Szczere, przejmujące i zaskakujące rozmowy z ludźmi, dla których przymusowa emigracja nie była tylko osobistą katastrofą, ale również bodźcem, by zacząć życie na nowo.


Pierwszy w Szwecji kryminolog, reporter, który rozumie Szwedów lepiej, niż oni sami, wybitny architekt, perkusistka z doktoratem, dokumentalistka i fotografka z tytułem szwedzkiego fotografa roku, psychoanalityczka z literackim dorobkiem…

Creme de la creme szwedzkiego społeczeństwa, a wszyscy to… emigranci z Polski, których wygnała antysemicka nagonka w 1968 roku.

Szczere, przejmujące i zaskakujące rozmowy z ludźmi, dla których przymusowa emigracja nie była tylko osobistą katastrofą, ale również bodźcem, by zacząć życie na nowo. Jak to się stało, że ludzie, którzy w bagażu mieli niewiele więcej niż wspomnienia z ojczyzny, stali się współtwórcami sukcesu kraju, do którego rzucił ich los ofiar politycznej, antysemickiej nagonki.

Wspaniała opowieść o tym, że nawet najgorszy los można odmienić, jeśli wystarczająco tego chcemy i nie dajmy się złamać okolicznościom.

***

Polsko-żydowscy emigranci zintegrowali się ze społeczeństwem szwedzkim najlepiej ze wszystkich wybierających ten kraj. I chyba najwięcej mu dali. Na tle ich doświadczeń rysuje Naszkowska portret Szwecji ostatnich 50 lat. Głęboka, emocjonalna książka.
Remigiusz Grzela

Zapuścili korzenie, zrobili kariery, zrealizowali się zawodowo, rozwijali swoje zainteresowania i pasje z pożytkiem dla siebie i dla ogółu. Polska straciła, Szwecja zyskała. Otwarte kraje zawsze zyskują.
Piotr Paziński

Krystyna Naszkowska, publicystka i reporterka „Gazety Wyborczej” od pierwszego numeru. Związana z opozycją demokratyczną od połowy lat 70. W czasach pierwszej „Solidarności” pracowała w Agencji Prasowej „Solidarność” (AS). Po wprowadzeniu stanu wojennego współpracowała z podziemnym „Tygodnikiem Mazowsze”, który drukowano w jej podwarszawskim domu. Autorka książek: „Jedz, co chcesz” i „Polskie rody biznesowe”. Odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Krystyna Naszkowska
Wygnani do raju. Szwedzki azyl
Wydawnictwo Agora
Premiera: 8 marca 2017


Mister Modem

Tadeusz Gruber wyjechał z Polski pod koniec 1968 roku z całą rodzina – rodzicami i dwiema siostrami – z zamiarem emigracji do Kanady. Ostatecznie po kilkumiesięcznym oczekiwaniu we Włoszech na kanadyjską wizę rodzina Gruberów zdecydowała się na emigrację do Szwecji. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat. Został przedsiębiorcą, wybitnym specjalistą od modemów.

– Przez wiele lat po wyjeździe z Polski tęskniłem za krajem. Spotykałem się z przyjaciółmi, emigrantami z Polski, piliśmy wódkę, śpiewaliśmy polskie piosenki, płakaliśmy. Wiele lat później, kiedy Polska stała się krajem demokratycznym, moi szwedzcy przyjaciele pytali, czy teraz tam wrócę. Nie wracam. Tu jednak życie jest dużo łatwiejsze, nie mówiąc o życiu przedsiębiorcy. Ja tu od dziesiątków lat prowadzę działalność gospodarczą, mam trochę zatrudnionych. Kontakty z instytucjami odbywają się na tej zasadzie, że jeśli mam jakiś problem, to się do tej instytucji zwracam, a oni mi odpowiadają. Przez trzydzieści lat działalności miałem tylko jedną kontrolę finansową władz podatkowych. Na dzień czy dwa przyszły dwie panie coś tam sprawdzić. A w Polsce mam przyjaciela, który też prowadzi działalność gospodarczą, i on zatrudnił specjalną osobę do obsługiwania wszystkich kontrolerów.
Tu osoba, która pracuje w ministerstwie czy we władzach, do których my się zwracamy z podaniami, nazywa się tjänsteman, to znaczy służący w dosłownym tłumaczeniu. Czyli to ktoś, kto świadczy nam usługi, obsługuje petentów. A w Polsce taka sama osoba nazywa się urzędnik! To jest od rządu, ta osoba rządzi. I dlatego w Polsce petenci przychodzą do urzędu z czapką w ręku.
Ja w ciągu tych wszystkich lat działalności w Szwecji nigdy nie stałem z czapką w ręku, nie musiałem stać w kolejce, nie czekałem, by przyjął mnie jakiś urzędnik. Tu życie i prowadzenie działalności gospodarczej jest łatwe. Mogę się koncentrować na tym, co chcę robić, a nie na walce z władzą, z urzędnikami.

Dlaczego nasza marcowa emigracja z 1968 roku do Szwecji jest taka udana? Co sprawiło, że tylu ludzi robiło w Szwecji prawdziwe kariery, choć przyjechali tu bez znajomości języka, kultury, realiów gospodarczych i często bez wykształcenia?
– Zwykle pierwsza generacja emigrantów jest pokoleniem straconym. A ta polsko-żydowska emigracja z 1968 i 1969 roku jest jedną z dwóch najbardziej udanych, jeśli chodzi o zintegrowanie się ze szwedzkim społeczeństwem. Druga, jeśli się nie mylę, to była emigracja z Iranu, bo wtedy przyjechali ludzie z miast, wykształceni. To było w momencie objęcia władzy przez Chomeiniego. Kiedy dziś przyjeżdżają z Iranu czy z Iraku, są to ludzie ze środowisk, w których rządzi klan i rodzina, nic nie wiedzą o demokracji, o równouprawnieniu i to, co tutaj zastają, jest dla nich szokiem. Dużo czasu zabiera im przystosowanie. Ich dzieci mają szansę na integrację, ale oni nie. A nasza emigracja to byli młodzi ludzie, prosto z uniwersytetów, otwarci na zmiany. I Szwecja była krajem otwartym. Jedynym problemem było opanowanie języka szwedzkiego.

To nie jest mały problem.
– Ale dawało się to przeskoczyć. Szwecja miała tę zaletę dla tych, którzy trochę mówili po angielsku, że tu wszyscy mówią po angielsku – sprzątaczki, kelnerzy, całe społeczeństwo. Angielski potrzebny był na studiach, bo na wielu kierunkach studiów nie było w ogóle szwedzkich podręczników, tylko angielskie. Tak czy inaczej, łatwo nam było się zintegrować, w odróżnieniu na przykład od Danii, gdzie nasi znajomi twierdzą, że dużo trudniej jest wejść do społeczeństwa, być jego częścią.

Duńskie społeczeństwo jest bardziej zamknięte dla obcokrajowców?
– Oni tak mówią. Swoją drogą do Danii pojechali inni ludzie. Starsi, z małych miast, bez wyższego wykształcenia, to na pewno odegrało jakąś rolę. A do Szwecji przyjechało około 3 tysięcy osób, głównie młodych, z dużych miast, z rodzin inteligenckich.

A co cię najbardziej uderzyło po przyjeździe? Mamy inną kulturę, tradycję, inne wychowanie, obyczaje, inne podejście do gospodarki. Wielu z tych ludzi, którzy wyjechali, miało korzenie komunistyczne, a tu nagle kapitalizm.
– Ja i moi koledzy, ludzie w okolicach dwudziestego roku życia, w gruncie rzeczy niewiele wiedzieliśmy o komunizmie i kapitalizmie, ale to był szok. Na poziomie socjalnym, osobistym. Kiedy zaczęliśmy się kolegować czy przyjaźnić ze Szwedami i zapraszano nas na obiad czy na prywatkę, to szybko się nauczyliśmy, że owszem, dadzą coś zjeść, ale alkohol trzeba przynieść własny, bo drogo jest.
W akademiku były korytarze, dwanaście pokoi, wspólna kuchnia, pokoje jednoosobowe i mieszkały dziewczyny i chłopcy. Pamiętam, kiedyś – jeszcze paliłem wtedy – podeszła do mnie w kuchni sympatyczna dziewczyna i zapytała, czy może ode mnie kupić papierosa. Coś dla nas w Polsce nie do pojęcia. Wyjąłem papierosa, poczęstowałem i zaprosiłem na kawę do pokoju. Drzwi zostawiłem otwarte na korytarz. Ona niechętnie, ale dała się namówić. Wypaliliśmy papierosa, wypiliśmy kawę i ona bardzo szybko wyszła. Po jakimś czasie spotkałem ją na jakimś przyjęciu, już wtedy trochę lepiej mówiłem po szwedzku, i spytałem, dlaczego ona tak szybko uciekła z mojego pokoju, przecież były otwarte drzwi na korytarz. A ona powiedziała prosto z mostu, że się wystraszyła, bo nie tylko nie chciałem pieniędzy za papierosa, ale w dodatku zaprosiłem ją na kawę. Takich rzeczy Szwed nie robi. Szwedzi nie chcą być dłużni.
Jeszcze na studiach, czyli relatywnie wcześnie, miałem samochód i podwójne akumulatory. To była pierwsza okropna zima i wiele samochodów na tym parkingu studenckim nie startowało. Miałem takie specjalne kable, jak ktoś potrzebował, to mogłem mu pomóc odpalić. I kiedy to robiłem, to natychmiast Szwedzi wyciągali na przykład 10 koron, wtedy to było sporo pieniędzy, żeby zapłacić. I kiedy odmawiałem przyjęcia tych pieniędzy, mieli z tym kolosalny problem. Bo nie lubią długów. Jeśli on zapłacił 10 koron, to już nic nie był nikomu winien. W szwedzkim społeczeństwie jest ta potrzeba natychmiastowego regulowania należności.

I to jest tak, że jak na ulicy ktoś prosi o papierosa, to płaci?
– Zawsze. Kiedy studiowałem w Polsce na politechnice, to przez sześć miesięcy miałem praktykę w jakichś wielkich zakładach we Wrocławiu. Tam robiło się wszystko, żeby oszukać. Kiedy nauczyłem się obsługiwać obrabiarkę, to robotnik, którego zastępowałem, chodził gdzieś załatwiać swoje sprawy, a ja biłem rekordy na tej obrabiarce. Przyszedł więc do mnie szef i powiedział, żebym odszedł od maszyny, bo ja im zawyżam produkcję i podniosą im wymagania. A oni pracowali na luzie, a jak miały być czyjeś imieniny albo ślub, to się zwiększało produkcję i za to dostawali premię. A tymczasem ja im ten system psułem. Otóż to, co mnie uderzyło w Szwecji, to uczciwość. Taka postawa jak tych robotników z Wrocławia jest tu nie do przyjęcia.
Dużo później zrozumiałem, że to element religii protestanckiej. Tu się mówi, że każdy Szwed ma Lutra, który siedzi mu na ramieniu i mówi: nie wywyższaj się, nie jesteś lepszy od innych. I w odróżnieniu od Kościoła katolickiego, gdzie uczy się miłości do Boga, może strachu przed Bogiem, Kościół szwedzki uczy ludzi pracowitości, uczciwości i skromności. Szwedzi są tak zaprogramowani. Choć z tą pracowitością bywa różnie. Kiedy w latach 70. pracowałem dla amerykańskiej firmy, pracę kończyliśmy o szesnastej, a już piętnaście minut wcześniej wszyscy byli przebrani i czekaliśmy, żeby wyjść.

Kiedy pomyślałeś, że to jest twój kraj?
– Szybko po przyjeździe. Chciałem tu mieszkać, nauczyć się języka, zrozumieć, jak ten kraj funkcjonuje. Zaletą obozów, do których nas po przyjeździe kierowano, była nie tylko nauka języka. Nas uczono przez tych kilka miesięcy w obozie, jak działa to społeczeństwo.

Dlaczego wyjechaliście z Polski?
– Ojciec był dyrektorem Państwowego Wydawnictwa Ekonomicznego, mama kierownikiem redakcji w Książce i Wiedzy. Najpierw wyrzucono z pracy matkę, jeszcze w 1967 roku. Po sześciomiesięcznym okresie wypowiedzenia, chyba w marcu 1968 roku, zaproponowano jej pracę korektorki w tym wydawnictwie. Jej pensja stała się naszym jedynym dochodem, bo jednocześnie wtedy ojca wyrzucono z pracy. Zadzwonił do niego ówczesny minister kultury, któremu ojciec podlegał. Byli kolegami z wojny, a ja z jego synem chodziłem do szkoły. Poprosił ojca do siebie i mu powiedział, żeby nie wracał do pracy, bo jest trudna sytuacja, trzeba to przeczekać, a później coś mu załatwi. Ale kiedy po jakimś czasie ojciec zaczął do niego dzwonić, to już ani razu nie podniósł słuchawki. Po lecie 1968 roku ojciec zrozumiał, że nie dostanie już nigdy pracy. To był ten moment, kiedy zapadła decyzja o wyjeździe. Przedtem nie było o tym mowy.

Ale mama nie była Żydówką. Dlaczego ja wyrzucono?
– Miała męża Żyda, była politycznie podejrzana. Oskarżono ją o łapówkę. Redagowała książkę pewnego profesora, który po wydaniu książki przyszedł do wydawnictwa z kryształowym wazonem i kwiatami, by jej podziękować. Mama przyjęła kwiaty, ale wazonu nie. Wtedy on przyjechał do nas do domu i ktoś z nas otworzył drzwi i przyjął paczkę dla mamy. I to w jakiś sposób wyszło, matce zarzucono, że bierze łapówki. To był pretekst, no jakie łapówki w wydawnictwie, w którym nie była decydentem.
Miesiąc później było zebranie partyjne w Książce i Wiedzy, na którym przewodniczący zaproponował, by Katarzynę Gruber wykluczyć z partii. Grupa osób zagłosowała przeciwko temu. Parę miesięcy później było kolejne zebranie, gdzie zaproponowano, by tych, którzy głosowali przeciw wyrzuceniu pani Katarzyny, wyrzucić z partii. Już nikt nie zagłosował przeciwko temu wnioskowi.
Tak to szło.

Najpierw pojechaliście do Wiednia.
– Tuż przed Bożym Narodzeniem 1968 roku – rodzice, moje siostry Wanda i Marysia i ja. Pociągiem z Dworca Gdańskiego. Te pociągi pełne żydowskich emigrantów zwano „czwartkowymi”, bo odchodziły raz w tygodniu, w czwartki.
Jechało się do Wiednia i tam się rozchodziły nasze drogi – 20 procent emigrantów jechało do Izraela, reszta czekała na wizy do innych krajów. Myśmy chcieli do Kanady.
Na dworcu w Wiedniu przywitały nas dwie organizacje żydowskie – Joint i Sochnut. Któraś z tych organizacji zabrała nam paszporty, zawieźli nas do malutkiego hoteliku, dostaliśmy tam dwa pokoje, drobne na jedzenie. Pamiętam, że z pewnym kolegą ukradliśmy choinkę, by celebrować święta. I ta organizacja, która wzięła nasze paszporty, cały czas namawiała nas, byśmy pojechali do Izraela, nie chcieli nam tych paszportów oddać. Na szczęście ojciec miał przyjaciela sprzed wojny, który mieszkał w Wiedniu – to był Szymon Wiesenthal. Ojciec do niego zadzwonił i Wiesenthal się nami zajął. Załatwił, że oddali nam dokumenty podróży.
Nagle 4 stycznia zostaliśmy wyrzuceni z Austrii, całą grupą, cała emigracja żydowska została wyrzucona z Wiednia. Ja do dzisiaj nie wiem dlaczego. Podstawiono czarterowy pociąg i przewieziono nas do Włoch. Ale by nas Włosi wpuścili, musieliśmy podpisać dokument, że nikt z nas nigdy nie złoży podania o pozwolenie osiedlenia się w tym kraju. To był warunek wjazdu.

Masz pojęcie, dlaczego oni się tak zabezpieczali?
– Nie wiem na pewno, ale przypuszczam, że obawiali się niekontrolowanej emigracji. Myśmy byli wtedy bez obywatelstwa, bezpaństwowcy. I być może to był jakiś powód. Wpuszczono nas i znowu organizacje żydowskie się nami zajęły. Dostaliśmy pokoje na tydzień czy na dwa w jakimś pensjonacie, a potem kazali szukać własnych kwater, dali nam na skromne utrzymanie. W Rzymie ze względu na dużą liczbę turystów sporo mieszkańców wynajmuje pokoje.
Tak długo, jak byliśmy razem, dostawaliśmy 75 tysięcy lirów miesięcznie, 15 tysięcy lirów na osobę. Jak ja się później wyprowadziłem, to się okazało, że 15 tysięcy nie wystarcza na opłacenie własnego pokoju, więc te organizacje żydowskie dalej nam pomagały. W tych pensjonatach było zimno, więc dostawaliśmy dodatkowe koce i ubrania. I tak przeżyliśmy sześć miesięcy, aż się okazało, że Kanadyjczycy nie chcą nas wpuścić i nic z wyjazdu do nich nie wyjdzie. Wtedy przyjaciele, którzy mieszkali w Szwecji, zaoferowali nam pomoc.
W ambasadzie szwedzkiej w Rzymie poinformowano nas, że mamy dwie możliwości – możemy jechać natychmiast jako goście tych naszych znajomych Szwedów, i oni muszą się nami zająć, albo jako uchodźcy polityczni. Jeśli zostaniemy zaakceptowani jako ewentualni uchodźcy, to dostaniemy pomoc państwa w procesie aklimatyzacji. Ale warunkiem było zbadanie naszego zdrowia przez specjalną komisję, która dwa razu do roku przyjeżdżała ze Szwecji do obozu dla uchodźców pod Rzymem w miejscowości Latina. Komisja orzekała, kto może wjechać do Szwecji – badali, czy nie mamy gruźlicy, jakichś chorób zakaźnych, badali zęby itd. Przeszliśmy te badania. Ponieważ byliśmy zdrowi, to formalnie zostaliśmy zaakceptowani i 3 lipca 1969 roku czarterowym samolotem w towarzystwie innych emigrantów przylecieliśmy do Szwecji.

Jakie było pierwsze zetknięcie z nowym krajem?
– Szokujące.
Kiedy wylądowaliśmy, to autobusami z lotniska zawieźli nas na jakiś ogrodzony teren, zamknięto bramę, był barak. Myśmy zaczęli wysiadać z tych autobusów, otworzyły się drzwi baraku, wyszły trzy osoby w białych fartuchach, miały papier jakiś, wyczytali piętnaście nazwisk i te osoby się zgłosiły, weszły do baraku. Po piętnastu minutach drzwi się otworzyły, trzy osoby w białych fartuchach wyszły, wyczytały następnych piętnaście nazwisk. Zaczęliśmy się niepokoić, gdzie są ci pierwsi, którzy weszli. To się powtórzyło jeszcze parę razy.
Starsze osoby w autobusie kurczowo trzymały się oparć foteli z przodu, mówiły, że nie wyjdą z autobusu, bały się. W międzyczasie przyszedł pan w kombinezonie i zaczął dezynfekować autobus z zewnątrz i wewnątrz, łącznie z tymi osobami, które odmawiały wyjścia. My, młodzież, zaczęliśmy się rozglądać i ktoś się podciągnął na takim wysokim płocie i zobaczył, że po drugiej stronie są ci, którzy przeszli przez barak, no więc się trochę uspokoiło.
Chwilę później wyczytano nazwisko mojej rodziny, weszliśmy, kobiety na prawo, mężczyźni na lewo. Kazali się rozebrać do naga, oblali środkiem dezynfekcyjnym, wepchnęli pod prysznic. Po drugiej stronie dostaliśmy nową bieliznę, oddali ubrania, ubraliśmy się, wyszliśmy i tam czekał na nas pierwszy posiłek w Szwecji.
Na białym miękkim plasterku chleba szynka i mandarynka, do dziś pamiętam.
Wieczorem zawieźli nas do hotelu, przenocowaliśmy i następnego dnia mieliśmy jechać do obozu, gdzie nas mieli przyuczać do życia w Szwecji, uczyć języka. Jak przyjechaliśmy, teren nie był ogrodzony drutem kolczastym, ale stały baraki. Później się okazało, że to jakaś szkoła rolnicza, było lato i tam było bardzo przyjemnie, bardzo czysto. Każdy z nas miał własny pokój, była wspólna kuchnia, pralnia. Po paru dniach zaczęły się kursy języka ileś godzin dziennie, a po jakimś czasie również wycieczki do miasta, gdzie uczono nas, jak miasto działa, jak się stoi w kolejkach, jak wygląda symbol apteki, sklepu monopolowego, sklepu spożywczego.

Co cię zaskoczyło?
– Po pierwsze, absolutna czystość. Toalety publiczne były tak czyste, że można było lizać ściany. Ładnie pachniały. W mieście czysto, porządek. W sklepach wszystko było. Nie było kolejek, nikt nie próbował się przepychać, by być pierwszym.

Stałym gościem w naszej redakcji jest demoniczny jamnik Leon, dlatego zainteresowała nas wiadomość o ukazaniu się książki “Jamnikarium”, poświęconej tematowi jamniczo-ludzkiej przyjaźni. Więcej: https://www.dobreksiazkimag.pl/?p=37786

 
Wesprzyj nas