„Syn szczęścia” jest drugą, długo oczekiwaną częścią kultowej norweskiej trylogii, którą rozpoczyna bestsellerowa i owiana już legendą „Księga Diny”.


Syn szczęściaPowieść opowiada o losach Benjamina, syna Diny z Reinsnes i ukazuje jego dojrzewanie od chłopca do mężczyzny. Tytułowy bohater poszukuje Diny w Berlinie, ale także w kobietach, które spotyka: w żonie garbarza z Tromsø, w Karnie ze szpitala polowego pod Dybbøl oraz w córce profesora, Annie, która jest zaręczona z jego najlepszym przyjacielem.

Wassmo – tradycyjnie już – poddaje swojego bohatera nie lada próbie. Jako jedenastolatek Beniamin staje się świadkiem morderstwa. Jego matka zabija swojego rosyjskiego kochanka. Zszokowany chłopiec nie może nikomu wyjawić prawdy o tym co widział i dlaczego wrzosy rosnące w miejscu zbrodni zabarwiły się na czerwono.

Wiedza o zbrodni, pytania i wątpliwości, które przez lata dręczą Beniamina, kształtują go jako człowieka. Prześladuje go myśl o tym czy jako świadek ponosi winę i czy przemilczenie prawdy jest kłamstwem.

Tak jak większość postaci Wassmo, tak i Beniamin zmaga się potwornym doświadczeniem z dzieciństwa, które kładzie się cieniem na jego dorosłym życiu, wpływa na relacje z bliskimi i innymi ludźmi, szczególnie z kobietami.

Cykl „Trylogia Diny” zakończy zaskakujący tom 3. „Dziedzictwo Karny” (premiera – jesień 2017).

Ta powieść jest wielka: pełna mocnych słów, wielkiego życia, znaczących metafor

“Nowa, wielka Wassmo.”
– Tinic Talén, VG

“Opowieść o Benjaminie staje się czymś więcej, niż tylko legendą. Wassmo przedstawia własną fikcję oraz bawi się nią.”
– Linn Ullmann, Dagbladet

Herbjørg Wassmo to wybitna norweska pisarka urodzona w 1942 roku w Vesterålen. Zadebiutowała w 1976 roku zbiorem wierszy “Skrzydlaty zespół”, zasłynęła jednak jako powieściopisarka. Jest autorką wielu znakomitych powieści, w tym dwóch trylogii poświęconych dwóm bohaterkom: Torze i Dinie. Wielokrotnie nagradzana, między innymi otrzymała prestiżową Nagrodę Literacką Rady Nordyckiej, Nagrodę Krytyków, Nagrodę Księgarzy oraz nagrodę im. Amalie Skram. Jej najpopularniejszą książką jest „Księga Diny”, która została zekranizowana w roku 2002. Herbjørg Wassmo napisała również wiele noweli i sztuk teatralnych. Jej książki zostały przetłumaczone na 26 języków, między innymi angielski, niemiecki, francuski, hiszpański, włoski, rosyjski, japoński i hebrajski.

Herbjørg Wassmo
Syn szczęścia
Trylogia Diny. Tom 2
Przekład: Ewa M. Bilińska
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 18 stycznia 2017

Syn szczęścia


Gdyby szczęście naprawdę było stanem
pożądanym dla człowieka, to idiota bez wątpienia uosabiałby
najlepszego przedstawiciela gatunku

Friedrich Nietzsche

Prolog

RZEKŁ MU JEZUS: LISY MAJĄ JAMY I PTAKI NIEBIESKIE GNIAZDA, ALE SYN CZŁOWIECZY NIE MA, GDZIE BY GŁOWĘ SKŁONIŁ.
(Ewangelia św. Mateusza 8,20)

Oto ja: Mrówka na wrzosowisku. Albo ptak, który zagubił się gdzieś w przestworzach. Daleko od ziemi. A jednak ona jest tak blisko, że czuję jej oddech na czole.Stoi, mocno wsparta na szeroko rozstawionych nogach, wyciągając przed siebie ręce. Jednocześnie coś wymyka jej się z dłoni. W chwili, gdy metal trafia w kamień, słychać dziką pieśń. Ten dźwięk zostanie ze mną na zawsze.
Później, kiedy wszystko staje się jedną wielką ciszą, wrzosy zaczynają się poruszać. Suchy, chrzęszczący odgłos. A jej buty znikają spod brzegu spódnicy, robiąc powolny krok w tył. Aż do momentu, gdy znajdą się poza kręgiem zdarzeń.
W kręgu jestem ja. I mężczyzna. Leży we wrzosach z głową pokrytą czerwoną pianą, rozlewającą się coraz szerzej dookoła. To właśnie czerwień tworzy ten krąg wokół nas. Otacza jego i mnie. A ona w tym czasie wycofuje się ze wszystkiego. Nie jesteśmy w stanie jej dosięgnąć. Wyzwoliła się nawet ze skrajów własnej spódnicy.
Nie jestem ani mrówką, ani ptakiem. Jestem nikim. A jednak coś zmusza mnie, żeby wstać. Powoduje, że wyrastam z powietrza, żeby mnie dostrzegła. Wtedy czuję jej dłonie. Dotykają mojej głowy. Ramion. Szyi. Twarzy. Wpija mi palce w oczy. Powoli. Aż wszystko staje się czarne. To nie boli. A jednak się boję.
Bierze mnie w ramiona, jakbym był czymś kruchym i lekkim. Przytula mnie. Dosyć mocno. Czuję zapach jej skóry. Wysuszonej na słońcu trawy i świeżego potu. Przypraw i soli. Ale nie mogę jej zobaczyć, bo wetknęła mi palce w oczy, raz na zawsze.

*

Jeszcze zanim odrzuci mnie od siebie, czuję, jak napinają się jej mięśnie. W brzuchu. Piersiach, ramionach. Czuję uderzenia jej pulsu. Jest silny jak prąd płynący pod lodem. Niebezpiecznie bliski. Chłód napiera na skórę. Potem sam, na ślepo, wyruszam w przestrzeń świata. Z obawy przed upadkiem podciągam pod siebie stopy. Gotów na wszystko. Dłońmi zasłaniam twarz. Chcę ochronić się przed katastrofą. Potem dociera do mnie, że unoszę się w powietrzu. Płynę. A jej głos przemyka koło mego ucha jak nocny wiatr w otwartym oknie: „Błogosławię cię, Beniaminie, jesteś synem szczęścia!”.

*

Powiadają, że kłamstwo bywa również zatajoną prawdą. Jeśli tak, to kłamstw jest więcej, niż można sobie wyobrazić. Nie powiedziałem nikomu, kto upuścił sztucer we wrzosach. Być może już wtedy poszukiwałem własnej prawdy. Może najprawdziwsze kłamstwa to te przemilczane prawdy?
Bóg jest milczący. Czy Bóg jest kłamcą, bo milczy?
Napisano, że jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże.
A jeśli tak: Czy najbardziej przypominamy go w sztuce przemilczania?

…TYLKO TEN, CO SIĘ TRWOŻYŁ, ODNAJDUJE SPOKÓJ, TYLKO TEN, CO ZSTĘPUJE DO ŚWIATA PODZIEMNEGO, UWALNIA OBLUBIENICĘ, TYLKO TEMU, CO WYCIĄGA MIECZ, ODDANY JEST IZAAK (Johannes de Silentio)

To również ja: Próbujący się pozbierać w obcym mieście. Ale nic się nie zgadzało. Moje życie przemykało obok. Z góry na dół. Wstecz. Ludzie idący w moją stronę na ulicach i chodnikach mieli maski. Wszyscy. Każdy z nich był Diną, używającą wszelkich dostępnych przebrań, aby ukryć się przede mną. Niebo było ogromną, wypolerowaną monetą, na którą pluły długie szeregi ceglastych kominów.
Ktoś napisał do mnie, prosząc, abym odebrał wiolonczelę Diny. Przyjaciele lub bliscy robili takie rzeczy, kiedy ktoś umarł. Nie pozwoliłem tej myśli zagnieździć się we mnie, bo chciałem odnaleźć jej żywe ślady. Przez krótką chwilę szła przede mną kobieca postać z wielkim kapeluszem, kołysząc biodrami. Przypomniało mi się coś, co kiedyś powiedział Anders: Unikaj kobiet usiłujących ukryć twarz pod kapeluszem, które jednocześnie sprawiają wrażenie, jakby szły z obnażonymi biodrami. Nie są ani tak skromne, ani tak nagie, jak w twoich marzeniach.
Wiolonczela mogła przywodzić na myśl kobietę o nagich biodrach. Stała gdzieś tutaj, w obcym mieście, oparta o ścianę, z brzuchem pełnym łez.
Człowiek mógł powiedzieć sobie, że jeśli odnajdzie wiolonczelę, to znajdzie też płacz. Albo śmierć. Albo jedno i drugie.
Można było również dyskutować ze sobą, czy to czyn szaleńca, czy zrozumiała reakcja dziecka. W obu wypadkach równie groteskowa.
Nie umiałem grać i nie zamierzałem się nauczyć. Wiolonczela zapewne nie kosztowała aż tyle, żebym nie mógł ponieść tej straty. Ale postanowienie zapadło. Musiałem odszukać instrument i przewieźć go do Reinsnes. Ludzie przechodzący pośpiesznie obok mnie, ich głosy, obcy język, zamieszanie – wszystko zmieniło się w inferno, otwierające każdy por w moim ciele. Byłem znów mały i Dina posadziła mnie na koniu, mówiąc, że przytrzyma wędzidło, dopóki nie przejdziemy przez podwórko, ale potem muszę sam złapać cugle.

*

Już na brudnej, zadymionej stacji kolejowej miałem uczucie zanurzania się w podziemny świat. Byłem Orfeuszem. Miałem zejść śladami kobiety do królestwa śmierci. Podczas jazdy ze stacji kilkakrotnie sprawdziłem, czy list z adresem znajduje się w wewnętrznej kieszeni mojego płaszcza. Mimo że już dwa razy podałem adres fiakrowi, a on potakująco skinął głową. Dom był ogromny i położony nieco dalej od ulicy, otoczony wysokim płotem. Wejście zagradzała kuta furtka z ostrymi szpikulcami na górze i na dole. Wyglądało na to, że dzikie wino i chwasty przejęły władzę nad rabatami kwiatowymi przy schodach. Dom raczej nie wydawał się zamieszkany. Poprosiłem woźnicę, aby chwilę poczekał, a potem zrobiłem tych kilka kroków w stronę furtki i znalazłem zaśniedziały dzwonek. Gdzieś w środku zabrzęczało. Ale nic się nie wydarzyło. Spróbowałem otworzyć furtkę. Jednak ta wydała tylko piskliwe, groźne skrzypnięcie i pozostała zamknięta.
Potrząsnąłem furtką. Zawołałem. W dziecinnej wściekłości przez chwilę coś wykrzykiwałem. Samotność, rozczarowanie, zmęczenie. Wszystko płynęło ze mnie w tym twardym języku, którym niezbyt dobrze władałem. To Beniamin chciał wejść do Diny. Do mamy! Gardziłem sobą. Ale nie mogłem się poddać. Nie teraz!
W końcu woźnica uznał chyba, że to już dla niego zbyt wiele. Chciał dostać swoje pieniądze i odjechać. W sąsiednim domu otworzyło się okno, pojawiła się w nim kobieta i coś do mnie zawołała. Nie zrozumiałem jej. Ale słowo „wahnsinnig” uświadomiło mi, że mnie karci. Otwierały się kolejne okna wychodzące na ulicę. Kolejne głosy. Ktoś krzyknął słowo „policja”. Wtedy się poddałem. I z uczuciem, że dom istniał tylko w mojej wyobraźni, wspiąłem się do dorożki. Znalazłem tanią kwaterę w okolicy i codziennie po kilka razy mogłem spacerować w pobliżu domu. Gorące słońce stanowiło udrękę. Podobnie jak moje ciemne ubrania. Oczywiście mogłem poszukać dla siebie czegoś lżejszego. Tyle grosza jeszcze miałem. Ale co miałbym z tym zrobić, kiedy to wszystko już się skończy? Poza tym człowiek, u którego wynająłem kwaterę, twierdził, że lada dzień nadejdzie chłód.
Pensjonat przesiąknięty był zapachem boczku i kiełbasy aż po samo wnętrze twardej jak kamień poduszki. Pluskwy biegające po ścianach przypominały żywe, niespokojne wzory na tapecie. Przesiadywałem w różnych miejscach i na rynku, wśród spadających liści. Ludzie spieszyli się do swoich zajęć i nie dostrzegali mnie. A jednak miałem makabryczne uczucie, że jestem obserwowany.
Można było pomyśleć sobie, że do pompowania krwi w żyły nie jest potrzebne żadne serce. To samotność stanowiła siłę podtrzymującą krążenie. Docierała do każdego zakamarka mojej istoty. Śmierć!, szeptała.
Byłem Orfeuszem. Podjąłem się pewnego zadania. Dla kogo?

*

Język męczył mnie śmiertelnie. Na początku każdy przemawiał głosem Matki Karen. Znów tkwiłem w czasach dzieciństwa, a ona czytała mi głośno po niemiecku zajmujące historie, żeby nauczyć mnie języka. Sądziłem, że opanowałem go na tyle, żeby wyrażać się zrozumiale w prostych rozmowach. Ale po kilku godzinach w głowie miałem jeden wielki zamęt. Zaczynałem doznawać uczucia, że ludzie specjalnie wydają dźwięki, żeby mnie zwieść lub doprowadzić do nieporozumienia. Wieczorami, kiedy kładłem się spać pod świetlikiem z widokiem na nieobecnego Boga, głosy i słowa mieliły się w mojej głowie. Czy ludzie, z którymi próbowałem rozmawiać, zrozumieli, o co pytałem? Czy ja pojąłem dobrze ich odpowiedź?
Miałem przecież nadzieję, że ona żyje. I bałem się, że jest inaczej.
Ale Orfeusz musiał zyskać pewność, którą będzie mógł zabrać w podróż do domu.
Człowiek mógł wyobrażać sobie, że siedziała na tej właśnie ławce lub przechodziła tą oto ulicą. Pewnego dnia uznałem, że ją widzę. I przez kilka dzielnic podążałem za obcą kobietą. Aż do chwili, gdy się odwróciła, posyłając w moją stronę rozwścieczony potok słów.
– Proszę się nie bać! To tylko Orfeusz – powiedziałem przyjaźnie.
Wtedy zaczęła biec. Torebka uderzała ją w udo. Opłakany to był widok. Miała o wiele za wysokie obcasy. Jej kroki dźwięczały na bruku drobnym stukaniem. Prawie nie niosły jej do przodu. Łatwo można było ją pochwycić. Złapać za rękę lub coś w tym rodzaju. Kusząca możliwość. Prawie prosiła się o to tym idiotycznym biegiem.

*

Minęły trzy dni, a ja nadal krążyłem ulicami. Brud i liście tworzyły sterty pod noskami moich butów, jakby stanowiły część mnie, której usiłowałem się pozbyć. Wstałem wcześnie, postanawiając porozmawiać z ludźmi w sąsiednich domach. Ogoliłem się starannie i włożyłem czystą koszulę. Chodziłem od drzwi do drzwi, naciskając dzwonek. Stałem, nadsłuchując odległych, mechanicznych odgłosów szurających stóp. Wielkich nóg w butach o skórzanych podeszwach. Drobniejszych stóp w filcowych pantoflach. Wysokich obcasów, wydających metaliczny, prawie przerażający dźwięk. I tak ciągle od nowa. Tkwiłem w rytuale pozbawionym większych zmian. Zupełnie jakby naigrawali się ze mnie, pragnąc mnie zmylić i sprawić, bym zapomniał, dlaczego tam jestem.
Nikt nie znał Diny Grønelv. Niektórzy odpowiadali uprzejmie, ale z roztargnieniem, jakby w gruncie rzeczy mnie nie dostrzegali. Inni wydawali się zirytowani lub zalęknieni, jakby sądzili, że zadzwoniłem do drzwi tylko po to, aby mieć pretekst do napaści. Niektórzy byli chłodni, poprawni i lakoniczni. Jeszcze inni patrzyli na mnie jak na szaleńca. Jak na człowieka chodzącego od drzwi do drzwi i pytającego o kobietę, której wyglądu nie potrafi nawet opisać.
Po południu wróciłem pod podany mi wcześniej adres. Zadzwoniłem do drzwi, tak jak codziennie. W tym momencie rytuał został przerwany. Zbliżały się kroki! Szurające, ale jednak szybkie. W drzwiach pojawił się starszy mężczyzna z długimi, pokrytymi siwizną wąsami i bystrymi oczami. Przez chwilę staliśmy, mierząc się wzrokiem. W końcu odezwał się niecierpliwie: – Tak?
Przedstawiłem się, oczekując, że mnie rozpozna. Ale spojrzenie mężczyzny było puste.
– Dostałem list z informacją, że mogę tutaj odebrać wiolonczelę pani Grønelv – wyjaśniłem.
W końcu zareagował serią przyjaznych grymasów.
– Ach, tak. Więc to pan? Cóż, ja nazywam się Karl Meyer. I rzeczywiście mam na przechowaniu wiolonczelę – odparł mężczyzna.
Sytuacja zdawała się nierzeczywista. Poczułem rozgorączkowanie. Wszystkie pytania cisnęły mi się na usta jednocześnie. Stałem tam, jąkając się.
Mężczyzna przyglądał mi się przez chwilę, a potem skinął głową. Chociaż nie wiedziałem, czy zrozumiał moją wypowiedź. Potem zaprosił mnie do dużego, ponurego holu. Meble były niczym budynki, kradnące powietrze i światło. Stojąc między witryną a krzesłami o wysokich oparciach, mężczyzna wydawał się mniejszy.
Okazało się, że to właśnie jest mistrz. Przyjął na przechowanie wiolonczelę należącą do Diny Meer. W chwili, kiedy wspomniał o Dinie Meer, zrozumiałem, że Dina używała fałszywego nazwiska.
Musiałem udawać, że jestem tego świadom. A zarazem sprawić, żeby opowiedział mi wszystko to, czego nie wiedziałem.
Drżący z niecierpliwości, podałem mu rękę, wyrażając wielką ulgę, że w końcu zastałem go w domu. Kiedy zostawiałem płaszcz na wieszaku przypominającym szubienicę, zamieniliśmy parę słów. Ubolewał nad tym, że niestety przez kilka dni był w podróży. Potem poprowadził mnie przez kolejne zagracone meblami pokoje. W końcu znaleźliśmy się w dużej sali. Na środku, na parkiecie z ciemnego drewna, stał ogromy fortepian. Na ścianach wisiały rozliczne instrumenty. Skrzypce, altówka, instrumenty dęte.
Wciągnąłem głęboko powietrze. Rozpoznałem stojącą w kącie wiolonczelę Diny. Oczy natychmiast napełniły mi się łzami. Mężczyzna powiedział, że przyniesie jakiś poczęstunek. Niestety bardzo prosty, bo gospodyni ma dziś wychodne. Podszedłem do instrumentu. Dotknąłem go. Gładkie drewno. Chłodne i ciepłe zarazem. Rysa po jednej stronie. Rozpoznałem ją. Niczym przyjaciela. Biła od niej siła. Brakowało mi jej.
Gwałtowne fale wspomnień. I tajemnic. Przerażenie. Smutek. I radość. Dopiero słysząc, jak mężczyzna wchodzi ponownie do pokoju, uświadomiłem sobie, że stoję tam i płaczę.

 
Wesprzyj nas