z kieszeni nóż i spokojnie, metodycznie zaczął ciąć płótno na kawałki.
Jeszcze tego samego dnia o sensacyjnym wydarzeniu mówiła cała Warszawa, a prasa żywo komentowała zagadkowy postępek artysty, podobnie zresztą jak wszyscy warszawiacy (nawet ci, którzy zupełnie nie znali się na sztuce). Zresztą obraz Podkowińskiego budził sensację już od pierwszego dnia, w którym wystawiono go w Zachęcie. Chodzi oczywiście o “Szał uniesień” (w niektórych źródłach nazywany po prostu “Szałem”). Dość powiedzieć, że już w dniu otwarcia wystawy, 18 marca 1894 roku, obejrzało go tysiąc osób, natomiast przez kolejne 36 dni jej trwania do Zachęty zawitało aż 12 tysięcy zwiedzających, przynosząc dochód w wysokości 347 rubli i 77 kopiejek.
Dyrekcja zacierała ręce, ciesząc się na przyszłe zyski, o które w świecie sztuki łatwo nigdy nie było, a tymczasem sam twórca zdecydował się zarżnąć kurę znoszącą złote jajka. Wszyscy zachodzili w głowę, co było przyczyną tej bulwersującej decyzji: jedni widzieli w tym swoistą autoreklamę, inni – zawód artysty, niezadowolonego z finalnego efektu swojej pracy twórczej, natomiast niektórzy wskazywali na wybryk nieco chorobliwej fantazji. Nikomu nie przyszło do głowy, by przyjrzeć się dokładniej dziełu zniszczenia dokonanemu przez malarza. A tymczasem, jeszcze dzisiaj, jeżeli uważnie przyjrzymy się pod odpowiednim kątem obrazowi wiszącemu w nobliwych Sukiennicach, zauważymy wyraźne ślady cięć wyłącznie na wizerunku kobiety.
Wynika z tego, że to ona była obiektem ataku artysty, to przeciwko niej skierował swoją agresję, co bynajmniej nie wyjaśnia zagadki, ale dodatkowo komplikuje sprawę. Jaka kobieta tak bardzo zalazła malarzowi za skórę, że zdecydował się na to drastyczne posunięcie? Ówcześni artyści nader często portretowali nagie kobiety, a modelek szukali zazwyczaj wśród prostych dziewcząt, często o nie najlepszej reputacji, dla których rozebranie się przed portretującym ją mężczyzną było wyłącznie okazją do zarobienia kilku groszy. Z kolei dla malującego artysty modelka była, jak zauważa Marek Sołtysik, „środkiem pomocniczym do namalowania obrazu, tak samo ważnym jak pędzle, farby, spoiwa, werniksy, sztalugi, blejtram, płótno, malsztok i dobre światło z oszklonego sufitu mansardy. Modelka więc – może służąca czyjaś, kuchareczka, pokojówka, dziewczyna od modystki, lafirynda, a może porządna, jedyna zdrowa osoba w rodzinie bezrobotnych – dawała sprawnemu artyście malarzowi możliwość stworzenia wizji kołatającej w głowie”1.
W tym przypadku nie było więc mowy o zawiedzionej miłości malarza do modelki, która mogłaby tłumaczyć pocięcie jej wizerunku nożem. A jednak wszystkiemu winne było niespełnione uczucie do pewnej kobiety. Aby o nim opowiedzieć, musimy cofnąć się w czasie do początków drogi twórczej bohatera naszej opowieści.
Władysław Podkowiński z jednej strony był typowym dzieckiem swojej epoki, którego śmiało można by zaliczyć do tzw. „artystów wyklętych”, gdyby nie to, że zarabiał na życie jako portrecista dam. Dodajmy, że bardzo dobrze zarabiał, należał bowiem do zupełnie unikatowego w świecie artystów gatunku – ludzi potrafiących zadbać o własne interesy. A jednocześnie był też romantykiem. Jako malarz równie dobrze czuł się w świecie realizmu, malując bardzo szczegółowe (niektórzy krytycy twierdzili, że zbyt szczegółowe i realistyczne) wizerunki ludzi, jak i jako symbolista, a krytycy nadali mu wręcz miano prekursora polskiego impresjonizmu. Z równym powodzeniem malował portrety i sceny figuralne, jak impresjonistyczne pejzaże czy przesycone mrokiem obrazy symboliczne. A wszystko z tak wielką pasją, że budziło to sprzeciw niektórych, i to bynajmniej nie najbardziej konserwatywnych krytyków. Cezary Jellenta, dziennikarz, obecnie przez historyków literatury uważany za orędownika modernizmu, który nawet sformułował własny program artystyczny, oparty na syntezie sztuk, pisał np.: „nie wątpię, że doszedłszy do ostatnich granic absurdu pp. Podkowiński i Pankiewicz zatrąbią do odwrotu i że rychło ze swego obłędu wyleczą się, czego im jako ludziom zdolnym z duszy życzę”2. W podobnym tonie o twórczości malarza wypowiadał się także konserwatywny Wiktor Gomulicki, wciąż tkwiący po uszy w pozytywizmie: „p. Podkowiński odznacza się nadmierną ruchliwością umysłu… gonienie za nowatorstwem jest dla niego nie środkiem, ale celem… Ile razy taki rysunek doskonały ukaże się w którymś z czasopism, bierze ochota zawołać do artysty, który ma w sobie coś z Farysa: – stój! na cóż ci lot dalszy! na co ci drogi nowe! Twórz zawsze takie rysunki jak ostatni, a przysporzysz dość sławy sobie i dość pożytku sztuce! Beduin jednak napomnień nie słucha i pędzi wciąż dalej i dalej”3.

Władysław Ansgary, jak nazwali bohatera naszej opowieści jego rodzice, przyszedł na świat 4 lutego 1866 roku w Warszawie, w rodzinie Walerii z Gardowskich i Antoniego Podkowińskiego, mieszkających wówczas przy ulicy Wielkiej 1440. Swojego ojca przyszły malarz nawet nie mógł pamiętać, Antoni Podkowiński bowiem, który pracował na stanowisku nadkonduktora Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, zginął w katastrofie kolejowej zaledwie cztery miesiące po narodzinach syna. Trud wychowania chłopca spoczął na matce, która najwyraźniej uznała, że praca na kolei może do łatwych i bezpiecznych nie należy, ale za to daje pewny zarobek, ponieważ kiedy Władysław skończył czternaście lat, oddała go do szkoły technicznej Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Ale chłopiec wkrótce zdał sobie sprawę, że dymiące parowozy i zwrotnice kolejowe to nie jego świat, jako szesnastolatek przerwał edukację, by uczyć się rysunku w Rządowej Klasie Rysunkowej, prowadzonej przez Wojciecha Gersona, który w ówczesnej Warszawie był tym, kim w Krakowie mistrz Jan Matejko.
Młody Podkowiński od początku nauki wyróżniał się na tle innych adeptów sztuk pięknych nie tyle talentem, ile wyglądem i strojem. Poza tym potrafił zarabiać pieniądze; pracował jako ilustrator. Był to „chłopak wesoły, o rasowej twarzy, orlim nosie i szerokich szczękach… bardzo przedsiębiorczy i towarzyski… zaczął już wtedy zarabiać jako ilustrator pism periodycznych. Ubierał się starannie, przychodził do szkoły z poduszeczką, na której siadał, by nie zawalać modnych, jasnych spodni, o które szczególnie dbał, nosił też króciutki, modny paltocik i przewieszony przez ramię aparat «migawkowy» od Brandla, ostatnią nowość”4.
Pracę ilustratora zawdzięczał Stanisławowi Witkiewiczowi (ojcu Witkacego), który w latach 1884–87 pracował na stanowisku kierownika artystycznego „Wędrowca”, czasopisma początkowo zajmującego się tematyką podróżniczo-geograficzną, a następnie społeczno-kulturalną. Ambicją Witkiewicza była zmiana „Wędrowca” w nowoczesny ilustrowany magazyn geograficzny, na którego łamach publikowane będą relacje z podróży, opisy ciekawych, mniej lub bardziej egzotycznych miejsc czy artykuły poświęcone zagadnieniom przyrodniczym. Zdolny ilustrator pokroju Podkowińskiego był więc dla niego istnym darem z niebios. W liście do matki w 1884 roku młody malarz chwalił się, iż nie dość, że Witkiewicz zapłacił mu 30 kopiejek za cal kwadratowy rysunku, to jeszcze regularnie zapraszał do siebie na obiad. Za swojego “Stróża przy robocie” otrzymał bajeczną dla młodego artysty kwotę 13 rubli i 30 kopiejek. Autor “Szału” ilustratorstwem parał się zresztą dość długo, czemu nie ma się co dziwić, było to bowiem dość dobrze płatne zajęcie. To właśnie on był autorem wizerunków 80 warszawskich adwokatów, będących ilustracjami do szesnastoodcinkowego artykułu “Sylwetki z kraju Temidy”, w 1889 roku zamieszczanego cyklicznie w „Tygodniku Ilustrowanym”.

 
Wesprzyj nas