Olbrzymia popularność Muminków sprawiła, że Tove Jansson jest powszechnie postrzegana jako autorka literatury dziecięcej. Tymczasem pisarka ma w dorobku także udane powieści dla dorosłych czytelników, takie jak chociażby “Słoneczne miasto” czy „Kamienne pole”.


Słoneczne miasto recenzjaSkandynawska pisarka była osobą wielu talentów: miała dar snucia zajmujących opowieści, studiowała malarstwo w Sztokholmie i Helsinkach, zdobywając na uczelni umiejętności plastyczne, które później przez całe swoje życie rozwijała. Jednak jej twórczość, ciekawą i różnorodną zdominował sukces serii o Muminkach. Sprawił on, że powieści dla dorosłych, także pisane przez Jansson, zyskały mniejsze zainteresowanie niż na to zasługują – zarówno w rodzinnym kraju, jak i w innych, gdzie były publikowane.

Jest okazja by to nadrobić, bo właśnie ukazało się nowe wydanie dwóch utworów fińskiej artystki, a mianowicie „Słonecznego miasta” (w Polsce premierowo) i „Kamiennego pola”, opublikowanych łącznie w tomie opatrzonym tytułem pierwszego z dzieł. Oba mają charakter refleksyjny, mówią o przemijaniu, a także i o tym, że każdy z nas na coś czeka. Obojętne czy u progu dorosłego życia czy u jego kresu.

Floryda w „Słonecznym mieście” jest ostoją starców oczekujących na śmierć i młodzieży oczekującej na powtórne przyjście Jezusa. Jansson zdecydowała się uwypuklić w tej powieści kontrast pomiędzy sielskim, pełnym światła i przyjemnych atrakcji miejscem, a jego mieszkańcami zbliżającymi się do końca ziemskiej wędrówki. Ich życie ujęła w niespiesznie rozgrywających się scenach stanowiących przejawy wegetacji pozbawionej określonego celu. W miasteczku zamieszkanym w większości przez starców niechętnie mówi się o śmierci, choć jest ona wszechobecna. Epizodyczne przygody bądź zrywy, w rodzaju realizowania dawno zaniechanego hobby, nie oddalają jej widma. Bohaterów dławią niewypowiedziane we właściwym czasie słowa, niektórzy zastanawiają się, gdzie popełnili błąd, że wychowane przez nich dzieci traktują ich jak niepotrzebny element nadający się już tylko do tego, by usunąć go w kąt.

Przeciwwagą dla społeczności seniorów jest para młodych bohaterów powieści: Joe i Linda, pracujący w obsłudze geriatrycznego miasteczka. Chociaż są młodzi, a przed nimi całe życie, to także czekają, na nieokreślone „kiedyś”, gdy zdarzy się coś ważnego. Joe, sympatyzujący z ruchem religijnym, choć ma ku temu wszelkie predyspozycje, nie bierze życia we własne ręce, nawet wówczas gdy przekonuje go do tego jeden z seniorów. Lekceważenie doświadczenia poprzednich pokoleń nie jest jednak cechą jedynie młodzieży z lat siedemdziesiątych XX wieku, kiedy to rozgrywa się akcja powieści. Kwestia ta pozostaje wciąż aktualna także dziś: nie wyciągamy wniosków z cudzych błędów, wolimy odczuć je na własnej skórze tracąc czas na bezsensowne działanie. Kiedyś go nam zabraknie.

„Słoneczne miasto” nie ma wbrew tytułowi pogodnego wydźwięku. To powieść melancholijna i kontemplacyjna zarazem, z akcją zredukowaną do niezbędnego minimum.

„Słoneczne miasto” nie ma wbrew tytułowi pogodnego wydźwięku. To powieść melancholijna i kontemplacyjna zarazem, z akcją zredukowaną do niezbędnego minimum. Sprowadza się ona do poczucia współuczestniczenia w przemijaniu, w tym tkwi jej siła. „Kamienne pole” jest do niej pod tym względem bardzo podobne. Jego bohater, starzejący się dziennikarz, ma za zadanie napisać biografię pewnego człowieka, a gromadząc dane potrzebne mu do tej pracy, zaczyna dostrzegać w życiorysie tejże postaci błędy, które sam popełnił – przede wszystkim wobec swoich córek. Autorefleksja przychodzi w porę, bo, choć przed nim także pozostało niewiele czasu, podobnie jak przed bohaterami „Słonecznego miasta”, to zdobywa się on na odwagę, by dokonać pewnych zmian zanim będzie na to zbyt późno.

Choć obie te powieści skrajnie różnią się od twórczości z jaką Tove Jansson jest najbardziej kojarzona, to wspólnym punktem jest z pewnością umiejętność znakomitej obserwacji ludzi i ich zachowań, co autorka wielokrotnie ukazała w serii o Muminkach i potwierdziła także w innych w powieściach kierowanych do dorosłych odbiorców. „Słoneczne miasto” nie jest tomem, który rozpogodzi pochmurny dzień, przeciwnie – to książka skłaniająca do przemyśleń i zadumy nad własnym postępowaniem, nad starością przychodzącą równie nieuchronnie, co nieoczekiwanie. Wanda Pawlik

Tove Jansson, Słoneczne miasto, Przekład: Teresa Chłapowska, Justyna Czechowska, Wydawnictwo Marginesy, Premiera: 15 lutego 2017

Słoneczne miasto recenzja

Tove Jansson
Słoneczne miasto
Przekład: Teresa Chłapowska, Justyna Czechowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 15 lutego 2017

1

W Saint Petersburgu na Florydzie, gdzie zawsze jest gorąco, a palmowe esplanady biegną wzdłuż błękitnego morza, ulice są proste i szerokie, a domy otoczone bujnymi krzewami i drzewami. W tej ładnej i spokojnej części miasta większość domów jest z drewna, często jasnego, mają otwarte werandy, na których fotele bujane stoją przez cały rok w długich rzędach, ciasno obok siebie. Nad ranem jest bardzo cicho, puste ulice zawsze skąpane są w promieniach słońca. Niebawem goście wylegną na werandy lub zejdą schodami w dół, by powoli przenieść się do The Garden albo innego ładnego miejsca z obsługą. Najczęściej chodzą w małych grupkach lub parami. Nieco później zasiadają w swoich fotelach bujanych lub wybierają się na krótką przechadzkę.
W Saint Petersburgu pracuje więcej fryzjerów niż gdziekolwiek indziej, specjalizują się oni w układaniu drobnych puszystych loków z cienkich białych włosów. Setki starszych pań wędrują pod palmami z białymi kędzierzawymi głowami, panów jest tu niewielu. W pensjonacie każdy albo ma swój pokój, albo dzieli go z drugą osobą, niektórzy mieszkają w tym jednostajnym, zbawiennym klimacie tylko przez chwilę, ale większość przez cały czas, który im pozostał. Nikt nie choruje, to znaczy nie obłożnie, takie rzeczy załatwiane są niesłychanie szybko przez karetki, te zaś nigdy nie jeżdżą na sygnale. Między drzewami krąży sporo wiewiórek, nie mówiąc o ptakach, a oswojone są do granic bezczelności. Wiele sklepików oferuje aparaty słuchowe i inne udogodnienia, na każdym rogu anonsuje się w jasnych, wesołych barwach natychmiastowy pomiar ciśnienia, wszelkie informacje na temat emerytur czy kremacji, a także udzielanie porad prawnych. Ponadto dołożono starań, by oferta wzorów robótek na drutach, gier planszowych, materiałów do wyrobu broszek i tym podobnych była jak najbogatsza, a obsługa przyjazna i pomocna.
Wędrujący esplanadami w stronę morza lub w górę ku parkowi miejskiemu nie spotka tu żadnych dzieci, hipisów ani psów. Jedynie pod koniec tygodnia molo i promenada przy plaży pełne są ludzi, którzy przybywają do tego pięknego miasta, by popatrzeć na filmowy okręt Bounty. Wtedy plaża tętni życiem i kolorami, dopiero o zmroku odjeżdżają ostatnie auta. Pensjonat Butler Arms leży przy trzeciej przecznicy od Drugiej Alei; z narożnego pokoju na najwyższym piętrze widać kawałek morza i olinowanie Bounty, wieczorami oświetlone. Weranda Butler Arms należy do najpiękniejszych, otacza ją wystrugana drewniana poręcz, a ponieważ stoi tam tylko osiem bujanych foteli, sprawia wrażenie przytulnej. Poza tym warto nadmienić, że dom jest bardzo stary, ma prawie siedemdziesiąt pięć lat.
Dwa razy dziennie Joe z Bounty przejeżdża aleją na swoim motocyklu: najpierw tuż przed jedenastą, kiedy otwierają kasę, a potem o zmroku, gdy zapala się olinowanie; pędzi w zastraszającym tempie z otwartym tłumikiem, na zakręcie przy Palmerze wyrzuca nogę w bok i sunie podeszwą po asfalcie, potem znów robi się cicho. Joe z Bounty kocha się w Lindzie, która sprząta w Butler Arms. Pani Elizabeth Morris z Nebraski, lat siedemdziesiąt siedem, zajmowała na werandzie drugi fotel od poręczy, przy wielkiej magnolii. Najbliżej magnolii siedział pan Thompson, udający głuchego, a po drugiej stronie panna Peabody, osoba bardzo nieśmiała, dzięki czemu pani Morris mogła w spokoju snuć przemyślenia. Przybyła do Saint Petersburga kilka tygodni wcześniej, bez eskorty, za to z bólem gardła, a gdy dojechała do Butler Arms, straciła głos na dobre. Na karteczce wyrwanej z notesika zapisała swoje dane, imię, kondycję oraz kilka antyków, które miały dotrzeć później. Milczenie uratowało ją od pospiesznego, gorliwego zwierzania się, co jest częstym zagrożeniem po długiej samotnej podróży. Kiedy głos jej wrócił, a niebezpieczna chęć zwierzania się minęła, przyzwyczaili się, że jest milcząca, o nic nie pytali.
Elizabeth Morris była mocno zbudowana, trzymała się niezwykle prosto. Makijaż ograniczała do brwi, które starannie wyczesane, tworzyły piękne skrzydła. Te majestatyczne brwi były ciemnoniebieskie, w połączeniu z siwymi włosami nadawały jej jasny i przenikliwy wygląd, ale jej oczy widywano rzadko.
Panna Peabody nachyliła się i powiedziała:
– Pani ma tyle różnych okularów przeciwsłonecznych?
– Trzy pary – odparła. – Sprawiają, że ulica robi się niebieska, brązowa albo różowa. Najlepsza jest niebieska.
Joe z Bounty przejechał na motocyklu, zawarczał za zakrętem, a potem puścił się prosto ku morzu. Z tyłu namalował wielki biały krzyż.
– Pierdzi gorzej ode mnie – odezwał się Thompson.
Czekali na pocztę. Każdego ranka panna Frey wychodziła na werandę z pocztą, raz w zielonych spodniach, raz w różowych, stara chuda jaszczurka, sześćdziesiąt pięć lat na karku i różowe spodnie. Ach, te baby, pomyślał Thompson, zdrewniały w fotelu, po czym wydał z siebie długi jękliwy gwizd.
Peabody chwyciła sąsiadkę za rękę i wykrzyknęła: „Atak, to atak, zróbcie coś!”, a Elizabeth Morris wyrwała ramię, jakby się bała, że zostanie ugryziona. Pani Rubinstein, siedząca nieco dalej na werandzie, zauważyła, że jeśli pokaz Thompsona miał być próbą generalną przed tym atakiem, to można go uznać za raczej nieudany. Panna Peabody spojrzała z ukosa, wyszeptując przeprosiny, miała małe, wąskie przednie zęby, przez co przypominała ryjówkę. Pani Morris musi zrozumieć, z nią tak zawsze, zbyt impulsywna, zbyt łatwo ją oszukać, to nie jej wina…
Poranek był chłodny i rześki, pachniał trawą, zapach trawy jest taki sam, gdziekolwiek by się ją kosiło. Nie powinnam była robić uniku, pomyślała Elizabeth Morris, tak jest za każdym razem, gdy ktoś mnie dotknie, a teraz zraniłam tę myszkę. Fotele bujane stały zbyt blisko siebie. Tylko Hannah Higgins się bujała, zawsze się bujała, spokojnie i powoli w przód i w tył, wyciągnęła styropianowe pudełko po jajkach, nożyce i ołówek. Bardzo sprawnie wycinała lilie z głębokimi kielichami i czterema płatkami wygiętymi na zewnątrz. Lilie te stały zazwyczaj na pianinie podczas Wielkiej Nocy, na Boże Narodzenie pani Higgins wycinała płatki śniegu i różne fi gurki, z pudełek po jajkach można zrobić zadziwiająco wiele rzeczy. Jej słabe oczy za grubymi szkłami posuwały się równo za nożycami, szeroką twarz pokrywały tysiące mikroskopijnych zmarszczek, równiutkich jak na krepinie. W lipcu miała skończyć siedemdziesiąt osiem lat. Pani Morris zauważyła, że potrzeba pewnej uwagi, by powstrzymać fotel od bujania, najmniejszy ruch mógł go rozhuśtać. Szybko się tego nauczyła, ale za każdym razem, gdy wstawała z tego błogosławionego mebla, nogi miała sztywne od wysiłku.
Czasem zastanawiała się, czy inni mają tak samo.
– Dzień dobry wszystkim, znowu słońce – zawołała panna Frey, kiedy wyszła z holu. Mówiła tak co rano, ale dziś była zmęczona i powiedziała to ostrzej niż zazwyczaj.
Bardzo nieostrożnie, jakby prowadzona przez demony, podeszła prosto do pani Rubinstein i tonem, którego czasem używa się w stosunku do bardzo małych psów albo cudzych dzieci, oznajmiła: – Liścik! Poczta przyniosła liścik! Wielka czarnooka kobieta powoli zrobiła półobrót i wbiła wzrok w pannę Frey, prosto w jej umalowaną, zniszczoną twarz pod peruką, równie wolno zniżyła wzrok i przyglądała się listowi, nie biorąc go do ręki. Wszyscy wiedzieli, że teraz będzie nieprzyzwoita. Dłoń panny Frey zaczęła drżeć. Wreszcie pani Rubinstein się odezwała:
– Och, najdroższa panno Frey. Dostałam własny liścik, a do tego własną broszurkę. O plastiku. Moja nieśmiałość, panno Frey, jedynie nieśmiałość nie pozwala mi powiedzieć, co może pani z tym listem zrobić. – Wydała z siebie krótki chrapliwy śmiech, który najwyraźniej miał sugerować, gdzie panna Frey mogła sobie wsadzić ów list.
Thompson wyprostował się i spytał:
– Co powiedziała? Znowu coś nieprzyzwoitego?
– Nic ważnego – odparła pani Morris.
Panna Frey zaczerwieniła się i dziarsko poklepała panią Rubinstein po ramieniu.
– A fe, jacy wy jesteście niegrzeczni – wykrzyknęła, upuszczając list na podłogę, i odeszła.
– Co powiedziała? – powtórzył Thompson.
Trawnik widziany przez okulary pani Morris był niebieski, pustka ulicy odległa jak na księżycu, a niebieski Thompson wyglądał na niezwykle chorego.
– Nic ważnego. Pani Rubinstein próbowała być śmieszna – odezwała się uspokajająco.
– Ale co powiedziała, co powiedziała! – marudził Thompson. Podniósł się z fotela, zbliżył swoją krzywą twarz do jej twarzy i wrzasnął, że tak to właśnie jest z tymi babami, człowiek nigdy nie może usłyszeć nic śmiesznego! Równie dobrze można by umrzeć! – Można być martwym jak kamień i was też to dotyczy, jak wy tam się nazywacie!
Wyczekiwał z dłonią za uchem, cała weranda zamilkła. Pani Morris zdjęła okulary. Kiedy mężczyzna nie był już taki niebieski, wyglądał w miarę normalnie. Odezwała się chłodno, że pani Rubinstein najpewniej miała na myśli to, że panna Frey może się podetrzeć tam z tyłu rzeczonym listem. Thompson słuchał uważnie, potem znów opadł na fotel.
– Bardzo śmieszne. – Wbił wzrok w ulicę. – Moje panie, jesteście przezabawne.
Możliwe, że usytuowanie foteli bujanych obok siebie, przodem do ulicy, było jedynym praktycznym rozwiązaniem. Z pewnością, pomyślała pani Morris, trudno byłoby ustawić je w kręgach, a więc tak, żeby bujały się ku sobie, zabierałyby wtedy sporo miejsca, co na dłuższą metę by męczyło. Prawdopodobnie pierwotną, naturalną ideą był jeden fotel bujający się w pomieszczeniu, które poza tym jest statyczne.
– Muszę iść – powiedziała panna Peabody – mam w pokoju pranie. – Zaczęła pociągać nosem i szybko opuściła werandę.
Pani Higgins stwierdziła, że znów ją, biedaczkę, poniosło, a pani Rubinstein zapaliła nowego papierosa, czwartego przed obiadem, i odparła, że wszystkie Peabody zawsze biegały do swoich pokoi, gdy je ponosiło. Są takie współczujące, cały czas trzeba je pocieszać. Otworzyła gazetę i czytała o losach świata z miną osoby wtajemniczonej i pełnej pogardy. Rebecca Rubinstein miała osiemdziesiąt jeden lat. Jej włosy układały się w białą tiarę, policzki pod opadającymi powiekami tworzyły ciężkie gładkie fałdy, wciąż w nasyconym kolorze nieco przejrzałego owocu.
Martwy jak kamień, powtórzyła w myślach Elizabeth Morris. Udawała, że śpi, okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jej oczy. Wreszcie zatriumfował. Nie było to uczciwe, ale trochę uciechy musi dziad mieć w życiu. Nie sądzę, pomyślała poważnie, nie sądzę, żeby coś jeszcze naprawdę budziło mój strach. Może Nebraska i jakieś tajemnice, niektóre rodzaje muzyki, ale nie śmierć. Zapomniała wspomnieć o strachu przed pokojem – pokój, który zostawia się za sobą otwarty, bywa żałośnie opuszczony: trzeba pochować oznaki i dobytek starości, małe nieestetyczne efekty zapominania – całą konstrukcję pomocniczą bezradności, niezauważaną, lecz tak oczywistą. Pani Morris ją ukrywała, starała się przywrócić godność przedmiotom i robiła wszystko, by każdego dnia oddawać Lindzie puste, bezosobowe pomieszczenie. Kiedy się ubrała i schowała cały pokój, była zmęczona, ale nigdy nie odważyła się zdrzemnąć na werandzie. Mogłaby zacząć chrapać, szczęka by jej opadła. Odkurzacz Lindy warczał nieustannie w holu, czasem uderzał o ścianę, a potem jeździł dalej. Pani Morris zasnęła spokojnie, głowa opadła jej na bok, spała bezgłośnie, z zamkniętymi ustami. W drugiej części werandy panny Pihalgi wstały jednocześnie i zabrawszy ze sobą książki, poszły w stronę morza. Czytając, siostry były całkowicie oderwane od tego, co działo się wokół nich. A czytały niemal zawsze.
Kiedy Evelyn Peabody wchodziła po schodach, powłócząc nogami, dźwigała w sobie wielkie współczucie, które za każdym razem, gdy nie potrafi ła obronić swojego stanowiska, puchło, stawało się coraz cięższe i coraz bardziej niesforne. Słowo za słowem i krok po kroku analizowała bezwartościową i niepotrzebną rozmowę na werandzie. Och, ci wszyscy ludzie, którzy rzucają słowa na wiatr, jak rzuca się kamieniem albo jak wyrzuca się śmieci, i jeszcze ten biedak, pan Thompson, zawsze wykluczony! Właściwie równie dobrze mógłby już nie żyć. A ona znów uciekła, wystawiając się na pośmiewisko, przecież w pokoju nie ma żadnego prania, jak to możliwe, że ten, kto tak wielbi prawdę, musi być wyśmiewany, a ten, kto pragnie sprawiedliwości, nie potrafi o nią zawalczyć! Że równie dobrze mógłby już nie żyć. Potworne! Przecież miał rację, skończył osiemdziesiąt lat, i tak wytrzymał dłużej, niż powinien. Ona ma siedemdziesiąt cztery, cóż to dla takiej damy. Był też biedny, żył dzięki dobrej woli pensjonatu, sądząc po tym wszystkim, miał za sobą życie pełne zaniedbań, tak to już jest, jak człowiek nie uważa.
Panna Peabody postanowiła być wobec niego miła, okazywać mu możliwie dużo sympatii, chciała się tak zachowywać, chociaż to naprawdę nieprzyjemny, złośliwy staruch. Wypłukała szal tylko po to, by prawdzie stało się zadość, wyciągnęła swój długi szary sweter i zaczęła przeszywać guziki na plecach. Człowiek się kurczy. Szycie uspokaja myśli. Evelyn Peabody przez całe życie szyła, przeszywała stare ubrania, nicowała, wszywała i robiła zakładki, potrzeba sprawności i wielkiej cierpliwości, by ukryć to, co zniszczone i źle zrobione, a pokazać to, co piękne. Później w salonach pojawiły się nowe materiały, ale sztuka ukrywania i uwydatniania wciąż była potrzebna. Panna Peabody pracowała szybko i pewnie. Oczy wytrzymywały teraz tylko przez pół godziny. Nie szyła już dla nikogo oprócz samej siebie. Sprawnie, raz koło razu wbijając igłę w materiał, tworząc długie rzędy równych małych wkłuć, myślała o kobietach, które chciały mieć wkładki przeciwpotne pod pachami, kobietach, które jej nie rozpoznawały, ponieważ patrzyły zawsze tylko w lustro, a gdy już o nich wszystkich pomyślała, doszła do tego cudownego poranka, kiedy to ona, Evelyn Peabody, wygrała na Loterii Państwowej. Nikt wówczas nie pracował. Panna Arundell zakrzyknęła:
„Boże, ze wszystkich ludzi właśnie ona! Popatrzcie na nią, aż pobladła ze szczęścia…”. Pytali: „Co pani kupi?”. A ona zawołała: „Słońce! Słońce! Własny pokój, tylko dla siebie”. Tak odpowiedziała, nie zastanawiając się nad tym nawet przez moment. Jej ciało było drobne i zimne, wygrała samodzielnie, swoim własnym numerem na loterii, sprawiedliwości wreszcie stało się zadość.

 
Wesprzyj nas