“Straceńcy” Ingara Johnsruda to powieść rozwijająca w oryginalny sposób motywy znane z twórczości skandynawskich autorów, takich jak Håkan Nesser, Stieg Larsson czy Leif GW Persson. Autor zgromadził w niej cały szereg współczesnych zagrożeń i splótł je z najnowszą historią Europy, tuż po upadku ZSRR.


Ingar Johnsrud w swojej drugiej powieści połączył świat zbrodni, współczesne zagrożenia bioterrorystyczne i ludzkie emocje, co w efekcie przyniosło czytelnikom kilka wieczorów intensywnych wrażeń. Książka stanowi kontynuację „Naśladowców”, jednak lektura tego tomu nie jest niezbędna do zrozumienia akcji rozgrywającej się w „Straceńcach”.

W “Straceńcach” współczesny obraz Norwegii przeplata się z niedawną historią, gdy świat po upadku ZSRR stanął w obliczu nowych zagrożeń z powodu utraty kontroli nad zgromadzonymi zasobami broni masowej zagłady. Wówczas na scenie polityki i zbrodni pojawili się ludzie pałający chęcią zysku albo owładnięci obsesją zemsty za rzeczywiste i wyimaginowane krzywdy wyrządzone przez system.

W powieści Ingara Johnsruda seria makabrycznych zbrodni jest tylko wstępem do rozwoju prawdziwego zagrożenia, wobec którego bezradni pozostają politycy, policja i służby specjalne, a ciężar walki z zagrożeniem spocznie na barkach zaledwie kilku osób, które zmagają się z własnymi demonami. Ich poczynania przeplatają się w powieści z retrospekcjami dotyczącymi tajemniczej akcji norweskich komandosów na terenie Rosji pod koniec XX wieku.

W toku rozwoju akcji sieć wzajemnych relacji między uczestnikami wydarzeń, początkowo niejasna i bez punktów zaczepienia, stopniowo nabiera realnych kształtów, a czytelnik zostaje wielokrotnie zaskoczony kierunkiem rozwoju fabuły. Autor mistrzowsko mnoży pytania, na które odpowiedzi nie są łatwe do znalezienia i dla prowadzących śledztwo i dla czytelnika. Tajemnicza fotografia, znikające dowody, zacierane ślady, pogmatwane zeznania – wszystko to sprawia, że zagadka wydaje się niemożliwa do rozwiązania. Gra pozorów i nowe fakty kilkakrotnie komplikują całą sytuację i kierują śledztwo na nowe tory.

Johnsrud pisze surowo, wyraziście i sugestywnie. Prowadzi swoich bohaterów przez ciemne zaułki, gdzie z narażeniem życia ścigają przestępców, mierzą się z chęcią zemsty i własną bezradnością. Z pewnością nie są ideałami bez skazy – codziennie walczą ze swoimi słabościami i dramatami, popełniają błędy, mają chwile fizycznej i psychicznej słabości, zmagają się ze stresem i presją czasu. Na tle plejady wyrazistych postaci wyróżnia się główny bohater, Fredrik Beier, kontrowersyjny i barwny, który potrafi wzbudzić zdumienie i niechęć, ale także współczucie i zrozumienie.

„Straceńcy” to wciągająca, mroczna powieść, w której nie brakuje klimatu nordic noir – z intrygująco rozbudowaną, dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach fabułą.

“Straceńcy” to wciągająca, mroczna powieść, w której nie brakuje klimatu nordic noir – z intrygująco rozbudowaną, dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach fabułą, z nagłymi zwrotami akcji i intrygującym, niejednoznacznym głównym bohaterem. Ingar Johnsrud odkrywa w niej najbardziej mroczne zakamarki ludzkiego umysłu, a jego spojrzenie, choć ponure w wymowie, pokazuje współczesne społeczeństwo, w którym sporo jest lęków, frustracji, smutku i przemocy różnego rodzaju. Robert Wiśniewski

Ingar Johnsrud, Straceńcy, Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak, Wydawnictwo Otwarte, Premiera: 15 lutego 2017

Ingar Johnsrud
Straceńcy
Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 15 lutego 2017

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1
Oslo, osiem lat wcześniej

Tak się dzieje każdego lata. W niektóre dni kraj opanowuje tak tropikalny upał, że powietrze aż drży. Asfalt wypaca z siebie ropę, tramwaje odparowują ciała, a Norwegowie zapominają, gdzie mieszkają, i przeklinają gorąco. Zimą rachunki się wyrównują.
Było tak bardzo zimno, że gdy Fredrik Beier podniósł rękę i zastukał do drzwi, rozległ się chrzęst skórzanej kurtki od munduru. Szczelne zasłony nie pozwalały zajrzeć przez okna pomalowanego na żółto drewnianego domu na Galgebergu, budowli z czasów, gdy miasto nazywało się Kristianią, a ścieki płynęły ulicznymi rynsztokami. Z komina jednak unosił się dym. Sąsiedzi wyjaśnili, że krzyki ustały pół godziny wcześniej.
Policjant spojrzał przez ramię. Za nim stał kolega – Andreas Figueras. Okulary ziębiły grzbiet nosa, a kiedy Fredrik przeciągnął językiem po kącikach ust, roztopiły się grudki lodu na wąsach. Mieszkanie pochodziło z zasobów dzielnicowego ośrodka opieki nad rodziną, a zasiedlali je Rosjanka z synem. Mężczyzna, od którego uciekli, był ojcem chłopca, z zawodu farmaceutą, a nazywał się Peder Rasmussen.
Nie jest to nazwisko, które zapada w pamięć.
Chłopaczek, który otworzył drzwi, nie wyglądał, jakby był w wieku szkolnym, choć Fredrik wiedział, że ma osiem lat. Kiedy policjant uniósł głowę, by zlustrować mroczny korytarz, owionęła go gorąca para. Andreas chyba dostrzegł kontury postaci w niskich drzwiach pokoju dziecięcego. Zapewne odnotował również, że mężczyzna unosi rewolwer, i pojął, że czerwone plamy na jego koszuli to krew. A para bierze się z otwartego prysznica w łazience. Fredrik niczego nie widział przez zamglone szkła okularów. Kiedy uniósł ręce do twarzy, silna dłoń chwyciła go za połę kurtki i wciągnęła do holu. Niepewny dotyk palców Andreasa na ramieniu zniknął, a uderzenie kolby rewolweru w czoło posłało Fredrika na kolana. Rozległ się huk zatrzaskujących się drzwi, usłyszał jeszcze gwizd oddechu przestraszonego chłopca, potem ściany się zawaliły.
Wilgotna, lepka powłoka na czole. Wilgoć spływa po szyi ku miejscu, gdzie uciska koszula od munduru, i po plecach. Mokre stopy rozpływają się w ocieplanych zimowych butach. Z głośnym świstem zaczerpnął powietrza, ale w usta zassał tylko ciemny materiał worka, który naciągnięto mu na głowę, i poczuł, że ogarnia go klaustrofobia. Próbował kopać, ale nogi miał związane jak baleron, ręce zaś… ręce także spętane i ściśle przyklejone taśmą do pleców. Ostre włókna wykładziny kłuły go w palce. Wyprostował się, potem zwinął w kłębek, wyginając plecy w łuk. Niemal pociemniało mu przed oczami, nim zdołał się pozbierać.
Omijać płomieniste błyskawice pod powiekami. Liczyć. Powoli. Wstrzymać oddech, nabrać powietrza, wstrzymać oddech, wypuścić powietrze. Czekać. Kolba musiała uderzyć u nasady włosów, bo stamtąd rozchodziły się fale bólu. Teraz, kiedy leżał bez ruchu, ból najpierw przybrał na sile, a potem ucisk wokół czaszki zelżał. Płuca napełniały się powietrzem. Kontrolował oddech, kontrolował ciało i umysł. Puls się wyrównał. Fredrik nasłuchiwał. Dotarło do niego wesołe półprzytomne nucenie i bębnienie strumienia wody z prysznica o emaliowany metal. Rozpoznał melodię z Marynarza Popeye’a.
„I’m Popeye the Sailor Man, I’m Popeye the Sailor Man. Hmm mmm mmm hmm. I’m Popeye the Sailor Man. Tut tut!”
Pojął, że leży w korytarzu, napastnik zaś urzęduje w łazience. Miał wrażenie, że nadgarstki mu się lepią, i zadrżał. Czyżby podcięto mu żyły? A potem uświadomił sobie, że w gorączkowym miotaniu się z całej siły napinał wszystkie mięśnie i poluzował taśmę. Para nieco zmiękczyła klej, który stał się lepki i lekko puścił. Fredrik zaczął ostrożnie pocierać dłonią o dłoń.
– Tato? Chyba teraz idą. – Wysoki głosik dobiegł z drugiego końca korytarza. Chłopiec musiał stać przy drzwiach.
– Tut, tut! – mruknął męski głos. – Wskakuj tutaj.
Fredrik usłyszał odgłos skoku i został podniesiony do siadu. Mężczyzna stanął nad nim w rozkroku i usunął mu z głowy powłoczkę na poduszkę. Fredrik z trudem ominął wzrokiem krople krwi na szkłach okularów.
Boże drogi!
Farmaceuta Peder Rasmussen był starszy od niego, mocarny, z ciosanymi muskułami barków i byczym karkiem. Był bez koszuli, klatkę piersiową miał poplamioną krwią. Przysiadł okrakiem na udach Fredrika, ciemne, usztywnione żelatyną włosy opadały mu na zezujące oczy. Między kłem a siekaczem ukazała się kropelka krwi, pewnie tak mocno zacisnął szczęki, że wgniótł zęby w dziąsła. Z całej siły dusił Fredrika kołnierzem koszuli i wymachiwał trzymanym w drugiej ręce rewolwerem.
Fredrik był zwrócony plecami do drzwi wejściowych, pojął jednak, że za zasłonami na zewnątrz coś się dzieje, bo Rasmussen miał rozbiegany wzrok.
– Rozwalę łeb temu psu! – zawołał. – Tkniecie drzwi, to zdmuchnę mu czachę!
Lufa przy skroni. Odór potu, ciężki oddech i mięta. Oczy Fredrika po raz pierwszy napotkały wzrok tego człowieka. Szukały w nim intelektualisty, naukowca, za którego uchodził Peder Rasmussen, ale nie znalazły ani śladu. Tylko obłęd. Koniuszek języka zawadził o kroplę krwi w ustach i rozsmarował ją różową powłoką na zębie. Mężczyzna zbadał jej smak, a potem zasyczał:
– Poważnie. Niech mnie diabli, obryzgam te pieprzone cipy twoim mózgiem, jak się stąd nie zmyją.
– Tato… jego ręce…
– Peder Rasmussen! – rozległo się za drzwiami. – Peder Rasmussen!
Ułamek sekundy wahania. Chyba teraz. Bóg jeden wie, co temu wariatowi przyszłoby do głowy, gdyby się zorientował, że Fredrik ma wolne ręce. Z całej siły cofnął tors na ścianę i wycelował w rękę z rewolwerem. Trafił w nadgarstek. Broń uderzyła w ścianę. Fredrik obiema rękami chwycił głowę napastnika i przyciągnął ją do siebie.
– Już! – krzyknął. – Nie ma broni! Wchodźcie!
Czoło mężczyzny trafiło Fredrika w nos, pękło naczynko, ale Fredrik trzymał, szukał zębami kawałka skóry, bił pięściami po uszach, sięgał do gardła, ugryzł i poczuł smak krwi. Hałas otwieranych kopniakiem drzwi dobiegł z oddali, blisko zaś zabrzmiał przestraszony, cienki chłopięcy głosik.
– Stój! Bo strzelam!
Powiew zimna nie pojawił się od drzwi. Zrodził się w żołądku. Chwyt, którym Fredrik trzymał Pedera Rasmussena za gardło, zelżał. Usta się rozwarły. Fredrik odwrócił głowę, charknął i wypluł krew. Potwór, który na nim leżał, tylko się gapił. Między nimi a wejściem na sztywnych, ustawionych obok siebie nogach chwiał się chłopiec z rewolwerem uniesionym w wyprostowanych, kredowobiałych małych dłoniach. W drzwiach stało trzech policjantów z oddziału specjalnego – ubranych na czarno, w kominiarkach, z bronią gotową do strzału. Był tam też Andreas. Jego kurtka mundurowa opinała się na kamizelce kuloodpornej.
– Stoimy – odezwał się jeden z policjantów. Spokojnie. Z niezmierzonym spokojem. – Wycofamy się, chłopcze. Nie strzelaj. Nie zrobimy wam nic złego.
Dopiero co wpadli tu z rozpędem. Teraz cofali się – cicho, ostrożnie, uważnie.
– Zastrzel te psy! Zastrzel ich! – ryknął potwór. Okrzyk pełen szaleństwa, żółci i plwocin.
– Nie…
– Tato…
– Strzelaj!

ROZDZIAŁ 2
Obecnie

Wraz z jesienią nadciągnął deszcz, a z nim wiatr, z wiatrem zaś spadały liście. Mimo to szalony oberwaniec dreptał między nagrobkami i nie przestawał grabić. W zbrązowiałe strzępy wciskał tępe zęby grabi, ściągał z nich liście ręką i wpychał do wleczonego za sobą worka na śmieci.
– Godne pożałowania – mruknął mężczyzna, który nazywał się Mikael Morenius.
Pożółkły niedopałek syknął w zetknięciu z asfaltem. Mikael przydeptał go i z irytacją stwierdził, że wilgoć przeniknęła do skórzanych butów. Kroki, które usłyszał na parkingu za plecami, były krótkie i przypominały szuranie. Przerwał je silny atak kaszlu. Mikael odwrócił się do przybysza – starszego, krępego mężczyzny, który wspierał się o dach zajeżdżonego niebieskiego fiata i odpluwał w chusteczkę. Odczekał, aż charkot ustanie i dopiero podszedł. Wyciągnął rękę na powitanie. Mężczyzna tylko na niego spojrzał i chwycił martwą dłoń. Potem wsiedli do białego jak kreda bmw.
– Czort! – wychrypiał stary i przyłożył chusteczkę do nosa, szukając po omacku guzika do otwierania okna. – Śmierdzi tutaj – dodał z wyraźnym rosyjskim akcentem.
– Palę w samochodzie – odparł Mikael.
– To mi nie przeszkadza.
– W takim razie to kocięta.
Mikael przekręcił odrobinę kluczyk i szyba opadła jak na komendę. Sam prawie nie miał węchu. Zniknął, gdy lekarze amputowali mu ramię. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, w jaki sposób jedno wiązało się z drugim.
Rosjanin uchylił tylko szparę.
– Jakaś kotka zrobiła sobie pod maską izbę porodową. Małe usmażyły się w bloku silnika – wyjaśnił Mikael.
Dopiero gdy zgasło światło, Rosjanin wydobył z wewnętrznej kieszeni kopertę.
– Proszę. Dowód, że mówię prawdę.
– Dowód – powtórzył Mikael, odbierając ją.
Niezgrabnie ścisnął protezą boki, by przedmiot wysunął się z koperty. Zważył go w dłoni. Przetarł rubiny czubkiem palca. Postukał paznokciem w błyszczące złoto obramowania. Kacze serce. Le Coeur de Canard.
Przez chwilę obserwowali wędrówkę chmur po niebie i niezmordowaną walkę samotnego mężczyzny z jesienią. Mikael wręczył Rosjaninowi telefon i skinął głową.
– Ona czeka.
Stary oficer otworzył drzwi i wysiadł. Kiedy rozmawiał, Mikael założył klejnot. Wyprostował się na siedzeniu, żeby poczuć na piersi ciężar zimnego metalu i kamieni szlachetnych. Poczuć złoty łańcuszek, który odnalazł swoje miejsce między kręgami karku. Wreszcie. Rosjanin rozkaszlał się, gdy wsiadł na powrót.
– Nie będzie zwłoki?
Mikael potrząsnął głową.
– Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą… To uratował pan życie wielu ludzi. – Jego głos przybrał rzeczowy ton. – Wiemy, jak wyrazić naszą wdzięczność.
Samochód odjechał, a mężczyzna między grobami przestał grabić. Podniósł worek na śmieci i wysypał liście na ziemię. Potem włożył do środka rękę i wyciągnął przedmiot, który tam pozostał. Czekan. Na stali zalśniły krople deszczu. Mocując się z zamkiem fiata, powtarzał w duchu numer rejestracyjny bmw.

ROZDZIAŁ 3

Tłumiące lęk. Niepokojący. Uspokajające. Funkcja oddychania. Sytuacja życiowa. Szpital. Rikshospitalet.
Słowa spływały po szybie okna. Rysowały się na zaparowanej powierzchni, a potem kropelki się łączyły i pozostawały tylko nagie korony drzew wygrawerowane na tle grafitowego październikowego nieba w Oslo. Taśma mocująca bandaż z tyłu głowy szarpnęła włosami na karku, gdy nadkomisarz Fredrik Beier niechętnie odwrócił głowę w stronę lekarki.
– Analizy krwi wykazały środki tłumiące lęk i znaczne ilości leków przeciwbólowych. Oraz alkohol. Dużo alkoholu.
Stała obok łóżka, prostokątne okulary przesunęła nad czoło. Teraz przeciągała pomalowanym na czerwono paznokciem po szerokim grzbiecie nosa, czytając kartę pacjenta. Nie patrzyła na niego.
– Najważniejsze dla pana, pańskiego terapeuty i pańskich… – lekarka zawahała się, spoglądając na obie kobiety siedzące na krzesełkach w niewielkim pokoju chorego – … bliskich jest znalezienie przyczyny zaistniałej sytuacji. Oraz podjęcie działań, aby się nie powtórzyła. – Potarła nos do białości. – Tu jest kilka informacji o samobójstwie i depresji. – Mówiąc to, wsunęła parę broszur pod leżące na nocnym stoliku okulary. I wyszła.
Fredrik Beier słyszał kiedyś, że pacjenci tego szpitala mieli prawo sami wybierać sobie obrazy na ściany w pokojach. Teraz zastanawiał się, kto miał ten pokój przed nim. Kto wybrał dwóch roześmianych klaunów balansujących na linie nad autostradą? Najwyraźniej ktoś dużo bardziej w to umoczony niż on. Starał się opowiedzieć jakiś dowcip, ale słowom brakło przekonania. Kobieta siedząca pod bohomazem nie uśmiechnęła się – Bettina, jego partnerka, tylko na niego patrzyła. Naciągnęła robiony na drutach sweter na ramiona, jakby jej było zimno, i obracała nitkę z rękawa między palcami. Czarne włosy zsunęły się na czoło.
Ciszę przerwała druga kobieta, Alice, była żona Fredrika. To właśnie przed jej domem znalazła go załoga karetki. Leżał na środku Stolmakergata w dzielnicy Grünerløkka po dziurki w nosie napchany lekarstwami i nasączony alkoholem. Alice mieszkała tam z nowym mężem Erikiem.
– Hm… Co się stało, Fredrik? Andreas mówi, że kiedy się rozchodziliście, miał wrażenie, że wszystko jest w porządku. Czy to… – Głos Alice złagodniał. – Czy znowu chodzi o Frikka?
Fredrik miał z Alice dwójkę dzieci, nastolatków Jacoba i Sofię. Kiedyś mieli troje. Po śmierci Frikka w pożarze odczuwał bezdenny smutek. To przecież oczywiste. Minęło jednak dużo czasu, trzynaście lat. Już od dawna nie budził się codziennie ze skamieniałym z bólu sercem. Taśma na bandażu szarpnęła włosami, kiedy zaprzeczył ruchem głowy.
Co się właściwie wydarzyło tego wieczoru prawie dwie doby temu? Nie pamiętał. To znaczy, coś tam pamiętał. Kolejny raz zakończyli z Andreasem śledztwo w sprawie złego traktowania dziecka. Jeszcze jedno z wielu dochodzeń z przemocą w rodzinie w tle, które stały się ich przeznaczeniem w Sekcji do spraw Przemocy i Przestępstw Seksualnych Okręgu Policji w Oslo. Znowu wyszedł z budynku komendy z czarną dziurą w piersi. Poszli na miasto wypić piwo i coś przekąsić – jedli, pili, a potem… potem wszystko się ze sobą zlało w jedną kakofonię głosów, syren, nieuchwytnego zmęczenia i gniewu. Szum. Nie był w stanie rozróżnić słów, jakiejś emocji czy nastroju. Póki sformułowania nie zaczęły się rysować na okiennej szybie, a on nie wrócił do siebie tutaj, w szpitalu.
– Co powiedziałaś dzieciom?
Alice mocniej ściągnęła koński ogon. Uderzyło go, jak bardzo są do siebie z Bettiną niepodobne. Obecna partnerka była drobna i ciemna, eksżona zaś pełniejsza i jasna. Z wyglądu i z usposobienia. Ale Bettina miała w sobie jakiś blask, wąskie, kuszące oczy, które zawsze budziły w nim pożądanie. Alice była bardziej… sympatyczna.
– Nic – odezwała się. – Zadzwonię do Sofii później w ciągu dnia. A Jacob… wyjechał przecież na weekend grać koncert, więc nie sądzę, żeby Bettina…
Sucha skóra zaszeleściła, kiedy Bettina zatarła dłonie. Gdy Sofia przeniosła się na studia do Bergen, szesnastoletni Jacob postanowił zamieszkać z ojcem.
– Nie – odparła krótko. – Porozmawiasz z nim sam. – Wstała. – Nie rozumiem tylko – rzuciła – dlaczego, u diabła, leziesz i kładziesz się na ulicy przed j e j domem. – Machnęła ręką, ale nadal się w niego wpatrywała. – Jakbyś był umierającym Indianinem albo co.
– Czułabyś się lepiej, gdybym umierał przed naszym domem?
– Tak.

 
Wesprzyj nas