Bohaterowie wykreowani przez Jorge Diaza w powieści „Listy do Pałacu” muszą zmierzyć się z nadchodzącymi, niespokojnymi czasami u progu I Wojny Światowej. Dla wszystkich, bez wyjątku, staną się one powodem ważnych zmian w życiu osobistym.


Wielowątkowa powieść Jorge Diaza pozwala przenieść się w czasie do Hiszpanii z okresu I Wojny Światowej, gdy kraj ten, zachowując neutralność wobec działań zbrojnych na kontynencie, zaangażował się jednak w szczodrą pomoc humanitarną dla jej ofiar, zainicjowaną przez samego króla – Alfonsa XIII. List napisany do monarchy przez zrozpaczoną ośmioletnią dziewczynkę poszukującą kontaktu z zaginionym na froncie bratem, porusza władcę, który uznając jej sprawę za priorytetową, nakazuje dyplomacji ustalenie co spotkało tego młodego człowieka.

Ten przypadek, ukazujący, że neutralność nie musi oznaczać bierności, nie pozostaje bez echa: wkrótce napływają kolejne prośby o pomoc i wstawiennictwo, król powołuje więc Urząd do spraw Ochrony Jeńców mający zajmować się informowaniem rodzin o miejscu pobytu uwięzionych, przekazywaniem korespondencji, a z czasem także pomocą medyczną i czuwaniem nad respektowaniem postanowień traktatów międzynarodowych. Wokół tego urzędu skupią się losy fikcyjnych bohaterów stworzonych przez Jorge Diaza, wpisanych w kontekst rzeczywistych wydarzeń, jakie rozegrały się w Hiszpanii w drugiej dekadzie XX wieku.

losy fikcyjnych bohaterów wpisane są w kontekst rzeczywistych wydarzeń, jakie rozegrały się w Hiszpanii w drugiej dekadzie XX wieku

A bohaterów tych jest wielu i pochodzą zarówno z wyżyn jak i nizin społecznych, albowiem hiszpański pisarz postanowił stworzyć powieść ukazującą różnorodne aspekty życia publicznego w omawianym okresie. Kreując postać Blanki Alerces postawił mocny akcent na pierwsze zwiastuny emancypacji, jakie wówczas pojawiły się w Hiszpanii, zdominowanej wciąż przez całkowicie patriarchalne stosunki, posunięte do tego stopnia, że kobieta – bez wiedzy i zgody ojca, brata bądź męża, nie mogła właściwie nic. Pochodząca z arystokratycznej rodziny Blanka w przeddzień ślubu dowiaduje się o niegodziwości wyrządzonej przez swego narzeczonego i wymierzonym w nią oszustwie. Staje więc przed dylematem tysięcy kobiet: powiedzieć nazajutrz „tak” i pogodzić się z tym, że w przyszłości także przyjdzie jej okazywać uległość wobec występków męża, tak jak czynią to wszystkie znane jej kobiety, czy zerwać zaręczyny mając ku temu istotny powód, ale narazić się na potępienie otoczenia?

Dla kontrastu, jej najlepsza przyjaciółka Elisa takich dylematów nie miewa, bo skłania się ku tradycyjnemu pojmowaniu roli kobiety w małżeństwie i życiu społecznym, a dążenie do samodzielności wydaje się jej pozbawione sensu. Diaz obmyślając losy tych dwóch postaci bez wątpienia starał się pokazać, jak istotne szkody wynikały na przełomie XIX i XX wieku z powszechnego przyzwolenia na stosowanie podwójnych standardów moralności – innych wobec mężczyzn, a innych wobec kobiet.

W innym wątku, dotyczącym anarchisty Manuela i jego kompanów Diaz sportretował społeczne wrzenie kiełkujące w owym czasie w Hiszpanii na styku wartości wyznawanych przez konserwatystów i liberałów, którego konsekwencją, w późniejszych latach, stała się wojna domowa w Hiszpanii. Ścieżki anarchistów przekonanych, że „trzeba skończyć z panującym w Hiszpanii ustrojem, z królem i burżuazją, ze wszystkimi, którzy skazują lud na cierpienia” przecinają się jednak, przy różnych okazjach, ze ścieżkami przedstawicieli świata znienawidzonej burżuazji, co pozwala dostrzec jak skomplikowanym i wieloetapowym procesem jest rodzenie się wszelkiego rodzaju ideologii, a także jak trudno jest oddzielić poglądy słuszne od błędnych, w chwili gdy dopiero się one kształtują. Co jednak najważniejsze, nie sposób na tym etapie, przewidzieć rezultatów jakie przyniosą.

Diaz mówi o tym także za pomocą epizodycznego bohatera, serbskiego nacjonalisty Gawriło Principa, należącego do grupy spiskowców, którzy przeprowadzili zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga. Jego czyn, w założeniach mający być wyrazem patriotyzmu, na Europę sprowadza przekleństwo Wielkiej Wojny, a na miliony zwykłych ludzi niewyobrażalne cierpienie. Diaz zadaje w powieści retoryczne pytanie: czy Princip, słabeusz pragnący jedynie odrobiny podziwu za dobrze wykonane zadanie, zdecydowałby się dokonać zamachu wiedząc jak straszne będzie miał on konsekwencje, także dla jego rodaków?

autor stara się pokazać w tej powieści, jak odchodzi w przeszłość stary porządek na kontynencie

Autor „Listów do pałacu”, unikając wartościowania poglądów reprezentowanych przez swoich bohaterów, stara się pokazać w tej powieści, jak odchodzi w przeszłość stary porządek na kontynencie, utrzymywany w ryzach przez kręgi monarchistyczne i obyczaje sięgające wieków wstecz, a zastępowany jest przez nowe prądy i idee kiełkujące w głowach młodych ludzi. Czyni to umieszczając swoich bohaterów na styku różnych środowisk. Zaś czytelnikowi, wyposażonemu wszakże w wiedzę o tym, jak potoczyły się dalsze dzieje Europy, pozostawia ocenę tych relacji pomiędzy skrajnie różniącymi się światami.

Refleksje społeczno-polityczne obecne w powieści autor wplótł w wartką narrację i osadził w fabule pełnej zwrotów akcji. „Listy…” są bardzo dobrze przemyślaną powieścią utkaną w konwencji bestsellera zawierającego, w odpowiednich proporcjach, tony rozrywkowe, zabawne, refleksyjne, wzruszające i pouczające. Jest tu zatem sporo miłości narażonej na poważne przeciwności losu, rozłąka i wojna, niepewność, zdrada, podstęp i głębokie człowieczeństwo pojawiające się, jak zwykle, w najmniej spodziewanych okolicznościach.

Jorge Diaz krąży pomiędzy inspiracjami czerpanymi z wybitnej twórczości Ericha Marii Remarque’a, a wątkami dobrze znanymi z prozy popularnej, takiej jak chociażby powieści „Jeździec miedziany”, „Cień wiatru” czy „Tamte cudowne lata”. Rezultatem tych inspiracji jest lekka i przystępna w lekturze opowieść, pozostawiająca jednak w głowie czytelnika przynajmniej kilka głębszych przemyśleń. Agnieszka Kantaruk

Jorge Diaz, Listy do Pałacu, Przekład: Barbara Jaroszuk, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 14 marca 2017

Listy do Pałacu

Jorge Diaz
Listy do Pałacu
Przekład: Barbara Jaroszuk
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 14 marca 2017

Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:
jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.

Księga Koheleta 3, 1-8
(za Biblią Tysiąclecia)

1.

Dzień ślubu może i jest najlepszym dniem naszego życia, tego jeszcze nie wiem. Z pewnością jednak poprzedzający go dzień nie jest najlepszy.
W pałacyku markizostwa Alerces od rana rozbrzmiewa stukot młotków. Cieśle montują podest, który nazajutrz zajmą muzycy z orkiestry hotelu Ritz, by umilać czas gościom zaproszonym na wesele Blanki, córki gospodarzy.
– Spójrz na niebo! Od ponad miesiąca nie padało, a od wczoraj leje bez przerwy.
– Zanim tu przyszłam, byłam u klarysek.
Zgodnie ze zwyczajem ktoś spoza rodziny panny młodej powinien zanieść do klasztoru przy Paseo de Recoletos dwa tuziny jaj i zostawić je przy furcie wraz z informacją o tym, kto i kiedy będzie brał ślub – co ma zapewnić nowożeńcom ładną pogodę. Tym razem zadanie to powierzono Elisie, najlepszej przyjaciółce Blanki. Tej samej, która teraz śmieje się z podenerwowania przyszłej oblubienicy.
– Nigdy nie wychodź za mąż, Eliso, przecież to oszaleć można!
– Wszystkim zajmuje się twoja matka… Ty musisz tylko ładnie jutro wyglądać.
– Właśnie przez matkę tak się denerwuję. O ile się założysz, że zaraz tu wpadnie? A ten hałas…? Obudził mnie już przed ósmą, naprawdę mam dosyć! Co mnie podkusiło, żeby zgodzić się na ten ślub?!
Elisa wygląda przez okno na ogród. Uwija się tam kilkunastu robotników. Niedługo skończą montować podest i Blanca będzie mogła odetchnąć, tyle że później przyjdzie pora na rozstawianie stołów. W kuchni już się zaczęło gotowanie, a pokojówki, wraz z dodatkowymi, wynajętymi trzy dni temu do pomocy zwykłej służbie, czyszczą srebra i woskują podłogę sali balowej, na wypadek gdyby pogoda jednak nie dopisała.
Doña Ana, jakby w obawie, że jej córka mogłaby przegrać zakład, rzeczywiście wpada do pokoju – bez pukania.
– Witaj, Eliso, zaniosłaś jajka?
– Tak, przed chwilą. Dwa tuziny. A właściwie dwa razy po trzynaście sztuk, bo podobno to przynosi jeszcze więcej szczęścia.
– Te zakonnice wymyślają coraz to nowe sztuczki, żeby człowieka oskubać. W każdym razie dziękuję. Chociaż bardziej wierzę cukiernikowi, któremu zleciłam upieczenie tortu. Ten dobry człowiek twierdzi, że pogoda z pewnością się poprawi. Podobno czuje to w kościach.
– Poprawi się, mamo. Musimy ufać klaryskom. Albo kościom cukiernika.
Młotki wciąż stukoczą, a teraz dołącza do nich nowy hałas, bo oto ktoś zaczyna pokrzykiwać na kolejną grupę robotników, odpowiedzialnych za rozładowanie zaprzężonych w muły wozów z heblowanymi deskami na stoły. Elisa nigdy nie widziała Blanki tak zdenerwowanej; z pewnością nie chodzi jej tylko o rejwach, lecz o coś jeszcze, o czym opowie przyjaciółce, gdy znów zostaną same.
– Mamo, ja zwariuję! Czy oni muszą tak hałasować?
– Cierpliwości, to niestety jeszcze potrwa. Aha, przyszedł telegram od don Alfonsa. Życzy ci wszystkiego najlepszego z okazji ślubu i przeprasza, że sam nie będzie na nim obecny.
– Nie wiedziałam, że go zapraszaliśmy.
– No jakże! Twój ojciec złożył mu specjalną wizytę. Gdyby don Alfonso był w Madrycie, zaszczyciłby nas swoją obecnością.
– To i lepiej, że już wyjechał na lato do La Granjy. Wolę nie myśleć, co by się tu działo, gdybyśmy w dodatku spodziewali się króla.
– Wielka szkoda, że się nie zjawi, przyjęlibyśmy go, jak należy. A, i jeszcze jedno: krawcowa wkrótce tu będzie, przyślę ją od razu do ciebie. Teraz sprawdzę, co tam w kuchni.
Blanca i Elisa przyjaźnią się od dzieciństwa: niemal rówieśnice, poznały się podczas zabaw w parku Retiro. Nigdy nie straciły bliskiego kontaktu, mimo że Blanca, córka dyplomaty, sporo czasu spędzała poza Hiszpanią. Tysiące razy wyobrażały sobie ten dzień, już jako małe dziewczynki. I nigdy by nie przypuszczały, że będzie tak nerwowo.
– Muszę ci coś powiedzieć, Eliso. Właściwie to nie wiem, czy chcę wychodzić za mąż.
– Co takiego?!
– No bo… jeśli wcale nie jestem zakochana?
– Absurd. Oczywiście, że jesteś zakochana. Przynajmniej jeszcze wczoraj byłaś, a to tak szybko nie mija. Zakochać się można błyskawicznie, do odkochania się potrzeba trochę czasu.
– No ale… jeśli wczoraj też nie byłam? Ani nigdy?
Może to normalne, może wszystkie narzeczone nabierają w przeddzień ślubu wątpliwości. A może chodzi o jeden z kaprysów Blanki, do których Elisa, chcąc nie chcąc, zdążyła już przywyknąć.
– Widziałaś się dziś z Carlosem?
– Nie. Wczoraj też nie. Myślałam, że będzie miał większą ochotę mnie zobaczyć, ale najwyraźniej się myliłam… Może on też nie chce tego ślubu.
Carlos de la Era, książę Camino, to jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich w życiu widziały. Jest elegancki, wysoki, silny, dobrze wychowany, a podobno i niezwykle bogaty. Niemożliwe, żeby Blanca nie była w nim zakochana. Elisa, oczywiście, jest. Od zawsze, choć nigdy się Blance do tego nie przyznała. Śni o nim, zazdrości przyjaciółce, czasami wręcz jej nienawidzi. Tak bardzo chciałaby być na jej miejscu… Naturalnie Blanca zawsze nad nią górowała, czyniąc ją prawie niewidzialną. Piękna i wytworna, wyrafinowana i sympatyczna, uśmiecha się uśmiechem promiennym jak słońce. Ileż to razy zdarzyło się Elisie marzyć, że jest na jej miejscu: zamiast u siebie, mieszka w pałacyku markizów Alerces; zamiast nieznoszącego sprzeciwu generała ma za ojca miłego, dystyngowanego don Jaimego; zamiast wspominać zmarłą matkę, którą pamięta jako wiecznie smutną kobietę w czerni, korzysta z rad bywałej w świecie doñi Any; zamiast martwić się swoją zbyt okrągłą figurą i zbyt małymi ciemnymi oczami, zachwyca wszystkich smukłą sylwetką i jasnymi, radosnymi oczami Blanki… No i, oczywiście, zamiast sobą jest wybranką mężczyzny takiego jak Carlos de la Era.
Akurat widzi przez okno don Jaimego. Jego ukochany ogród, najechany przez armię robotników, przez ostatnie kilka godzin zmienił się nie do poznania. Don Jaime rozgląda się więc dokoła z takim smutkiem, że Elisa ma ochotę śmiać się z niego i płakać nad nim zarazem. Ojciec przyjaciółki nie odzywa się jednak ani słowem, tylko po oszacowaniu strat wraca do domu; ostatecznie to ślub jego jedynaczki, jego oczka w głowie. Ogród można przywrócić potem do poprzedniego stanu, a taki dzień jak jutrzejszy już się nie powtórzy.
– Blanco, nie możesz wycofać się dzień przed ślubem. Twój ojciec by tego nie przeżył.
– Tak, dlatego mówię o tym tobie, a nie jemu.
– I co zrobisz?
– Wyjdę za mąż, ale będę bardzo nieszczęśliwa. Muszę wyjść za mąż, w końcu rozesłaliśmy trzysta zaproszeń, podest dla orkiestry już stoi, król przysłał telegram, zastępy służby robią swoje, a matka co chwila wparowuje mi do pokoju. Nie mam wyjścia.
Gdybyż to była prawda, że Blanca nie kocha Carlosa! Może wtedy on sam by to wszystko odwołał, a potem, szukając pocieszenia, skończyłby przed ołtarzem z nią, Elisą. Długo ćwiczyła uśmiech na jutrzejszą okazję, aby wszyscy myśleli, że cieszy się szczęściem przyjaciółki, podczas gdy w głębi duszy będzie płakała gorzkimi łzami…
Drzwi ponownie się otwierają: to znowu doña Ana, z gazetą w dłoni. Z „ABC”, jak przystało na damę z towarzystwa, nawet jeśli don Jaime jest akcjonariuszem „El Noticiero de Madrid”.
– Przyniosłam ci to, bo piszą o twoim ślubie. A krawcowa dała znać, że spóźni się pół godziny.
– Dziękuję, mamo.
– Wykorzystaj ten czas, żeby napisać liścik z podziękowaniami dla markizy Olivery, ciotki ojca. Przysłała ci w prezencie bardzo ładny rokokowy wachlarz. A, i przyszła do ciebie jakaś kobieta. Nazywa się Pilar Marín.
– Czego chce?
– Nie wiem. Mówi, że musi ci coś powiedzieć. Ja z nią nie rozmawiałam, uprzedził mnie sekretarz ojca. Słuchaj, Eliso, może przeczytasz mojej córce, co tam piszą w tej gazecie, bo Blanca jest dzisiaj jakby nieprzytomna. Ja tymczasem zajrzę do ogrodu. Mam wrażenie, że mój mąż nie wytrzyma i kogoś zabije, jeśli zadepczą mu jeszcze jeden klomb.
W „ABC” opublikowali na razie ledwo wzmiankę. Po ślubie napiszą więcej, ba, w specjalnym dodatku „Blanco y Negro” zamieszczą, jak to się ostatnio przyjęło, fotografię państwa młodych.
– „Jutro w kaplicy Przytułku dla Sierot pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa związek małżeński zawrą don Carlos de la Era, książę Camino, i panna Blanca Alerces, córka markizostwa Alerces”…
– Dlaczego jego imię wymienili pierwsze?
– Nie wiem, pana młodego chyba zawsze wspominają najpierw. A może chodzi o to, że książę stoi wyżej niż markiz? Czy to nie wszystko jedno? Dalej piszą tak: „Książę ofiarował narzeczonej długi sautoir z przepięknych pereł oraz wspaniałą koronkową chustę. Prezenty przekazano w niezwykle wartościowym starym kufrze. Panna młoda pójdzie do ołtarza w białej sukni ozdobionej brukselskimi koronkami. Panna Alerces podarowała narzeczonemu komplet perłowych guzików i pasującą do nich szpilkę do krawata, jak również platynowy zegarek. Życzymy państwu młodym wszelkiej pomyślności”.
– Wszelkiej pomyślności? Nie, zdecydowanie nie chcę wychodzić za mąż. Czy ten hałas nigdy nie ustanie?!

– Przychodzą do nas i mówią, że nie są z wyższych sfer, nie są hrabiami ani książętami i tak jak my żyją w ucisku… Nie wierzcie im. Stanowią dużo większe zagrożenie niż arystokracja. To mieszczanie. Z tamtymi wiedzieliśmy przynajmniej, czego się trzymać, ci chcą tylko wyssać z nas krew…
Manuel Campos słyszał już wiele podobnych przemów wygłaszanych z włoskim akcentem przez ukrywającego się w Hiszpanii towarzysza anarchistę, ściganego przez policję w jego ojczystych Włoszech i w nie wiadomo ilu innych krajach. Powtarzane do znudzenia podstawowe hasła mają trafić do spracowanych robotników, którzy mną czapki w dłoniach i z trudem śledzą myśl mówcy. Giovanni Rossi, którego słuchają z takim samym oddaniem, z jakim ich przodkowie słuchali swoich proboszczów, bardzo się od nich różni, choć podaje się za jednego z nich. Tylko on jeden spośród zebranych ma na sobie trzyczęściowy garnitur, czyściutkie czarne buty i doskonale zawiązany krawat. Widać, że wygłaszał tę przemowę dziesiątki razy – wie, kiedy publiczność nagrodzi go entuzjastycznym aplauzem. Próbuje mówić przekonująco, ale w jego słowach jest coś mechanicznego, co jedynie Manuel potrafi wychwycić. Jedynie on chciałby sięgnąć w głąb, pod warstwę frazesów. Oczywiście, należy rozpowszechniać anarchistyczne idee wśród mało wyrobionych intelektualnie robotników, lecz są chyba jakieś lepsze na to sposoby.
– Przedstawienia teatralne, krótkie i zabawne, oddziaływałyby skuteczniej.
– Tak… Potrzebne nam tu anarchistyczne wcielenie Lopego de Vegi.
– Nie kpij sobie. Kilka pomysłowych scenek może doskonale naświetlić problem niesprawiedliwości. Czemu służą przemowy, skoro ludzie ich nie słuchają, a nawet jak słuchają, to w połowie nie rozumieją?
– Dziś wieczorem towarzysza Rossiego słuchało ponad czterdzieści osób.
– Czterdzieści osób? Czterdzieści osób z góry przekonanych do jego racji. To kropla w morzu, nic nam z tego nie przyjdzie. Musimy dotrzeć do tysięcy, milionów! Trzeba uczyć się od wroga – Kościoła katolickiego, z jego przypowieściami, hymnami, wyznaniami wiary, obietnicami bez pokrycia… Papież, biskupi i księża zapewniają sobie zastępy niewolników, obiecując im życie po śmierci, domniemane zbawienie, które, jeśliby nawet wierzyć w absurdalną wizję zaświatów, i tak nie zależałoby od człowieka.
– My, anarchiści, musimy uświadomić ludziom, że jedyne dane im życie to życie tutaj, na ziemi, życie doczesne, a nie wieczne. Że to jedyny dany nam raj, o który jednak trzeba walczyć!
– Prawdziwy marzyciel z ciebie.
– Tylko pomyśl: przedstawienia wystawiane w sobotnie wieczory w robotniczych dzielnicach Madrytu, Barcelony, Bilbao, Walencji… Darmowa rozrywka dla całych rodzin i zarazem jasny przekaz na temat anarchizmu, roli związków zawodowych i nadużyć Kościoła.
– To już lepiej zatrudnić tych potencjalnych aktorów do produkcji bomb i walczyć z burżujami jedyną skuteczną wobec nich bronią.
Manuel nigdy nie przekona swego przyjaciela Luisa Segury, podobnie jak ten nigdy nie przekona jego. Obu im chodzi o to samo, tyle że zdecydowanie inaczej wyobrażają sobie drogę do osiągnięcia celu: Manuel stawia na edukację, Luis – na walkę zbrojną; Manuel – na książki, Luis – na bomby.
– Przemocą nic nie wskóramy. Poza tym, że ściągniemy na siebie uwagę policji.
– Któregoś dnia dołączą do nas również policjanci. Gdy się zorientują, że są w takiej samej sytuacji jak my, przejdą na naszą stronę i razem z nami ruszą na wspólnego wroga.
– Nie pij tyle, co?
Śmieją się obaj. Wypili ledwie karafkę wina na spółkę. Po prostu nigdy się nie zgodzą, nawet w kwestiach, w których zasadniczo się zgadzają.
– Idziemy coś łyknąć na Paseo del Prado?
– Ale tak na szybko, bo jutro pracuję. Zgłosiłem się na kelnera, markiz Alerces wydaje za mąż córkę. Widziałem ją wczoraj w przelocie, istne cudo.
– Tyle gadania o rewolucji, a potem podajesz szampana na przyjęciu u markiza.
– Z czegoś trzeba żyć, stary. Chociaż mógłbym wziąć ze sobą bombę. Kto wie, może i król tam będzie, to go przy okazji załatwię? Nie załatwiłbyś króla, gdybyś miał okazję?
– Czy ja wiem… Pewnie tak. Tyle że ja nie miewam takich okazji.

* * *

– I, przede wszystkim, nie dajcie się wziąć żywcem.
Gawriło Princip bez przerwy kaszle – ma gruźlicę i wie, że długo nie pożyje. Kilka miesięcy, w najlepszym wypadku ze dwa lata. Choć niewykluczone, że umrze w ciągu najbliższej doby. Nazajutrz, dwudziestego ósmego czerwca tysiąc dziewięćset czternastego roku, weźmie udział w historycznym wydarzeniu, wreszcie walcząc o to, o co zawsze trudno mu było walczyć ze względu na słabość ciała: o Wielką Serbię.
Urodził się w Bośni, w bardzo ubogiej serbskiej rodzinie; jego ojciec był wiejskim listonoszem, sześcioro spośród ośmiorga rodzeństwa zmarło w dzieciństwie. Gawriło od małego marzył o losie narodowego bohatera, jednakże warunki fizyczne nie bardzo sprzyjały jego marzeniom. W tysiąc dziewięćset dwunastym roku, w czasie pierwszej wojny bałkańskiej, próbował zaciągnąć się do serbskiego wojska – bez skutku. Nikt nie chciał go też angażować do organizowania zamachów, zupełnie jakby rzucanie bomb było zadaniem wyłącznie dla herosów. Tym razem wszakże stanął przed szansą: jeśli ją wykorzysta, wszystkie wcześniejsze porażki przestaną się liczyć.
Teraz gładzi ampułkę z cyjankiem, którą przed chwilą dostał. Zgodnie z planem ma połknąć jej zawartość tuż po tym, jak zabije arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, bratanka cesarza Franciszka Józefa i następcę tronu Austro-Węgier. Umrze, nie zdradzając żadnego z towarzyszy, i przejdzie do historii jako bohater.
Sześciu spiskowców rozlosowało między sobą pozycje wzdłuż trasy, którą arcyksiążę przejedzie przez Sarajewo kabrioletem marki Gräf & Stift. Przypadek zdecyduje, kto wykona zadanie. Wszyscy zamachowcy, bardzo zresztą młodzi, są Serbami urodzonymi w Bośni i należą do organizacji Czarna Ręka. Wszyscy chcą tego samego: śmierci w chwale, nie ma większego zaszczytu. Zgromadzili się w piwnicy zajazdu prowadzonego przez pewnego serbskiego irredentystę. Są tu ludzie, których Gawriło podziwia i których nigdy nie spodziewał się spotkać, jak Ilić, Tankosić czy Mehmedbašić. Ilić dowodzi.
– Jakieś wątpliwości?
Kaszel Gawriła nie pozwala nikomu na odpowiedź. Zresztą, co to za pytanie! Nie pora na wątpliwości. Czarna Ręka nie jest klubem dyskusyjnym, każdy z obecnych ma rolę do odegrania, a gdyby tego nie zrobił, zostanie stracony przez własnych towarzyszy. Trzej z zamachowców – Gawriło, Grabež i Čabrinowić – przed miesiącem wyruszyli z Belgradu do Sarajewa, płynąc Sawą. Zostali przeszkoleni, uzbrojeni i przerzuceni do Austro-Węgier tą samą drogą, którą zwykle transportuje się broń dla Czarnej Ręki i Młodej Bośni. Cały czas korzystali z pomocy rozgałęzionej siatki serbskich nacjonalistów. Kogo mają zabić – dowiedzieli się dopiero przed kilkoma minutami i bardzo się cieszą: sprawa okazała się znacznie poważniejsza, niż się spodziewali.
Princip podziela radość towarzyszy; nie przeszkadza mu już nawet, że z powodu tego ciągłego kaszlu pozostali patrzą na niego z niechęcią. Gotowi są na śmierć, ale woleliby nie zarazić się gruźlicą.
– Wierzę, że staniecie na wysokości zadania i wykażecie się bohaterstwem.
Gawriło nie ma odwagi się odezwać, choć chętnie by zapewnił, że tak. On, słaby Gawriło, chory Gawriło, jeszcze udowodni, że kocha ojczyznę nie mniej niż inni. Dzięki swoim czynom zamieni się w herosa. Opuszcza zebranie z ulgą, szczególnie ze względu na Čabrinowicia. Od kiedy opuścili Belgrad, często się kłócili. Nedeljko nieustannie mu groził i się z niego wyśmiewał: że taki niski, taki cherlawy, że mówi piskliwym głosem… Jutro się przekonają, czy Čabrinowić ma w sobie prawdziwą odwagę, czy tylko dużo gada; czy w razie czego zdoła zabić arcyksięcia, czy, jak wielu innych, potrafi jedynie się przechwalać nad szklanką wódki.
Wieczór jak na tę porę roku jest ciemny i zimny, w sam raz, żeby zamknąć się w pokoju w pensjonacie i odpocząć. Jednakże Gawriło wolałby spędzić tę noc – być może ostatnią w swoim życiu – z kobietą, tyle że przez ten jego kaszel żadna prostytutka z nim nie pójdzie. Ale za kilka dni, jak go rozpoznają w gazetach, pożałują, że miały okazję przespać się z bohaterem, może nawet zajść z nim w ciążę, i nie skorzystały z niej. Idzie przez most Łaciński nad rzeką Miljacka: tu ma jutro czekać na arcyksięcia i tu, jeśli wszystko się uda, umrze.

 
Wesprzyj nas