Amerykańska dziennikarka Rachel Swaby w książce “Upór i przekora. 52 kobiety, które odmieniły naukę i świat” przedstawiła historie kobiet naukowczyń, których osiągnięcia położyły podwaliny pod wiele znaczących odkryć i wynalazków, a mimo to były niedoceniane i spychane na margines życia naukowego.


Prace amerykańskiej chemiczki Stephanie Kwolek stały się podstawą do wyprodukowania kevlaru, lekkiego i wytrzymałego materiału stosowanego w produkcji niezliczonych przedmiotów – od ognioodpornych rękawic kuchennych po kombinezony astronautyczne, telefony komórkowe i – najlepiej kojarzone z tym tworzywem – kamizelki kuloodporne. Opracowana przez Kwolek metoda produkcji włókien z ciekłych polimerów krystalicznych znalazła zastosowanie w produkcji takich syntetyków, jak lycra i spandex.

Ruth Benerito w 1969 roku ocaliła przemysł bawełniany przed kompletnym upadkiem, grożącym mu z powodu ekspansji tkanin syntetycznych. Jej odkrycie niemnącej się bawełny sprawiło, że tkaniny bawełniane powróciły do łask.

Hedy Lamarr, na co dzień hollywoodzka gwiazda filmowa, w 1941 roku wpadła na pomysł systemu łączności, na którym w dzisiejszych czasach opiera się działanie wi-fi, Bluetooth, GPS, kas bezprzewodowych, czytników kodów kreskowych czy domowych systemów zdalnej kontroli urządzeń. Informacje o jej wynalazku upubliczniono dopiero w 1976 roku – trzydzieści pięć lat po jego opatentowaniu.

To tylko trzy postaci, których wynalazki znalazły zastosowanie w urządzeniach i technologiach, bez jakich nie wyobrażamy sobie dzisiaj codziennego życia. Historie o kilkudziesięciu kobietach i ich przełomowych odkryciach, zebrane przez Rachel Swaby w książce „Upór i przekora”, to opowieści o kreatywności, odwadze i charakterze, o walce z kłodami rzucanymi pod nogi przez kolegów naukowców i urzędników uważających kobiety za zdolne jedynie do zajęć domowych.

Z historii opowiedzianych przez Rachel Swaby wyłania się również obraz nierzadkich oszustw męskiej części świata naukowego, przypisywanie sobie zasług i deprecjonowanie kobiecych zasług, a także zawstydzających praktyk stosowanych w mediach – gdzie wysuwa się na pierwszy plan sprawy rodzinne i prywatne przed opisem osiągnięć zawodowych, choćby były one najbardziej znaczące. W przypadku mężczyzn dokonania naukowe uznaje się za coś, co w naturalny sposób znajduje się w zasięgu ich możliwości, w przypadku kobiet ich dzieła przysłaniane są przez relacje o cerowaniu skarpet męża i cytowanie przepisu na boeuf Stroganow.

Rachel Swaby zaprezentowała 52 sylwetki kobiet, dokonując wyboru spośród wielu wybitnych i zasłużonych dla nauki postaci, uwzględniła przy tym wyłącznie te naukowczynie, które już w pełni zakończyły dzieło swojego życia, a pominęła osoby żyjące, choć pośród nich znajduje się cała rzesza znakomitych badaczek.

Rachel Swaby zaprezentowała
52 sylwetki kobiet, dokonując wyboru spośród wielu wybitnych
i zasłużonych dla nauki postaci

Jak pisze autorka we wstępie: “Trafiły na karty tej książki (kobiety – przyp.red), ponieważ dokonały wielkich rzeczy, takich jak: odkrycie wewnętrznego jądra Ziemi, zidentyfikowanie pierwiastków radioaktywnych, odkopanie i zrekonstruowanie kompletnego szkieletu dinozaura czy też zapoczątkowanie nowej dyscypliny badawczej. Ich nowatorskie idee, przełomowe odkrycia oraz punkty widzenia doprowadziły do wstrząsających – również w sejsmologicznym znaczeniu – zmian naszego postrzegania świata.”

Co może dziwić – nie ma pośród prezentowanych sylwetek naszej rodaczki Marie Skłodowskiej-Curie, która zazwyczaj pierwsza przychodzi na myśl, gdy mówi się o kobietach w nauce
Jak pisze autorka, postanowiła nie zamieszczać w książce jej historii, jako że wybitna Polka “to wszechobecny symbol, kobiecy as w talii kart prezentującej sławnych naukowców, postać wspominana w każdej powierzchownej rozmowie na ten temat, ktoś, do kogo przyrównuje się wszystkie pozostałe kobiety zajmujące się nauką” i jest na tyle znana, że nie ma potrzeby przypominać jej zasług ponownie.

Książka składa się z opowieści uwypuklających przede wszystkim dwa aspekty życiowych historii bohaterek: ich znaczące osiągnięcia zawodowe, prace badawcze, odkrycia i wynalazki, które wpłynęły w istotny sposób na rozwój technologii oraz problemy związane z byciem kobietą naukowcem pośród mężczyzn naukowców, w zdominowanych przez nich instytucjach. Autorka kładzie także nacisk na cechy charakteru pozwalające przeżyć w tak niekorzystnym środowisku: upór, hart ducha, pracowitość, kreatywność i odwagę w bronieniu własnych osiągnięć.Robert Wiśniewski

Rachel Swaby, Upór i przekora, 52 kobiety, które odmieniły naukę i świat, Przekład: Krzysztof Kurek, Wydawnictwo Agora, Premiera: 25 stycznia 2017

Upór i przekora. 52 kobiety, które odmieniły naukę i świat

Rachel Swaby
Upór i przekora
52 kobiety, które odmieniły naukę i świat
Przekład: Krzysztof Kurek
Wydawnictwo Agora
Premiera: 25 stycznia 2017

WPROWADZENIE

U podstaw tej książki o naukowczyniach legł boeuf Stroganow. Według dziennikarzy „New York Timesa” w wydaniu Yvonne Brill była to potrawa niezbyt smakowita. Oprócz tego w nekrologu opublikowanym w marcu 2013 roku Brill została uhonorowana tytułem „najlepszej mamy na świecie”1, ponieważ „często zmieniała pracę, przechodząc z firmy do firmy za mężem, aż w końcu wzięła ośmioletni urlop wychowawczy, by zająć się dziećmi”. Dopiero po głośnym, publicznym proteście redakcja „New York Timesa” poprawiła ów artykuł tak, aby rozpoczynał się od uznania autentycznych zasług. Po tej wymuszonej korekcie otwierało go zdanie: „Była genialną specjalistką w dziedzinie techniki rakietowej”. Ach! No przecież.
Ten błąd – wzmianka o boeuf Stroganow przed informacją o dokonaniach naukowych; a także o sprawach prywatnych i rodzinnych przed opisem osobistych osiągnięć zawodowych – jest tym bardziej zawstydzający, że należy do powszechnej praktyki.
Kiedy w 1964 roku Dorothy Crowfoot Hodgkin otrzymała najwyższą nagrodę, jaką można otrzymać w dziedzinie chemii, pewna gazeta codzienna obwieściła: „Nagroda Nobla dla brytyjskiej żony”, zupełnie jakby Crowfoot Hodgkin przypadkiem odkryła złożone struktury substancji biochemicznych podczas cerowania skarpet męża. O mężczyznach parających się nauką nigdy nie mówi się w podobny sposób. Ich stan cywilny uznaje się za nieistotny w kontekście, dajmy na to, jakiegoś przełomowego odkrycia w zakresie biochemii. Zatrudnienie na wysokim stanowisku inżyniera kosmonautyki to nie jest jakaś niespodzianka, którą można ukryć za talerzem parującego makaronu. W przypadku mężczyzn dokonania naukowe uznaje się za coś, co w naturalny sposób znajduje się w zasięgu ich możliwości.
W 1899 roku fizyczka i wynalazczyni Hertha Ayrton przygotowała demonstrację mającą przybliżyć efekty jej pracy w zakresie stabilizacji działania lamp łukowych, znanych z tego, że generowany przez nie łuk elektryczny zachowywał się w sposób niestały, migocząc i sycząc w trakcie spalania elektrod. W jednej z gazet opublikowano notę o tej niezwykłej prezentacji, przy czym potraktowano Ayrton tak, jakby była prezenterką w cyrku: „Damy uczestniczące w tym wydarzeniu z wielkim zdumieniem przyjęły to, że przedstawicielka ich własnej płci kierowała pokazami sprawiającymi wrażenie najbardziej niebezpiecznych ze wszystkich. Pani Ayrton natomiast w ogóle nie wyglądała na przestraszoną”. Ayrton poirytowana tą i wieloma innymi podobnymi uwagami publicznie poruszyła powracający problem traktowania, z jakim sama oraz jej współczesne naukowczynie, jak choćby Maria Skłodowska-Curie, się spotykały: „Perspektywa, zgodnie z którą rozpatruje się kwestię »kobiety w nauce«, jest zupełnie błędna i pozbawiona sensu merytorycznego. Kobieta po prostu albo jest dobrym naukowcem, albo nie; w każdym przypadku powinna jednak mieć równe szanse, a jej prace należy studiować z punktu widzenia naukowego, a nie z perspektywy płci”.
Nawet współcześnie nie bez znaczenia jest powtarzanie tych słów. Nie potrzebujemy jedynie sprawiedliwych szans uczestnictwa kobiet w nauce – potrzebujemy stale o tym przypominać i oddawać sprawiedliwość przeszłości.
Dla młodych kobiet podejmujących aktywność w dziedzinach STEM (od ang. science, technology, engineering and mathematics – nauki przyrodnicze, technika, inżynieria i matematyka) kolosalne znaczenie ma dostępność odpowiednich wzorców. Sally Ride uczyniła własnego ojca adwokatem tej sprawy. Pan Ride natrafił w prasie na reklamę przedstawiającą młodego chłopca marzącego o dniu, w którym poleci w kosmos. Niezwłocznie napisał do reklamodawcy list w surowym tonie, wykazując godną korekty nagminną tendencję, która pojawia się w edukacji młodzieży: „Jako ojciec pierwszej amerykańskiej astronautki wiem z pierwszej ręki, że dziewczęta również mają ambicję zajmować się matematyką i naukami ścisłymi, my zaś powinniśmy zachęcać je do tego, tak aby »przyszłość Ameryki oderwała się od ziemi«”4. W „New York Times Magazine” ukazał się artykuł Eileen Pollack, znanej pisarki, jednej z dwóch pierwszych kobiet, które uzyskały licencjat na Wydziale Fizyki Yale. W tekście tym Pollack wspomniała, że w lobby Wydziału Matematyki jej Alma Mater wisiał wielki plakat prezentujący sławnych matematyków, na którym nie ukazano ani jednej kobiety – dodajmy, że chodzi o 2013 rok, kiedy to opublikowano ów artykuł. Pollack nie zdecydowała się na dalszą karierę naukową.
Na początku 2014 roku siedmioletnia dziewczynka o imieniu Charlotte napisała otwarty list do kierownictwa firmy Lego. „Poszłam do sklepu i zobaczyłam klocki Lego w dwóch działach: różowym (dziewczynki) i niebieskim (chłopcy). Dziewczynki zajmowały się tylko siedzeniem w domu, chodzeniem na plażę i do sklepów, nie miały żadnej pracy, a chłopcy pracowali, mieli różne przygody, ratowali ludzi, a nawet pływali z rekinami. Chcę, żebyście zrobili więcej ludzików Lego dziewczynek i pozwolili im bawić się i przeżywać przygody!”.
Gdy młode kobiety wchodzące w świat nauki szukają wzorców postępowania, nie powinny mieć z tym trudności. Musimy traktować kobiety zajmujące się nauką po prostu jak naukowców, a nie dziwactwa, anomalie bądź żony dorabiające sobie w wolnym czasie pracą laboratoryjną. Musimy również postarać się o zapewnienie dziewczętom w młodym wieku wskazówek dotyczących tego, w czym są dobre i jakie zajęcie mogłoby się im spodobać w przyszłości. Tylko w ten sposób możemy bowiem przyspieszyć rozwój przyszłych pokoleń chemiczek, archeolożek, kardiolożek, a jednocześnie oddamy sprawiedliwość dotychczas ignorowanej części historii świata.
Hertha Ayrton – wedle wszelkich obiektywnych kryteriów – była świetnym naukowcem. Podobnie jak nadzwyczaj skrupulatna sejsmolog Inge Lehmann albo błyskotliwa neuroembriolog Rita Levi-Montalcini. Należy podkreślić, że naukowczynie opisane w niniejszej książce nie znalazły się w niej tylko dlatego, że zajmowały się naukami przyrodniczymi czy matematyką w czasach, gdy czyniło to niewiele kobiet – choć niejedna odpowiadałaby takiemu kryterium. Trafiły na karty tej książki, ponieważ dokonały wielkich rzeczy, takich jak: odkrycie wewnętrznego jądra Ziemi, zidentyfikowanie pierwiastków radioaktywnych, odkopanie i zrekonstruowanie kompletnego szkieletu dinozaura czy też zapoczątkowanie nowej dyscypliny badawczej. Ich nowatorskie idee, przełomowe odkrycia oraz punkty widzenia doprowadziły do wstrząsających – również w sejsmologicznym znaczeniu – zmian naszego postrzegania świata.
Same osiągnięcia gwarantowałyby uwzględnienie w książce innego rodzaju. W przypadku opowieści o naszych bohaterkach na narrację składają się również niezwykłe elementy biografii, jak choćby: tajne laboratorium w sypialni, ekspedycja na dno oceaniczne bądź wykradziona fotografia, która pomogła rozwiązać zagadkę struktury DNA. Wymienienie w punktach oszałamiających dokonań naukowych wydało mi się niewystarczające. Aby jasno przedstawić osiągnięcia i określić trwały wpływ każdej z opisywanych postaci na naukę, w książce uwzględniono wyłącznie te naukowczynie, które już w pełni zakończyły dzieło swojego życia. Pominięcie żyjących osób nie było bezbolesne, ponieważ skutkiem tego brak tu choćby wzmianki o całej rzeszy znakomitych badaczek. Ponadto szanse na karierę naukową w dziedzinach STEM znacznie później pojawiły się dla kobiet innych ras niż biała. Bez wątpienia już po upływie pięciu lat od pierwszej publikacji przy zastosowaniu tych samych kryteriów powstałaby zupełnie inna książka.
Kiedy mówimy o kobietach w nauce, zazwyczaj od razu przychodzi nam na myśl postać Marii Skłodowskiej-Curie, dlatego też postanowiłam nie zamieszczać tu jej biogramu. Wybitna Polka pojawia się przy niemal każdej okazji: to wszechobecny symbol, kobiecy as w talii kart prezentującej sławnych naukowców, postać wspominana w każdej powierzchownej rozmowie na ten temat, ktoś, do kogo przyrównuje się wszystkie pozostałe kobiety zajmujące się nauką. Dyrektor prestiżowego i wpływowego Instytutu Radowego (fr. Institut du Radium) w Paryżu oraz dwukrotna laureatka Nagrody Nobla (co więcej, osoba, za sprawą której opinia publiczna po raz pierwszy zwróciła uwagę na wcześniej nieco niedocenianą nagrodę Fundacji Nobla), bez cienia wątpliwości zasługuje na poczesne miejsce w historii i uznanie również w czasach współczesnych. Maria Skłodowska-Curie stała się niezrównaną inspiracją dla Chien-Shiung Wu, Marguerite Perey czy choćby dla własnej córki Irène Joliot-Curie. Nie umniejszając w niczym jej zasług i wpływu, mam nadzieję, że opowieści zawarte w niniejszej książce wzbogacą wiedzę czytelników w każdej grupie wiekowej o zestaw nowych naukowczyń, matematyczek czy inżynierek zasługujących na równie autentyczny podziw.
Ze względu na powyższe, zamiast nazywać każdą wybitną specjalistkę „Marią Skłodowską-Curie w swojej dziedzinie”, następnym razem, gdy zechcemy wyrazić uznanie dla bezkompromisowego oddania pracy, będziemy mogli nazwać taką osobę choćby „Barbarą McClintock w swojej specjalizacji”. Jeśli jakaś naukowczyni wyznacza nowe obszary badawcze, mówmy o niej „Annie Jump Cannon tej dyscypliny”. Jeśli jakaś badaczka naraża na szwank własne zdrowie i życie w imię powodzenia eksperymentu, powiedzmy, że postępuje dokładnie tak samo jak dowolna inna naukowczyni pracująca nad radioaktywnością czy gazem musztardowym.
Książka zawiera pięćdziesiąt dwa zarysy biografii naukowych. Wystarczy czytać jeden na tydzień, by po roku mieć pojęcie o tym, kto zainicjował powstanie Agencji Ochrony Środowiska, kto wynalazł niemnącą się bawełnę, czyje genialne testy ocaliły życie wielu kolejnych pokoleń chorowitych noworodków. Tym postaciom poświęcono tak niewiele uwagi w innych publikacjach, że poznając kolejne sylwetki, czytelnik zdobędzie – mam nadzieję – wiedzę równie szeroką jak ta, którą miała Salome Waelsch.

Dorothy Crowfoot Hodgkin (1910–1994)

biochemia · Brytyjka

W makabrycznych i prymitywnych warunkach laboratoryjnych w pomieszczeniu przywodzącym na myśl jaskinię, w piwnicach Muzeum Uniwersytetu Oksfrodzkiego przewody elektryczne zwisały ze stropu niczym chaotyczna plątanina lampek choinkowych. Mroczną przestrzeń skąpo oświetlało tylko jedno okno gotyckie, umieszczone jednak tak wysoko, że aby przez nie wyjrzeć, trzeba było wejść na drabinę. W ciągu dwudziestu czterech lat, kiedy Dorothy Crowfoot Hodgkin kierowała swoim laboratorium krystalografii rentgenowskiej, przynajmniej jedną osobę poraził tam prąd o napięciu sześćdziesięciu tysięcy woltów – na szczęście nieśmiertelnie. Laboratorium otrzymywało nader skromne finansowanie, Hodgkin była zdecydowanie niedoceniana, mimo to uparcie i rzetelnie wykonywała swoje obowiązki. Niezależnie od fatalnych warunków pracy jej geniusz i wyjątkowe umiejętności zawiodły ją na szczyt w dyscyplinie, którą się parała.
Krystalografia rentgenowska stała się dyscypliną naukową w 1914 roku, kiedy Max von Laue odkrył, że schematy dyfrakcji promieniowania rentgenowskiego mogą wiele mówić o strukturze atomowej danej cząsteczki. Procedury takie stosuje się głównie do skupisk cząstek zorganizowanych w jednolitą, powtarzalną strukturę, zwaną kryształem. Kiedy promieniowanie rentgenowskie skieruje się na kryształy, cząstki powodują dyfrakcję fal promieniowania, a powstający w ten sposób wzór da się uchwycić na fotograficznych obrazach. Takie zdjęcia zawierają ogromną liczbę wskazówek, które umożliwiają naukowcom tworzenie trójwymiarowych modeli cząstki. Przed epoką komputerów rozszyfrowanie tych znaków było żmudnym zadaniem – na tyle, że wymagało niekiedy długich lat wyliczeń i wyjątkowej cierpliwości. Hodgkin w tym zakresie była niezrównaną ekspertką. W latach trzydziestych XX wieku, na początku kariery Hodgkin, by złamać kod choćby najprostszego kryształu, należało przeprowadzić dziesiątki tysięcy obliczeń matematycznych wykonywanych z pomocą komptometrów. Skomplikowane równania wykorzystywano do tworzenia tak zwanej mapy gęstości elektronowej, która przypomina zwykłą mapę topograficzną, tyle że zamiast odwzorowania terenu ukazuje miejsca największej koncentracji elektronów. Cały proces – od fotografii rentgenowskich po gotową strukturę molekularną – mógł zajmować miesiące lub nawet lata.
W 1936 roku brnięcie przez wyliczenia stało się nieco łatwiejsze – Hodgkin została dumną posiadaczką dwóch niezwykłych skrzyń wypakowanych wąskimi kawałkami papieru w liczbie ośmiu tysięcy czterystu. Tak zwane paski Beeversa-Lipsona były czymś w rodzaju kart katalogowych dla krystalografów. Od góry do dołu zapełniały je pieczołowicie uporządkowane wartości trygonometryczne, które znacząco skracały czas spędzany na poszczególnych obliczeniach matematycznych. Kiedy na początku lat czterdziestych Hodgkin rozpoczęła rozszyfrowywanie struktury cząstki cholesterolu, większość współczesnych jej naukowców twierdziła, że nie da się tego zrobić z pomocą metod krystalograficznych. W ogóle nie dawało się tego zrobić jakimikolwiek metodami chemicznymi. Niemniej jednak Hodgkin, którą jeden z przyjaciół nazwał „łagodnym geniuszem”, uparcie naświetlała promieniowaniem rentgenowskim kryształy cholesterolu i niestrudzenie stukała w przyciski maszyny liczącej. I tam, gdzie zawiedli chemicy, krystalografka odniosła sukces.
Wieść o nadzwyczajnych umiejętnościach Hodgkin w zakresie rozszyfrowywania map gęstości elektronowej szybko rozchodziła się po świecie, brytyjska biochemiczka stała się kimś w rodzaju magnesu przyciągającego tajemnice nieznanych struktur krystalicznych. Gdy ktoś potrzebował opracować strukturę molekularną jakiejś substancji, podrzucał ją Hodgkin. W ciągu wieloletniej kariery udał się jej taki wyczyn wielokrotnie. Jedną z najważniejszych substancji, których strukturę wyznaczyła, była penicylina.
Penicylina już w 1941 roku dowiodła skuteczności w zapobieganiu infekcjom bakteryjnym u ludzi – w czasie drugiej wojny światowej było to niezrównane dobrodziejstwo – jednakże zasoby leku były bardzo małe. Naukowcy liczyli, że zrozumienie struktury tej substancji pomoże farmaceutom produkować ją w ilościach masowych. Niestety, cząsteczka penicyliny wymykała się wszelkim takim próbom. Początkowo amerykańscy i brytyjscy krystalografowie pracowali nad dwoma różnymi kryształami penicyliny o odmiennych kształtach, zwyczajnie o tym nie wiedząc. Nikt nie miał pojęcia, że kryształy penicyliny mogą występować w takich wariacjach. Ponadto, ponieważ cząstki były duże i umieszczone jedna na drugiej, ich zdjęcia nie dawały zbyt wyraźnego obrazu. W końcu Hodgkin i jej współpracownik, świeżo upieczony student, zdołali opracować strukturę cząstki penicyliny bez jakiejkolwiek wiedzy o jej grupach funkcyjnych. Hodgkin żartowała, że było to „coś w sam raz na początek”.
Kiedy dokonała przełomu w sprawie penicyliny, wyniki jej pracy przyjęto sceptycznie. Jeden z chemików tak głęboko im nie dowierzał, że postawił na szali całą swoją karierę, przysięgając, że zostanie hodowcą pieczarek, jeśli okażą się prawidłowe. Hodgkin dowiodła, że fragmenty penicyliny są ze sobą powiązane w zupełnie niezwykły sposób. Kiedy w 1946 roku biochemiczka zorientowała się, że rzeczywiście znalazła ostateczne rozwiązanie problemu penicyliny, z radości skakała po pokoju jak dziecko. Badania zajęły jej cztery lata. Odkrycie pozwoliło opracować nowe odmiany półsyntetycznej penicyliny i w następstwie tego upowszechnić rozwój i stosowanie antybiotyków. Pomimo niewątpliwego sukcesu musiała czekać jeszcze jedenaście lat, by uzyskać tytuł profesorski na Uniwersytecie Oksfordzkim. Na przydział lepszego laboratorium czekała dwanaście. Kolejna duża cząstka, której strukturę wyznaczyła, miała sześciokrotnie więcej atomów niż penicylina. Specjalnością Hodgkin stało się zaskakiwanie innych i wykraczanie poza oczekiwania. Choć inni naukowcy twierdzili, że z pomocą krystalografii rentgenowskiej nie da się wyznaczyć struktury witaminy B12, Hodgkin postanowiła spróbować.
W ciągu sześciu lat naukowczyni i członkowie jej zespołu wykonali około dwu i pół tysiąca zdjęć rentgenowskich kryształów witaminy B12. Obróbka obrazów przekraczała możliwości standardowych metod, nawet wspomaganych paskami Beeversa-Lipsona. Hodgkin szczęśliwie miała dostęp do komputerów, a także natrafiła na odpowiedniego programistę. Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles (UCLA) dopiero co otrzymał nowy komputer zaprogramowany specjalnie z myślą o obliczeniach krystalograficznych. Pewien student informatyki, który programował takie komputery, akurat w letniej przerwie odwiedzał laboratorium Hodgkin w Oksfordzie. Kiedy wrócił do UCLA, Hodgkin przesyłała mu mnóstwo informacji dotyczących witaminy B12, on zaś odsyłał jej rezultaty wspomaganych komputerowo wyliczeń. Praca była długa i trudna, wciąż stanowiła ogromne wyzwanie. Kiedy zdarzały się błędy – na przykład gdy powstawał obraz atomu dziesięciokrotnie większy niż w rzeczywistości – Hodgkin po prostu powtarzała programiście z Kalifornii, by się tym nie zamartwiał. Podobno w ciągu całego żmudnego i długotrwałego procesu ani razu nie straciła spokoju i pogody ducha.
Osiem lat po rozpoczęciu pracy nad B12 Hodgkin z powodzeniem wykonała trójwymiarowe odwzorowanie substancji. Zdaniem pewnego szwajcarskiego chemika, o ile wyznaczenie struktury penicyliny stanowiło „przełamanie bariery dźwięku”, o tyle podobne dokonanie w przypadku witaminy B12 było „czymś po prostu wspaniałym – absolutnie ekscytującym!”.
„Za ustalenie struktur ważnych substancji biochemicznych z wykorzystaniem technik rentgenowskich” Dorothy Hodgkin uhonorowano Nagrodą Nobla w dziedzinie chemii w 1964 roku. „The Daily Mail” obwieścił ów sukces bezmyślnym nagłówkiem: „Nagroda Nobla dla brytyjskiej żony”.
Dorothy Crowfoot Hodgkin zawsze zachowywała się uprzejmie i z kobiecym urokiem, ale gdy trzeba, potrafiła też wykazać się pewnością siebie. Nie sposób było nie doceniać jej niezwykłej osobowości. Nawet w podeszłym wieku nie przestawała zaskakiwać ludzi. Cierpiała z powodu reumatoidalnego zapalenia stawów i złamania miednicy, mimo to nieprzerwanie latała odrzutowcem do Moskwy i wszędzie tam, gdzie tylko odbywały się konferencje naukowe lub poświęcone zagadnieniu światowego pokoju.

 
Wesprzyj nas