Ewald Arenz w poetyckiej i magicznej książce „Zapach czekolady” odmalowuje historię miłości i poszukiwania własnego miejsca w życiu osadzoną w scenerii XIX-wiecznego Wiednia i Berlina. Niebanalna i zaskakująca opowieść niemieckiego pisarza przenosi czytelnika w czekoladowo-baśniowy świat.


Zapach czekolady„Zapach czekolady” to książka o poszukiwaniu drogi życiowej, o miłości, cierpieniu i zdradzie. Ale przede wszystkim to poetycka opowieść o zapachach – cudownych, odstręczających, oddających charakter i nastrój – i o czekoladzie, zaspokajającej jakąś cząstkę tęsknoty, którą nosi się w sobie.

Główny bohater, były porucznik August Liebeskind, po opuszczeniu armii staje na życiowym rozdrożu, nie mając pomysłu, co zrobić z własną przyszłością. Przypadkowo poznana, tajemnicza i intrygująca kobieta oraz szybko rozwijające się uczucie staną się początkiem wydarzeń, które zmienią na zawsze losy jego i bliskich mu osób. Zauroczenie piękną mężatką Eleną, wzbudzającą w Auguście na przemian zachwyt i irytację, mieć będzie wpływ na nową pracę bohatera w manufakturze stryja, produkującej wyroby czekoladowe.

August, nazwany później przez wielbicieli jego czekoladek “czekoladowym żołnierzem”, ma niespotykany węch, czuje zapachy przez innych niewyczuwalne. Spotkania z Eleną i rodzące się gwałtownie uczucie pobudza go do skomponowania pralinek, odtwarzających za pomocą smaków, kształtów i zapachów emocje towarzyszące namiętnemu związkowi. Praliny autorstwa Augusta szybko stają się hitem, z racji swojej inności i efektów wywoływanych u ich konsumenta – rozbudzają bowiem ukryte pragnienia, przywołują wspomnienia i rodzą marzenia.

Znajomość Augusta i Eleny, bardzo burzliwa i dramatyczna, pełna porywów uczuć i zwrotów akcji, kończy się w dramatycznych okolicznościach. Ich miłość przedstawiona przez Ewalda Arenza daleka jest od trywialnych i rozemocjonowanych opowiastek, w jego powieści to uczucie przesycone tragizmem, smutkiem, stratą i śmiercią, rozbudzające wszystkie zmysły, a przy tym niebezpieczne, prowadzące do żalu, tęsknoty i niespełnionych obietnic.

Tłem tej historii stały się dwa miasta – Wiedeń i Berlin końca XIX wieku, pokazane przez Arenza z pietyzmem i sentymentem. W bajecznie obrazowych opisach autor słowami odmalował stukot kopyt, turkot dorożek po bruku, szelest sukni promenujących pań, zapach kawy i cygar, słodkie aromaty świeżych ciast w cukierniach, zapachy po deszczu i poranne bicie dzwonów. Arenz wykorzystał w powieści także autentyczne wydarzenia z życia ówczesnego Wiednia – w tym pożar Ringtheater, którego skutki dla bohaterów będą momentem kluczowym dla ich zwiążku.

Arenzowi udała się rzadka sztuka – słowami oddał zapachy i smaki, przywołujące chwile uchwycone we wspomnieniach i powracające w chwilach tęsknoty.

Fabuła książki płynie wolnym rytmem, niczym życie w opisywanej epoce, pozwalając czytelnikowi przemyśleć znaczenie uczuć, życiowych poszukiwań i wartości humanistycznych. Arenzowi udała się rzadka sztuka – słowami oddał zapachy i smaki, przywołujące chwile uchwycone we wspomnieniach i powracające w chwilach tęsknoty.

Z tej mieszanki powstała słodko-gorzka, poetycka, magiczna, baśniowa i czekoladowa historia miłosna, pełna uczuć i aromatów. To opowieść z niebanalnym zakończeniem, która smakuje wybornie, niczym osławione pralinki “czekoladowego żołnierza”. Wanda Pawlik

Ewald Arenz, Zapach czekolady, Przekład: Agnieszka Gadzała, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 11 stycznia 2017

Zapach czekolady

Ewald Arenz
Zapach czekolady
Przekład: Agnieszka Gadzała
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 11 stycznia 2017

1

Wiosną 1881 roku, po z górą dziesięcioletniej służbie w cesarsko-królewskiej armii Austro-Węgier, podporucznik August Liebeskind złożył dymisję. Dzień był deszczowy, ale niebo jasne, kiedy August przechodził przez koszarowy dziedziniec, a w szarym i chłodnym powietrzu niby obietnica unosiła się świeża woń trawy i słońca. Choć oficjalnie już nie był żołnierzem, wartowników w bramie powitał jak zwykle. Potem wyszedł na Mariahilfer Strasse, przystanął i się uśmiechnął.
To już wszystko. Mógł sobie tu stać, mógł iść dalej, jak mu się podobało. Nie był już na służbie i nikt mu nie wydawał rozkazów. Był wolny. Czy świat pachnie teraz inaczej? Wziął głęboki oddech i poczuł, że powietrze naprawdę ma teraz inną woń – pachnie wolnością. To wyrazisty zapach. Zsunął nieco czapkę na tył głowy i zaraz zaczął odczuwać pewną niedogodność munduru – zupełnie jak wtedy, gdy miał go na sobie pierwszy raz.
Właściwie dobrze się czuł jako żołnierz, ale był „żołnierzem na spokojne czasy”, jak sam o sobie myślał z rozbawieniem. Zasalutował przy tym ostatni raz, gdy przez bramę wchodził niewielki oddział, który zaraz obok niego skręcił w prawo. Nigdy nie stał się prawdziwym żołnierzem z krwi i kości. Niektórzy koledzy nazywali go ironicznie marzycielem, ale mieli świadomość, że to nie było zupełnie trafne określenie. Nie był przecież dziwakiem ani nie chodził z głową w chmurach. Był inny. Mógł wydawać rozkazy, ale robił to rzadko. Czasami potrafił być zdumiewająco odważny, nigdy jednak nie był takim śmiałkiem jak jego towarzysze. Przez te wszystkie lata nie stał się prawdziwym żołnierzem.
Niektóre rzeczy mu się podobały. Jesienne manewry, gdy niebo stało błękitem wysoko ponad polami, powietrze pachniało dymem palonych łęcin kartoflanych, a w lasach kasztanami. Albo mroźne zimowe poranki, kiedy w powietrzu unosiła się para z oddechów jeźdźców i koni, zmrożona trawa chrzęściła pod kopytami, a słońce wschodziło tak czerwono, jak latem nigdy się to nie zdarza. W koszarach lubił przede wszystkim godziny przeznaczone na strategię. Podobały mu się gra możliwościami i precyzja kolejnych posunięć, pozwalające wszystko dokładnie wyliczyć. Strategia była przejrzysta i dokładna, ale była tylko zabawą.
Cieszył się, że w latach jego służby nie doszło do żadnej wielkiej wojny, choć nigdy by tego nie powiedział swoim towarzyszom. Nie tęsknił do wojennych przygód, bo zbyt wiele miał wyobraźni, która mimo woli podpowiadała mu, jak czuje się człowiek trafiony kulą lub bagnetem. Taki właśnie był z niego żołnierz – na spokojne czasy.
Te dziesięć lat służby było właściwie pewnym przedłużeniem szkoły. Obowiązywały w niej różne zasady, mniej lub bardziej istotne, wpisane w nią były pewne przyjemności i nieprzyjemności, a wszystko podszyte swojskością, jaka rodzi się z przyzwyczajenia. Ot, rozdział w życiu, który należało przeżyć.
Z niejakim zaskoczeniem uświadomił sobie, że po raz pierwszy od czasów dzieciństwa jest całkowicie wolny. Miał przed sobą długie, niczym niewypełnione lato. Bez powinności i zobowiązań. Był panem siebie. Był wolny. Gdy tak zagłębiał się w miasto o szarym poranku, wypełniało go szczęście, jakiego doznaje uczeń na początku wakacji, i na każdym kroku gotów był śmiać się beztrosko, tak po prostu, ponieważ pięknie tak mieć wszystko za sobą i niczego nie mieć przed sobą.
Teraz padało już na dobre, jemu to jednak nie przeszkadzało. Deszcz tylko wzmacniał zapachy – a zapachy to August lubił! Kiedy zamykał oczy, potrafił je nawet zobaczyć. Każdy zapach to kolor, ale te kolory nie mają w języku swoich nazw. Na przykład wiosenny deszcz jest jak blada, delikatna zieleń lipowych listków. Ulicą wokół niego wszyscy dokądś spieszyli, tymczasem jego rozpierała radość, że może taki spokojny i zadowolony iść sobie w padającym deszczu, niczym się nie przejmując. Dzisiaj nie zmoknie. Wszyscy inni tak – ale nie on. Kiedy był już w pobliżu Hofburgu, zawahał się przez chwilę i zastanowił, w którą pójść stronę. Jego wzrok zatrzymał się na witrynie kawiarni i cukierni Demela, więc przeciął ulicę i wszedł do środka. Lubił zachodzić do kawiarni, bo podobały mu się jej zapachy. Tak jak delektował się woniami na zewnątrz, tak z lubością wciągał w nozdrza aromaty unoszące się w tym pomieszczeniu. Czuł je, jak wisiały w powietrzu i niespiesznie się ze sobą mieszając, współtworzyły atmosferę tego miejsca. Zaraz przy wejściu, jakby na powitanie, czuło się dominujący aromat parzonej świeżo palonej kawy. Następny był zapach cygar, jedyny, który można było zobaczyć. A potem jeszcze różne pomniejsze zapachy, każdy bardzo delikatny i nie do pomylenia z innymi. Gorzki aromat tartej czekolady. Albo woń lepkiej i słodkiej czekolady z delikatnym tchnieniem wanilii – dla kobiet na takie chłodne dni jak dzisiejszy.
Ciężka, zwyczajna słodycz niosąca się od figurek z cukru. Miód. Podobnie jak kolory, wszędzie widział teraz różne zapachy miodu: różowosłodki w rachatłukum, kwiatowosłodki w chałwie, ciemny jak las w specjałach z piernika lub delikatny i przezroczysty w pralinkach z kwiatem akacji. Wspaniały i niebezpiecznie piękny zapach gorzkich migdałów z podłużnego ciasta czekoladowo-migdałowego. Był też jeden zapach, którego August zrazu nie rozpoznał.
Przystanął na moment i rozejrzał się, nim zauważył, skąd dochodzi. Tak – to był słaby, ale wyraźny, znajomy zapach gorącego mleka, zanim się je wleje do kawy. Zapachy mieszały się, tworząc atmosferę wyzwolenia, a do kawiarni szło się właśnie dlatego, że tam człowiek mógł się czuć naprawdę wolny. Wszystko inne stawało się mniej ważne. August usadowił się w pobliżu okien i pił mocną kawę skrytą pod warstwą schłodzonej bitej śmietany. Na jego stoliku leżała nietknięta gazeta, a on spoglądał przez okno. Był szczęśliwy, a ponieważ wiedział, że szczęście nigdy nie trwa długo, poruszał się bardzo ostrożnie, by go przedwcześnie nie spłoszyć.
Na zewnątrz zatrzymywali się ludzie, zrobiło się niewielkie zbiegowisko. August przyglądał się temu z zaciekawieniem. Przechodnie stali odwróceni plecami do niego i patrzyli na ulicę. W pewnej chwili dostrzegł nienaturalnie wysoki wehikuł, który przejechał obok zgromadzonych i mijając ich, lekko zwolnił, po czym zniknął mu z pola widzenia. Bicykl. August aż się uśmiechnął – dotychczas widywał takie tylko na obrazkach. Kiedy zdecydował, że wbrew własnej ciekawości pozostanie przy stoliku, drzwi się otworzyły i zobaczył, że bicykl stoi oparty o ścianę. Do środka weszła młoda kobieta w wielkim kapeluszu; nie zwracała uwagi na lekkie wzburzenie, jakie wywołała wśród zgromadzonych przed wejściem, którzy ciągle jeszcze stali i gapili się na nią i na jej oryginalny pojazd. August przyglądał się jej, jak siadała, nie czekając, aż kelner wskaże jej stolik. Jego towarzysze czasami sobie żartowali z tego, że chętnie bywa u Demela. Kawiarnia, do której chodzą kobiety, krzywili się dobrodusznie, tak, to podobne do Liebeskinda, co?
August przyglądał się kobiecie, a potem pozostałym gościom – wszyscy patrzyli w jej stronę, z wyjątkiem starszego pana, który równo co godzina wychylał się zza swojego kuriera ogłoszeniowego, żeby zamówić kolejną filiżankę kawy – i targały nim sprzeczne uczucia – od irytacji z powodu pychy, z jaką tu weszła, po podziw dla jej odwagi.
– Mazagran, proszę! – zamówiła w końcu.
To już bezgraniczna arogancja! Mazagran to była zimna mokka z koniakiem. Przed południem nikt przecież nie pije zimnej kawy z alkoholem! Augusta ogarnęła złość – na siebie i na tę cyklistkę. Zniknęło jego wcześniejsze poczucie szczęścia i beztroski; ta kobieta i jego ciekawość wciągnęły go znowu w sprawy tego świata. A ponieważ drażniła go jej hardość, powiedział, jakby na boku i jakby nie do niej:
– Myślałem, że w Wiedniu jeżdżenie bicyklem jest zabronione.
Spojrzała na niego zimno, nawet nie uniosła brwi. August poczuł się nagle głupio, ale w tym samym momencie doleciał go jej zapach – woń jakby nieznanych przypraw, barwna i pełna. Pod tymi perfumami było jednak jeszcze coś niezwykle pięknego, jakby tlące się siano, zapach, który natychmiast polubił, choć samej kobiety nie mógł znieść.
– Czy to dlatego, że wiedeńczycy często spadają z wysokiego siodełka bicykla, panie podporuczniku? – spytała głośno i wyraźnie, a kilka głów obróciło się w ich stronę.
Wytrzymała jego spojrzenie. Augustowi, który w rozmowie zazwyczaj nie kazał na siebie czekać z odpowiedzią, tym razem jakoś nie przyszły do głowy właściwe słowa.
– Pani nie jest wiedenką, prawda? – spytał wreszcie, ale zamiast ostro, zabrzmiało to jakoś głucho.
– Nie – odparła, nie spuszczając z niego wzroku, po czym dodała z rozmyślną przesadą: – Na szczęście nie.
Przy jednym ze stolików podniósł się szmer niepewnego oburzenia. August trwał w milczeniu, chociaż chętnie by jej przerwał w pół słowa, ale po prostu nie wpadało mu nic odpowiedniego do głowy. W każdym razie wytrzymał jej spojrzenie aż do chwili, w której jednocześnie odwrócili głowy. On rozłożył gazetę, a ona piła tę swoją kawę z koniakiem. Przy pozostałych stolikach wrócono do rozmów, słychać było warczenie maszyny do parzenia kawy, a z kuchni dochodził stłumiony odgłos ubijanej przez kuchcika śmietanki.
– Rachunek! – zawołał August, odczekawszy dziesięć minut, by nie wyglądało to na odwrót czy przyznanie się do porażki.
Zapłacił i przeszedł koło jej stolika, ale ani ona nie spojrzała na niego, ani on na nią. Wychodząc, zauważył, że bicykl nadal stoi oparty o ścianę, i mimo woli zastanowił się, jak ona na niego wsiada bez niczyjej pomocy. Cóż to za arogancja, pomyślał, ale zaraz zaczął się śmiać sam z siebie. Popatrzył w górę. Deszcz przestał padać, chmury się rozjaśniły i płynęły po coraz pogodniejszym niebie. Nie było się czym irytować. Dobre samopoczucie powróciło.
August był wprawdzie nieco bardziej zadumany, ale znowu dobrze nastrojony, i naraz nabrał ochoty na spacer. Postanowił zrezygnować z fiakra i przejść pieszo całą drogę do domu. Gdy chłodnym, ale wciąż jeszcze jasnym wieczorem stał w oknie, wiatr przywiał zapach dzisiejszej nieznajomej – pełny i barwny, niezwykle piękny powiew tlącego się siana. Odczekał chwilę, wciągając go z półprzymkniętymi oczami, ale barwy niesionej wiatrem woni nie złożyły się na żaden całościowy obraz – tak jak kolory wiszące nad horyzontem po zachodzie słońca.
Wzruszył ramionami, położył się spać i przespał bez snów do białego wiosennego poranka.

2

Oczywiście miał w tych dniach i obowiązki. Musiał zabrać z koszar swego konia i znaleźć mu nowe schronienie. W biurze trzeba było podpisać papiery zwolnienia ze służby. Złożyć wizyty dotąd zaniedbywane lub odkładane. Musiał się też zgłosić w biurze swego stryja Josefa, dla którego fabryki miał od jesieni zajmować się zaopatrzeniem. Tego wszystkiego August nie traktował jednak jako ograniczenia – zaledwie parę terminów i to w dodatku umówionych dość niezobowiązująco: z niczym się nie spieszyło, a on mógł iść, jak i kiedy chciał. Wciąż towarzyszyło mu uczucie, które znał z początku wakacji w czasach szkolnych – miał przed sobą niewyobrażalnie długie lato, po prostu morze czasu. Włóczył się więc całymi dniami, w niedziele odwiedzał rodziców, chodził do kawiarni i spotykał się ze znajomymi, czasem po południu zabierał bratanka i szedł z nim na Prater. Tydzień, dziesięć dni – człowiek płynął po tym morzu czasu, ale nie widać było ani horyzontu, ani zarysu innego brzegu.
W poniedziałek w drugim tygodniu swobody August poprosił, by zaanonsować go u stryja. Stryj Josef należał do ludzi określanych mianem baronów Ringu, nowej reprezentacyjnej ulicy Wiednia. Kiedy zaczęło się wielkie wyburzanie dotychczasowej zabudowy i cesarz zarządził rozbiórkę baszt i murów obronnych wokół miasta, żeby stworzyć miejsce na Ring, kiedy jak grzyby po deszczu powstawały spółki akcyjne, bo ludzie nie wiedzieli, co robić z pieniędzmi, a wszyscy, od pokojówek po hrabiów, kupowali akcje, wzbogacił się także stryj Josef. Właściwie był on tylko kupcem kolonialnym, ale dla małego Augusta jego sklepik był istnym rajem: suszone figi, domki z cukru, daktyle… Dzieci napełniały sobie kieszenie tymi specjałami, a Josef tylko przyglądał się temu z uśmiechem. „Miłej zabawy w domku!” – mówił i śmiał się jeszcze bardziej, dobrotliwy i już wówczas okrąglutki.
Naprawdę bogaty stał się jednak dzięki działce przy Ringu, której nie sprzedał, póki nie zaoferowano mu za nią ceny stokrotnie przewyższającej jej pierwotną wartość. Po udanej transakcji kupił akcje, spekulował ziemią i zarabiał, zarabiał, zarabiał – aż z kupca kolonialnego stał się właścicielem największej wiedeńskiej fabryki czekolady.
– Pan podporucznik! – Josef powitał Augusta w swoim biurze, tak przeładowanym kryształami i jedwabnymi kwiatami, że wyglądało bardziej na salon. – Siadaj, proszę.
– Już nie podporucznik, stryjku – powiedział August i rozejrzał się. Dawno tu nie był. W biurze czuć było duszny zapach fiołków i kurzu.
– Jestem cywilem – dopowiedział ze śmiechem i usiadł.
– Oficerem pozostaje się do końca życia – zauważył Josef, szukając w szkatułce cygar, po czym poczęstował bratanka jednym: – Cywil to człowiek, któremu czegoś brakuje.
– Dziękuję. – August musiał się roześmiać. – Nie palę z rana.
– Palić – zadowolony z siebie stryj zapalił cygaro – pić i jeść można zawsze, niezależnie od pory dnia. Czy ty właściwie znasz francuski? – spytał nagle. – Dużo kupujemy przez Kair, więc musisz znać francuski albo przynajmniej angielski.
– Ja przecież nawet nie wiem, czy nadaję się na kupca – odpowiedział August. – Nie bardzo się znam na wykwintnych specjałach.
– Specjały. Na tym wcale nie trzeba sie znać. Tego się człowiek uczy mimochodem. Potrzebny jest dobry nos, nic więcej. A że ty masz dobry węch, to zauważyłem, nim jeszcze poszedłeś do szkoły. Trzeba cię było siłą wypędzać z kuchni!
August znowu musiał się uśmiechnąć. Zawsze lubił Josefa.
– Możliwe – przyznał. – Na początku będziesz jednak musiał mieć do mnie dużo cierpliwości. Przychodzę właściwie tylko dlatego, żeby mieć do woli darmowej czekolady. Jeśli nie zrujnuję ci fabryki… A kiedy mam zacząć?

 
Wesprzyj nas