Antonio Tabucchi w swoim ostatnim dziele “Dla Isabel. Mandala” prowadzi czytelnika przez historię człowieka, który poszukuje tajemniczej Isabel, ale przede wszystkim samego siebie. To literackie tworzenie mandali – symbolu życia i śmierci, pomocnej w odzyskiwaniu równowagi i harmonii wewnętrznej.


Dla Isabel. MandalaMandala, “centrum i to, co wokół” – w tradycji hinduskiej to zapis wyższych uczuć wyrażony obrazem. To także symbol naszego życia, w którym jesteśmy środkiem otaczającego nas świata, a także obraz nas samych i naszego wnętrza, uosobienie harmonii i doskonałości, równowagi i przemijalności, jednocześnie tworzenie i niszczenie, życie i śmierć, początek i koniec.

Antonio Tabucchi, jeden z najwybitniejszych współczesnych prozaików włoskich, w swoim ostatnim, wydanym już po jego śmierci dziele, pokusił się o wyrażenie kolorów, kształtów, świateł i cieni wewnętrznego życia swojego bohatera za pomocą słów i fraz. Połączył metafizykę i rzeczy całkiem przyziemne – widoki, smaki i zapachy, miejsca i ludzi – w klasyczną opowieść o wędrówce w poszukiwaniu ulotnego sensu istnienia.

Bohater Tabucchiego, Tadeus Slowacki, podejmuje podróż w czasie i przestrzeni, tropiąc ślady tajemniczej i efemerycznej kobiety. Odwiedza odległe od siebie miejsca takie jak Lizbona, Braga, Cascais, Makau, a także kraje: Szwajcarię i Włochy, gdzie rozmawia z ludźmi, którzy w pewnym momencie w przeszłości poznali Isabel – i buduje symboliczną mandalę, której kołami są miejsca i ludzie, którzy prowadzą Tadeusa do centrum, którym znajduje się poszukiwana kobieta. Tabucchi umieścił początek historii Isabel w swojej ukochanej Portugalii i w określonym kontekście historycznym – w czasach salazaryzmu i walki Portugalczyków o demokrację. Bohaterka angażuje się w działalność polityczną, walczy o wolność literatury i poezji, zostaje członkiem partii komunistycznej. Jej późniejsze losy są niejasne, a wspomnienia świadków sprzeczne.

Każdy kolejny krąg poszukiwań Tadeusa to opowieść przedstawiająca tajemniczą Isabel z odmiennej strony, czasami sprzeczna z innymi informacjami, często wnosząca nowe spojrzenie. Ostatecznie wraz z postępującymi poszukiwaniami fizyczna wędrówka bohatera przechodzi na poziom doświadczeń duchowych i refleksji nad upływającym nieuchronnie czasem. Dla Tadeusa nadchodzi moment na podsumowanie nie tyle Isabel, co własnego życia.

Powieść Tabucchiego to proza wypełniona nostalgią, melancholią i samotnością, a przy tym piękna historia i równie interesująca konstrukcja literacka.

Powieść Tabucchiego to proza wypełniona nostalgią, melancholią i samotnością, a przy tym piękna historia i równie interesująca konstrukcja literacka. Losy Isabel nie są tu najistotniejsze, to raczej pretekst do egzystencjalnych rozważań autora.

“Dla Isabel. Mandala” to ostatnie pożegnanie Tabucchiego z czytelnikami, dar i dziedzictwo, które im daje, zawieszone między snem a rzeczywistością, w wymiarze, gdzie wszystko jest magiczne i wszystko wydaje się możliwe. Tomasz Orwid

Antonio Tabucchi, Dla Isabel. Mandala, Przekład: Joanna Ugniewska, seria: Bel paese, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 28 lutego 2017

Dla Isabel. Mandala

Antonio Tabucchi
Dla Isabel. Mandala
Przekład: Joanna Ugniewska
seria: Bel paese
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 28 lutego 2017

Któż wie, czy także wśród zmarłych są prawa.
Sofokles, Antygona (przeł. K. Morawski)

Usprawiedliwienie w formie wstępu

Prywatne obsesje, osobiste żale, które czas tłumi, lecz ich nie odmienia, niczym woda w rzece wygładzająca kamyki, dziwaczne fantazje i brak poczucia rzeczywistości: oto główne powody tej książki. Nie mógłbym jednak zaprzeczyć, że miał na nią również wpływ widok mnicha w cynobrowej szacie, który pewnej letniej nocy, za pomocą kolorowego piasku, ułożył dla mnie na nagim kamieniu mandalę Świadomości. A także to, że tej samej nocy miałem okazję przeczytać krótki fragment z Hölderlina, który nosiłem przy sobie od miesiąca i którego nie miałem czasu wziąć do ręki. Słowa Hölderlina, zakreślone przeze mnie tamtej nocy, zanim księżyc wszedł w ostatnią fazę, były następujące: „Tragicznie powolny upływ czasu, którego przedmiot nie ma być może związku z sercem, podąża rychło za ponaglającym bez umiaru duchem czasu; podczas gdy bowiem duch dnia bieżącego nie oszczędza ludzi, okazuje się on bezlitosny jako wiecznie żywy, niespisany gniew objawiany przez ducha świata zmarłych”.
Może się wydać dziwne, że pisarz po pięćdziesiątce, który zdążył już wydać tyle książek, nadal odczuwa potrzebę usprawiedliwiania przygód swojego pisarstwa. Mnie także się to wydaje dziwne. Prawdopodobnie nie rozstrzygnąłem jeszcze dylematu, czy chodzi o poczucie winy wobec świata czy prościej, o niedokończoną pracę nad żałobą. Oczywiście wszelkie inne hipotezy są do przyjęcia. Pragnę podkreślić, że za sprawą wyobraźni przeniosłem się tamtej letniej nocy do Neapolu, ponieważ na odległym niebie widniał księżyc w pełni. I była to luna rossa.
A.T.

PIERWSZY KRĄG
Mónica. Lizbona. Ewokacja

Nigdy w życiu nie byłem w Tavares. Tavares jest najbardziej luksusową restauracją w Lizbonie, z dziewiętnastowiecznymi lustrami i krzesłami wyściełanymi pluszem, mają tam kuchnię międzynarodową, lecz również typowo portugalską, w wersji jednak wyrafinowanej, zamawiasz na przykład małże i wieprzowinę, jak zwykło się jadać w Alentejo, a oni przyrządzają ci je niczym jakieś paryskie danie, tak mi przynajmniej opowiadano. Ale ja nigdy tam nie jadłem, znam ją tylko ze słyszenia. Pojechałem autobusem aż do Intendente. Plac wypełniały dziwki ze swoimi alfonsami. Popołudnie dobiegało końca, przyjechałem za wcześnie. Wstąpiłem do znanej mi starej kawiarni, kawiarni z bilardem, i zacząłem się przyglądać grającym. Był tam jednonogi staruszek, który grał, opierając się na kuli, miał jasne oczy i kręcone siwe włosy, wygrywanie przychodziło mu z nadzwyczajną łatwością, pokonał wszystkich, następnie zaś usiadł na krześle i poklepał się po brzuchu, jakby właśnie skończył jeść.
Przyjacielu, chcesz zagrać? – spytał mnie. Nie, odpowiedziałem, z tobą na pewno bym przegrał, ale jeśli chcesz, możemy zagrać o kieliszek porto, mam ochotę na aperitif lub, jeśli wolisz, chętnie ci go postawię. Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Masz dziwny akcent, zauważył, jesteś cudzoziemcem? Trochę, odparłem. Skąd pochodzisz? – spytał. Z okolic Syriusza, rzekłem. Nie znam takiego miasta, odpowiedział, w jakim leży kraju? W Wielkim Psie, wyjaśniłem. Cóż, zamyślił się, tyle jest teraz na świecie nowych krajów. Podrapał się po plecach kijem od bilardu. A jak się nazywasz? – spytał. Nazywam się Waclaw, powiedziałem, ale to jest tylko imię nadane mi na chrzcie, przyjaciele nazywają mnie Tadeus. Przestał przyglądać mi się nieufnie i twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. A więc jesteś ochrzczony, czyli jesteś chrześcijaninem, w takim razie ja stawiam, czego się napijesz? Odpowiedziałem, że białego porto, a on zawołał kelnera. Odgadłem, czego ci brak, mówił dalej staruszek, brak ci kobiety, pięknej osiemnastki z Afryki, kosztuje niewiele, jest prawie dziewicą, przyjechała wczoraj z Wysp Zielonego Przylądka. Nie, dziękuję, odpowiedziałem, niedługo muszę iść, spróbuję złapać taksówkę, dziś wieczór mam ważne spotkanie, nie mam teraz czasu na dziewczyny. Spojrzał na mnie zaskoczony. Hm, mruknął, a więc czego szukasz w tej okolicy? W milczeniu zapaliłem papierosa. To prawda, szukam kobiety, wyjaśniłem po chwili, i rozpytuję o nią, zatrzymałem się tutaj przypadkiem, żeby przeczekać, umówiłem się z pewną panią, która może ma dla mnie jakąś wiadomość, chcę posłuchać, co ma mi do powiedzenia, już pora, żebym się zbierał, widzę na postoju taksówkę, powinienem się pospieszyć.
Zaczekaj chwilę, zawołał, to dlatego, że szukasz tej kobiety, której ci brak? Może, odparłem, powiedzmy, że zgubiłem jej ślad i przybyłem umyślnie z Wielkiego Psa, żeby ją odszukać, chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej i dlatego umówiłem się na to spotkanie. A gdzie się umówiłeś? – spytał. W najelegantszej restauracji w Lizbonie, odpowiedziałem, pełnej luster i kryształów, nigdy tam nie byłem, sądzę, że będzie to trochę kosztowało, w każdym razie nie ja płacę, czego chcesz, przyjacielu, jestem tu na przepustce i mam zaledwie garść monet w kieszeni, muszę przyjmować zaproszenia. Czy to jest miejsce faszystowskie? – spytał staruszek. Nie umiem odpowiedzieć, przyznałem, szczerze mówiąc, nie myślałem o nim nigdy w taki sposób.
Podniosłem się pospiesznie, pożegnałem się i wyszedłem. Taksówka stała jeszcze. Wsiadłem do samochodu i powiedziałem: dobry wieczór, do Tavares proszę.
Poznałyśmy się w szkole z internatem Escravas do Amor Divino w Lizbonie. Miałyśmy po siedemnaście lat. Isabel była legendą w oczach całej klasy, ponieważ przeszła tu z francuskiego liceum. Wie pan, w tamtych czasach francuskie liceum to był bastion opozycji, pracowali tam wszyscy nauczyciele, którzy z powodu antyfaszystowskich poglądów nie mogli znaleźć zatrudnienia w państwowych szkołach, i uczęszczanie do francuskiego liceum oznaczało możliwość poznawania świata, stypendiów w Paryżu, kontaktów z Europą. My natomiast przeszłyśmy z liceum państwowego, a to, proszę mi wybaczyć, było prawdziwe szambo, studiowałyśmy Salazarowską konstytucję korporacyjną i portugalskie rzeki, a także dzieliłyśmy na idiotyczne kawałki narodowy poemat, Luzjady, który jest pięknym poematem marynistycznym, lecz my studiowałyśmy go, jakby mowa w nim była o jakiejś bitwie w Afryce. Bo w tamtych czasach Portugalia miała kolonie. Nie nazywały się jednak koloniami. Nazywały się terytoriami zamorskimi. Ładnie, prawda? Niektórzy się wzbogacili na tych terytoriach zamorskich, muszę przyznać, że w rodzinach naszych koleżanek z klasy było to czymś normalnym, wszyscy byli żarliwymi zwolennikami Salazara, faszystami, ale nasi rodzice nie, mam na myśli moi i Isabel, i może dlatego zostałyśmy przyjaciółkami, z powodu wspólnych poglądów naszych rodzin.
Isabel wywodziła się z portugalskiej arystokracji, która z reżimem Salazara nie miała nic wspólnego, to była rodzina, której czas świetności dawno już minął, miała ziemię na północy, w Amarante, gdzie wypiekają chleb o najdziwniejszych kształtach, lecz, jak wspomniałam, nie miała ani pieniędzy, ani władzy, majątkami na północy zarządzali dzierżawcy i nie przynosiły żadnych dochodów. Spędziłyśmy kilkakrotnie letnie wakacje, ja i Isabel, w jej domu w Amarante. To nie był dom, lecz średniowieczna granitowa wieża, pełna antyków i kasetonów, której okna wychodziły na rzekę, a my byłyśmy szczęśliwe. Piękne były wówczas lata. Isabel nosiła słomkowy kapelusz. Ten śmieszny kapelusz, który ktoś z rodziny przywiózł z Toskanii, przydawał wdzięku owalowi jej twarzy. A w dodatku malowała. Była przekonana, że zostanie malarką, i malowała okna. Okna z zamkniętymi okiennicami, okna z okiennicami otwartymi, okna z firankami, okna z żelazną kratą, w każdym razie zawsze okna, takie jak w Douro czy Minho, które mają przepiękne drewniane skrzydła i, czasami, lniane zasłony. Nigdy jednak nie malowała ludzkich postaci, są nie do pogodzenia z tajemnicą, mawiała, widzisz, maluję to okno, które jest takie tajemnicze, kiedy nie ma w nim nikogo, gdybym jednak namalowała wyglądającego przez nie faceta, tajemnica od razu by prysła, on jest weterynarzem w Amarante, nosi spiczastą bródkę i siatkę na głowie, żeby podczas snu nie potargały mu się włosy, wyobraź go sobie, jak podchodzi do okna i wykonuje skłony, wiesz, że wczoraj, kiedy malowałam jego okno, wyjrzał na zewnątrz i stał tak, udając, że mnie nie widzi, widział mnie jednak doskonale, tyle że spoglądał w niebo z natchnionym wyrazem twarzy, najwyraźniej był bardzo dumny, że znajdzie się na moim obrazie, ale ja już go załatwię, nic z tego.
Chodziłyśmy również na spacery. Zaraz za Amarante rzeka tworzyła płytkie zakola, gdzie woda jest stojąca i żyją w niej żaby. Spędzałyśmy poranki na łowieniu żab, chociaż w Portugalii nie umieją łowić żab, bo ich nie jedzą, my jednak wymyśliłyśmy sposób, taki sam, w jaki chłopacy łapią jaszczurki. Brałyśmy świeżą trzcinę, robiłyśmy pętlę i przybliżałyśmy ją do głowy żaby, a kiedy ta szykowała się do skoku, trzask, łapałyśmy ją. Nie było jeszcze wówczas plastikowych torebek, miałyśmy małą siatkę, taką na zakupy, więc żaby wystawiały głowy przez oka i było to prawdziwe widowisko, kiedy z torbą pełną żab maszerowałyśmy przez Amarante, ja w spodniach, Isabel w słomkowym kapeluszu z Florencji. Ludzie myśleli, że jesteśmy stuknięte, a nas to cieszyło, bo w takim wieku cieszą podobne rzeczy.
Wieczorem zabijałyśmy żaby, lecz zadanie to przypadało zawsze mnie, ponieważ Isabel odmawiała. Żabom trzeba obciąć głowę jednym cięciem noża, przez kilka chwil wierzgają z obciętą już głową, dopóki energia życiowa się nie wyczerpie. Widzisz, mówiła Isabel, jeśli pewnego dnia skończę z sobą, sądzę, że tak właśnie zrobię, machnę kilka razy nogami w powietrzu, bo człowiek nie może sam sobie obciąć głowy, ale może się powiesić, co na jedno wychodzi, kilka wierzgnięć i po wszystkim, żegnajcie. Gotowałyśmy żaby na sposób prowansalski, z czosnkiem i pietruszką, twierdziła, że to najlepsze danie na świecie. Żaby po prowansalsku szybko się nam jednak znudziły. Te niepokojące udka, takie białe i takie delikatne, niemal bez smaku, podczas gdy rodzina jadła pieczone koźlę i sopa seca. W naszym wieku ma się duży apetyt. Oczywiście, łatwo idealizować egzotyczne potrawy z Prowansji, ale potem robisz się głodny. Zaczęłyśmy więc zostawiać na wolności żaby ogrodowe i wkrótce ogród się nimi zapełnił, były wszędzie, w trawie, w krzakach, w stawie ze złotymi rybkami, pośród kęp bambusa.
Na szczęście rodzice Isabel byli dowcipnymi ludźmi i nie zawracali sobie głowy tą inwazją, byli zawsze otwarci, weseli, wyrozumiali. Później zginęli w wypadku samochodowym, ale to już inna historia, albo raczej to wciąż ta sama historia. W piątki jeździłyśmy do Barcelos, gdzie jest najpiękniejszy targ w całym regionie. Trudno pewnie panu sobie wyobrazić, jakie piękne były kiedyś targi na prowincji. Albo może potrafi pan sobie wyobrazić. Wsiadałyśmy wcześnie rano do autobusu, który wiózł nas aż do Bragi, a stamtąd innym autobusem jechałyśmy do Barcelos. Byłyśmy na miejscu około południa. Chodziłyśmy trochę pośród wyrobów z terakoty, wie pan, w Barcelos robią kolorowe koguty z terakoty, symbol Portugalii, i całe jeszcze mnóstwo drobnych glinianych przedmiotów, laleczki, ludowe figurki, żłóbki, muzykantów, koty, dzbanki, talerzyki, a potem szłyśmy na obiad.
Wybierałyśmy zawsze tanie gospody, gdzie tłoczyli się sprzedawcy i klienci z targu. Starzy ludzie, kobiety i mężczyźni, przyjeżdżali z całego Minho, żeby kupić kurę, ktoś kupował gąsiora albo krowę, najbardziej malowniczymi postaciami byli pośrednicy w handlu bydłem, nosili duże chusty na szyi i pili vinho verde, byli nadzwyczajni, również przy stole zachowywali się, jakby wciąż jeszcze byli na targu, krzyczeli, machali rękami, pocili się. W Barcelos było gorąco i w gospodzie mieszały się zapachy potraw i odór bydła na placu, dla mnie i Isabel było to czymś nowym i pięknym, bo spędzałyśmy cały rok w Lizbonie, czułyśmy się podniecone i zafascynowane widokiem tych pośredników, my także chciałyśmy coś kupić i pewnego dnia kupiłyśmy koźlę. To było delikatne zwierzątko, czarno-białe, z nakrapianym pyszczkiem i cienkimi nóżkami, wróciłyśmy z nim w koszu autobusem i przez kilka dni karmiłyśmy butelką ze smoczkiem, bo nie umiało jeszcze jeść. Zamieszkało w ogrodzie, zrobiłyśmy mu szałas z liści i rano, kiedy szłyśmy po zakupy, prowadziłyśmy je przez Amarante na smyczy. Nie będę panu opisywać, jak na nas patrzono w miasteczku, na mnie w spodniach i Isabel w kapeluszu słomkowym z Florencji, nie miałyśmy już przy sobie torby z żabami, lecz koźlę na smyczy, a w dodatku Isabel chciała kupić w piekarni chleb w kształcie męskiego organu, bo i taki wypieka się w Amarante, tyle że taki chleb kupują służące na kanapki, lecz my chciałyśmy prowokować i niosłyśmy całą siatkę podobnych chlebów, to był prawdziwy skandal, wszyscy na nas patrzyli, dbający zaś o zdrowie weterynarz nie zbliżał się nawet do okna. Jednym słowem, miałyśmy świetną zabawę.
Potem letnie wakacje się skończyły. Skończyły, ponieważ poszłyśmy na uniwersytet. Albo raczej, ponieważ Isabel straciła oboje rodziców. Zginęli, jak już mówiłam, w wypadku samochodowym. Na drodze do Póvoa de Varzim, po obiedzie, podczas którego ojciec Isabel dużo zjadł i wypił. Nie wiadomo, czyja to była wina, bo nastąpiło zderzenie czołowe. Przypuszczam jednak, że ojciec Isabel przesadził z piciem, bo lubił alkohol, dobrze go znałam. Nie umarli od razu. Przez trzy dni byli oboje w śpiączce, a potem umarli jednocześnie, bo kiedy serce staje, nic już nie da się zrobić i lekarze odłączają rurki. I tak też się stało.
Spędziłyśmy z Isabel trzy dni i trzy noce w szpitalu w Porto, na oddziale intensywnej terapii. Dzięki życzliwości pielęgniarki spałyśmy w pokoiku obok i od czasu do czasu wchodziłyśmy do sali, gdzie leżeli pacjenci. Tato, tato, to ja, powtarzała Isabel, mamo, słyszysz mnie? Pamiętasz żaby, które przynosiłam z moją przyjaciółką Monicą do domu w Amarante, posłuchaj, powtórzymy to w przyszłym roku, mamo, obudź się z tej cholernej śpiączki, chcę, żebyś się do mnie uśmiechnęła, żebyś mi jeszcze doradzała, jak mam się ubrać, żebyś na mnie krzyczała, ponieważ je ne suis pas parfaite, tak jak byś chciała, mamo, potrzebuję cię.
Ale mama więcej jej nie skrzyczała, podobnie jak ojciec. Umarli jednocześnie, jak już mówiłam, dokładnie o tej samej godzinie, a my zajęłyśmy się pogrzebem. Isabel pochowała ich na małym cmentarzu koło Amarante, na wsi, w jednym grobie. Pogrzeb wypadł w piękny październikowy dzień, słońce mocno przygrzewało. Isabel ubrała się na granatowo, ja natomiast włożyłam beżową sukienkę, która mnie postarzała. Widzisz, powiedziała Isabel, kiedy wracałyśmy z cmentarza, odeszli, skończyły się letnie wakacje z żabami, obiady w Barcelos, skończyło się dzieciństwo, już ich nie ma, jestem sierotą i ty również, jak sądzę, jesteś trochę sierotą. Ponieważ rodzice Isabel byli prawdziwymi rodzicami, w odróżnieniu od moich. Mój ojciec stale podróżował, bo wymagała tego praca dla Mercedes-Benz, albo, jak się mówiło w domu, wyjeżdżał w interesach, matka zaś miała swoje przyjaciółki i swoje sprawy. Więc rzeczywiście zostałam trochę sierotą. Wycieczki nad rzekę, stary dom w Amarante, cudowne wakacje: wszystko się skończyło.

 
Wesprzyj nas