Bohater z talentem do… bycia wyjątkową ofiarą losu? Misja na śmierć i życie, by uratować woreczek piasku? Śmiertelne zagrożenie ze strony… Bibliotekarzy? Naprawdę?!


Piasek RaszidaAlcatraz Smedry nie wydaje się przeznaczony do niczego poza katastrofami. Na trzynaste urodziny otrzymuje paczkę ze spadkiem po nieżyjących rodzicach – a w niej zwykły woreczek ze zwykłym piaskiem. Prezent zostaje jednak niemal natychmiast skradziony.

To uruchamia lawinę zdarzeń, które uświadomią Alcatrazowi, że jego rodzina jest częścią grupy walczącej przeciwko Bibliotekarzom – tajnej, niebezpiecznej i złowrogiej organizacji, która faktycznie rządzi światem. Piasek Raszida ma pozwolić Bibliotekarzom zdobyć władzę absolutną.

Alcatraz musi ich powstrzymać… uzbrojony wyłącznie w okulary i wyjątkowy talent do bycia wyjątkową ofiarą losu…

***

Lemony Snicket i komiksy o superbohaterach w jednym.
„Publishers Weekly”

Brandon Sanderson
Piasek Raszida
Przekład: Jacek Drewnowski
Ilustracje: Hayley Lazo
seria Alcatraz kontra Bibliotekarze tom 1
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 15 lutego 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Piasek Raszida


Przedmowa autora

Nie jestem dobrym człowiekiem.
O, wiem, co o mnie opowiadają. Nazywają mnie Oculatorem Dramatusem, herosem, wybawcą Dwunastu Królestw… To jednak tylko pogłoski. Niektóre są przesadzone. Wiele innych to zwykłe kłamstwa. Prawda jest znacznie bardziej prozaiczna.
Gdy pan Bagsworth przyszedł do mnie i zaproponował, bym napisał autobiografię, wahałem się. Wkrótce jednak zrozumiałem, że to doskonała okazja, by wytłumaczyć się przed opinią publiczną.
O ile dobrze rozumiem, książka zostanie wydana jednocześnie w Wolnych Królestwach i Bibliotekarii Wewnętrznej. Stanowi to dla mnie pewien kłopot, gdyż muszę się postarać, by opowieść była zrozumiała dla ludzi z obu obszarów. Ci z Wolnych Królestw mogą nie znać takich rzeczy jak bazuki, aktówki lub pistolety. Z kolei mieszkańcy Bibliotekarii – czy też Ciszlandów, jak się ją często nazywa – zapewne nic nie wiedzą o okulatorach, krystinie i głębi bibliotekarskiego spisku.
Tym z was, którzy mieszkają w Wolnych Królestwach, radzę znaleźć jakąś encyklopedię – wybór jest bardzo szeroki – która wyjaśni nieznane terminy. W końcu ta książka ukaże się w waszych krainach jako biografia i nie jest moim zadaniem przekazywanie wam wiedzy o dziwnych maszynach i archaicznym uzbrojeniu z Bibliotekarii. Mój cel to przedstawienie wam prawdy o mnie i udowodnienie, że nie jestem takim bohaterem, za jakiego wszyscy mnie uważają.
W Ciszlandach – krajach kontrolowanych przez Bibliotekarzy, takich jak Stany Zjednoczone, Kanada i Anglia – książka zostanie wydana jako powieść fantastyczna. Nie dajcie się zwieść! To nie żadna fikcja, a ja tak naprawdę nie nazywam się Brandon Sanderson. Jedno i drugie to kamuflaż, by ukryć książkę przed bibliotekarskimi agentami. Niestety obawiam się, że pomimo tych środków ostrożności Bibliotekarze odkryją ją i jej zabronią. W takim wypadku nasi agenci Wolnych Królestw będą musieli zakradać się do bibliotek i księgarń, by podkładać ją na półki. Dopisało wam szczęście, skoro znaleźliście jeden z tych tajnych egzemplarzy. Wiem, że wam, Ciszlandczykom, wydarzenia z mojego życia mogą się wydawać cudowne i tajemnicze. Zrobię, co w mojej mocy, by je wyjaśnić, ale pamiętajcie, proszę, że moim zamiarem nie jest dostarczenie wam rozrywki. Pragnę otworzyć wam oczy na prawdę.
Wiem, że to dzieło nie przysporzy mi przyjaciół w żadnym z tych dwóch światów. Ludzie nigdy nie są zadowoleni, gdy ujawniasz, że tkwią w błędnych przekonaniach. Ale muszę to zrobić. Oto moja historia – historia samolubnego, godnego pogardy głupca.
Historia tchórza.

1

Leżałem przywiązany do ołtarza wykonanego z przestarzałych encyklopedii i miałem zostać złożony w ofi erze mocom ciemności przez wyznawców kultu mrocznych Bibliotekarzy. Jak sobie pewnie wyobrażacie, tego rodzaju sytuacja może być wysoce niepokojąca. Stan takiego zagrożenia wyprawia z mózgiem dziwne rzeczy – człowiek często zastanawia się nad swoim życiem. Jeśli nigdy nie znaleźliście się w podobnym położeniu, musicie mi po prostu uwierzyć na słowo. Jeśli zaś znaleźliście się w podobnym położeniu, to najprawdopodobniej już nie żyjecie i nie macie zbytnich szans, by to przeczytać.
W moim wypadku perspektywa rychłej śmierci przywołała myśl o rodzicach. Była to dziwna myśl, bo nie dorastałem przy nich. W sumie aż do trzynastych urodzin wiedziałem o swoich rodzicach tylko jedno: że mieli spaczone poczucie humoru. Dlaczego tak twierdzę? Widzicie, rodzice nazywali mnie Al. Najczęściej jest to skrót od Alberta, całkiem zacnego imienia. Pewnie poznaliście w życiu jakiegoś Alberta, a może dwóch, i niewykluczone, że byli porządnymi ludźmi. Jeśli nie, to z pewnością nie z winy imienia.
Nie nazywam się Albert.
Al może też być zdrobnieniem od Aleksandra. Też by mi pasowało, bo Aleksander to wspaniałe imię. Brzmi jakby po królewsku.
Nie nazywam się Aleksander.
Z pewnością zdołacie wymyślić inne imiona, od których może pochodzić Al. Alfonso brzmi dość ładnie. Alan też byłby do przyjęcia, podobnie jak Alfred – chociaż nie mam skłonności do pracy lokaja. Nie nazywam się Alfonso, Alan ani Alfred. Nie nazywam się też Alejandro, Alton, Aldris czy Alonzo.
Nazywam się Alcatraz. Alcatraz Smedry. Niektórym z was, mieszkańców Wolnych Królestw, moje imię może imponować. No i wspaniale, tyle że wychowywałem się w Ciszlandach, w Stanach Zjednoczonych. Nie słyszałem o okulatorach ani niczym podobnym, ale słyszałem o więzieniach. I dlatego uznałem, że moi rodzice musieli mieć spaczone poczucie humoru. Inaczej dlaczego mieliby wybrać nazwę najbardziej osławionego więzienia w dziejach USA na imię dla dziecka?
W swoje trzynaste urodziny uzyskałem kolejne potwierdzenie, że moi rodzice byli naprawdę okrutnymi ludźmi. Właśnie tego dnia niespodziewanie dostałem pocztą jedyny spadek, jaki mi zostawili. Był to woreczek piasku.
Gdy listonosz już odjechał, stałem w drzwiach, patrząc na paczkę w swoich rękach i marszcząc brwi. Paczka wydawała się stara – sznurek pakowy był postrzępiony, a brązowy papier sfatygowany i wyblakły. Wewnątrz znalazłem pudełko, a w nim krótki liścik.

Alcatrazie,
Wszystkiego najlepszego z okazji trzynastych urodzin!
Oto twój spadek, zgodnie z obietnicą.
Kochamy Cię, Mama i Tata

Pod liścikiem leżał woreczek z piaskiem. Mały, może wielkości pięści, wypełniony zwyczajnym, brązowym piaskiem z plaży.
W pierwszym odruchu pomyślałem, że ta paczka to żart. Wy zapewne uznalibyście tak samo. Ale jedna rzecz sprawiła, że się zawahałem. Odstawiłem pudełko, a potem wygładziłem pognieciony papier pakowy. Jedna z krawędzi papieru pokryta była dziwnymi gryzmołami – podobne zostawia ktoś, kto próbuje zmusić pióro, by popłynął z niego atrament. Z przodu widniały słowa. Wyglądały na dawno napisane i wyblakłe, miejscami były niemal nieczytelne, a jednak precyzyjnie układały się w mój adres. Adres, pod którym mieszkałem dopiero osiem miesięcy. Niemożliwe, pomyślałem. Potem wszedłem do swojego domu i wywołałem pożar w kuchni.
W końcu ostrzegałem, że nie jestem dobrym człowiekiem. Ci, którzy znali mnie, gdy byłem młodszy, nigdy by nie uwierzyli, że kiedyś będę uznawany za bohatera. Słowo „bohaterstwo” po prostu mnie nie dotyczyło. Nikt nie używał też do opisu mojej osoby słów takich jak „miły” czy też „życzliwy”. Ktoś mógł posłużyć się słowem „sprytny”, choć wydaje mi się, że właściwsze byłoby „podstępny”. „Niszczycielski” – to też często słyszałem, ale nie przejmowałem się. (Akurat to określenie nie było aż tak trafne). Nie, nigdy nie mówiono o mnie dobrze. Dobrzy ludzie nie wywołują pożarów w kuchniach.
Wciąż trzymając dziwną paczkę, ruszyłem w stronę kuchni moich przybranych rodziców, pogrążony w myślach. Była to bardzo ładna kuchnia, o nowoczesnym wyglądzie, z białą tapetą i mnóstwem błyszczących, chromowanych sprzętów. Każdy, kto do niej wchodził, musiał natychmiast zauważyć, że to kuchnia osoby dumnej ze swoich zdolności kulinarnych. Postawiłem paczkę na stole, a potem podszedłem do kuchenki. Jeśli jesteś Ciszlandczykiem, uznałbyś, że wyglądam jak w miarę normalny amerykański chłopiec w luźnych dżinsach i koszulce. Mówiono mi, że jestem ładnym dzieckiem – niektórzy twierdzili nawet, że mam „niewinną buzię”. Byłem niezbyt wysoki, miałem ciemnokasztanowe włosy i umiejętność psucia różnych rzeczy.
Wybitną umiejętność.
Kiedy byłem mały, starsze dzieci nazywały mnie ciamajdą. Zawsze wszystko niszczyłem: talerze, aparaty fotograficzne, kury. Gdy brałem coś do rąk, wydawało się nieuniknione, że upuszczę to, połamię albo uszkodzę w inny sposób. Wiem, nie jest to najbardziej zachwycający talent u młodego człowieka. Mimo wszystko jednak starałem się robić wszystko jak najlepiej. Tak jak tego dnia. Wciąż myśląc o dziwnej paczce, nalałem wody do garnka. Następnie wyjąłem kilka paczek z błyskawicznymi zupkami z makaronem. Odłożyłem je i popatrzyłem na kuchenkę. Był to efektowny model gazowy, z prawdziwymi palnikami. Moja przybrana matka Joan nie zadowoliłaby się elektrycznymi.
Czasami ta świadomość, że tak łatwo wszystko psuję, działała na mnie zniechęcająco. Ta prosta klątwa zdawała się dominować nad całym moim życiem. Może niepotrzebnie próbowałem zrobić sobie obiad. Może trzeba było po prostu iść do pokoju. Ale co miałem robić? Siedzieć tam cały czas? Nigdy nie wychodzić, martwiąc się, co mógłbym zniszczyć? Pewnie, że nie.
Wyciągnąłem rękę i włączyłem gazowy palnik. I oczywiście płomienie natychmiast buchnęły z boków garnka, znacznie wyżej, niż powinno być to możliwe. Szybko spróbowałem zgasić ogień, ale pokrętło oderwało się i zostało mi dłoni. Usiłowałem złapać garnek i zdjąć go z kuchenki. Ale, ma się rozumieć, rączka się odłamała. Przez chwilę patrzyłem na tę odłamaną rączkę, a potem spojrzałem na płomienie. Migocząc, zajęły zasłony. Ogień zaczął radośnie pożerać tkaninę. No, to by było tyle, pomyślałem z westchnieniem, odrzucając odłamaną rączkę przez ramię. Zostawiłem płonący ogień – znowu muszę wam chyba przypomnieć, że nie jestem zbyt miłym człowiekiem – podniosłem swoją dziwną paczkę i poszedłem do pokoju.
Tam ściągnąłem brązowy papier i rozprostowałem go ręką na stole, patrząc na znaczki pocztowe. Na jednym widniał wizerunek kobiety w goglach lotniczych, ze staroświeckim samolotem w tle. Wszystkie znaczki wyglądały na stare – może miały tyle lat, co ja. Włączyłem komputer, by sprawdzić bazę danych z datami wydania znaczków, i okazało się, że mam rację. Wydrukowano je przed trzynastoma laty. Ktoś zadał sobie dużo trudu, by wyglądało na to, że mój prezent został zapakowany, zaadresowany i ofrankowany ponad dekadę wcześniej. To było jednak niedorzeczne. Skąd nadawca miałby wiedzieć, gdzie będę mieszkał? Przez ostatnie trzynaście lat miałem dziesiątki zastępczych rodziców. Poza tym według mojego doświadczenia liczba znaczków potrzebnych do nadania paczki rośnie bez ostrzeżenia ani wzorca. (Jestem przekonany, że pocztowcy są w tym względzie dość sadystyczni). Nie było mowy, by ktoś trzynaście lat temu znał koszt wysłania paczki w moich czasach.
Pokręciłem głową, wstałem i cisnąłem do śmieci klawisz M z klawiatury komputera. Zrezygnowałem z prób zamocowania przycisków z powrotem – i tak zawsze znowu odpadały. Wyjąłem gaśnicę z szafy w przedpokoju i pomaszerowałem z powrotem do kuchni, całej już zasnutej kłębami dymu. Odłożyłem pudełko i gaśnicę na stół, po czym wziąłem szczotkę do podłogi i wstrzymałem oddech, spokojnie strącając resztki zasłon do zlewu. Odkręciłem wodę, po czym w końcu użyłem gaśnicy do ostrzelania płonących tapet i szafek, przy okazji gasząc także kuchenkę. Czujnik dymu nie zadziałał, ma się rozumieć. Wiecie, zepsułem go już wcześniej. Wystarczyło, że moja dłoń na sekundę na nim spoczęła, i już się rozpadł.
Nie otworzyłem okna, ale zachowałem dość przytomności umysłu, by wziąć kombinerki i zakręcić kurek gazu. Potem zerknąłem na zasłony – dymiącą, spopieloną grudę w zlewie. No i po wszystkim, pomyślałem z lekką frustracją. Po czymś takim Joan i Roy nie będą już chcieli mnie znosić.
Może uznacie, że powinienem odczuwać wstyd. Ale co miałem zrobić? Jak mówiłem – nie mogłem cały czas chować się w swoim pokoju. Miałem unikać życia tylko dlatego, że to życie było dla mnie nieco inne niż dla zwykłych ludzi? Nie. Nauczyłem się radzić sobie ze swoją dziwną klątwą. Doszedłem do wniosku, że inni też muszą się nauczyć.
Usłyszałem samochód na podjeździe. Uświadomiwszy sobie wreszcie, że w kuchni wciąż cuchnie dymem, otworzyłem okno i zacząłem wachlować ręcznikiem. Moja przybrana matka Joan wpadła do kuchni chwilę później. Stała przerażona, patrząc na wywołane ogniem zniszczenia. Odrzuciłem ręcznik na bok i wyszedłem bez słowa, kierując się na górę, do swojego pokoju.

 
Wesprzyj nas