Szwedzka pisarka Marie Bennett w powieści “Hotel Angleterre” przedstawia losy dwojga małżonków, których związek przechodzi dramatyczne zawirowania z powodu bolesnych przeżyć mężczyzny powołanego do wojska i romansu jego żony.


Akcja powieści Marie Bennett “Hotel Angleterre” toczy się w czasach II Wojny Światowej w mroźnej Szwecji, gdzie – pomimo, że oprócz przypadkowych bombardowań nie było innych działań wojennych, to jednak ludność cywilną dotknęły spore niepokoje i ograniczenia.

Mimo że Szwecja formalnie pozostawała neutralna i armia nie brała bezpośredniego udziału w działaniach militarnych, wielu mężczyzn w wieku poborowym zostało zmobilizowanych, a wśród mieszkańców szerzyły się: psychoza wojenna, nieufność wobec sąsiadów i zamęt polityczny spowodowany działaniami zwolenników komunizmu, nazizmu i agentów stron walczących. Przy tym występował deficyt wszelkich dóbr i kwitnący czarny rynek. Żołnierze walczących na kontynencie armii spędzali urlopy na tym neutralnym terenie, szpiedzy szukali informacji, a cywile będący zwolennikami krajów zaangażowanych w wojnę konspirowali i zbierali poufne dane.

Społeczeństwa szwedzkiego nie ominęła fala sporów wewnętrznych, w efekcie czego sporo osób trafiło do obozów pracy na dalekiej północy jako element wichrzycielski i niepewny. Tam w skrajnych warunkach klimatycznych i bytowych doznawali “resocjalizacji”. W tym gronie znalazł się i Georg, główny bohater powieści, który powołany do armii trafia do wojskowego obozu szkoleniowego w pobliżu granicy z Finlandią, a potem do obozów pracy, gdzie w skrajnie trudnych okolicznościach musi walczyć o zachowanie godności i znaleźć odpowiedź na pytanie o istotę człowieczeństwa. W tym czasie jego młoda żona, pozostawiona samotnie w Malmö, rozpoczyna romans z inną kobietą.

Kerstin, bo to o niej mowa, początkowo stara się prowadzić normalne życie w warunkach wojennych, gdzie króluje reglamentacja produktów, niepewność zatrudnienia, alarmy przeciwlotnicze i narastające podziały i spory wewnątrz społeczeństwa. Gdy czas oczekiwania na powrót męża wydłuża się, Kerstin stopniowo obojętnieje, uczucie do Georga wygasa, a jej zainteresowania ograniczają się do prostego zaspokojenia codziennych potrzeb. Dopiero przypadkowo rozpoczęty płomienny romans z Violą, tajemniczą sąsiadką, wyzwala w niej skrywane emocje, a tytułowy, najdroższy w Malmö, Hotel Angleterre, stanie się ich świadkiem i symbolem. Wzruszenia i przeżycia, których dozna Kerstin w tym zakazanym związku okażą się siłą budującą, ale i destrukcyjną. Po tym związku już nic nie będzie takie same, pozostanie trauma i obawa przed powrotem do zwykłego życia rodzinnego.

Losy Georga obrazują bezsens wojny, a przy tym stan szwedzkiej armii w latach czterdziestych XX wieku. Na porządku dziennym są nadużycia, przemoc fizyczna i psychiczna wobec rekrutów, braki podstawowego ekwipunku, a przy tym groteskowa karność i absurdalne ćwiczenia na czterdziestostopniowym mrozie. To armia, która wyczekuje ataku wroga z każdej strony, ale jest kompletnie na to nieprzygotowana, dowodzona przez niekompetentnych i psychopatycznych oficerów.

Georg, na początku bierny i żyjący nadzieją na szybki powrót do żony i normalnego życia, w końcu stanie do walki o godność własną i współtowarzyszy. Przegrany, upodlony, pozbawiony wolności i, z absurdalnych powodów, naznaczony stygmatem społecznego wyrzutka, będzie przeżywał wciąż na nowo wydarzenia z dalekiej północy.

Gdy Georg doświadcza głodu, mrozu, zmęczenia i wymuszonej bezczynności, Kerstin w Malmö korzysta z rozkoszy zakazanego związku, odzyskuje radość życia i stopniowo odsuwa wspomnienia o mężu do najdalszych zakamarków pamięci. Jednak nic nie trwa wiecznie – związek Kerstin kończy się gwałtownie pośród oskarżeń, zdrady i donosu, a Georg wypuszczony na wolność po blisko czterech latach odosobnienia wraca do domu.

Konfrontacja obojga bohaterów po latach rozłąki, o których nie chcą mówić, nie jest łatwa dla żadnego z nich. Traumy, które przeżyli w tym okresie, choć różnego rodzaju, stanowią trudny balast, z którym przyjdzie im się zmierzyć.

W powieści Marie Bennett sama wojna schodzi na dalszy plan i staje się pretekstem do opowieści o naturze ludzkiej.

W powieści Marie Bennett sama wojna, choć determinuje sytuację w jakiej znaleźli się bohaterowie, schodzi na dalszy plan i staje się pretekstem do opowieści o naturze ludzkiej i reakcjach na skrajnie trudne sytuacje, stymulujące zachowania zarówno pojedynczych osób, jak i większych społeczności. To historia o życiowej bierności i uległości jednostek, o konfrontacji słabych ludzi z sytuacjami odbierającymi im godność, a w szerszym wymiarze o zmaganiu z negatywnymi zachowaniami w armii i społeczeństwie lat wojny.

“Hotel Angleterre” to z jednej strony powieść o wymowie pacyfistycznej, przedstawiająca wojnę jako sumę wielu absurdów, upokorzeń, obaw i wychodzących na jaw ludzkich instynktów, a z drugiej próba opowiedzenia o tym, jak trudno jest porozumieć się dwojgu ludziom pośród traumatycznych wydarzeń z bliskiej przeszłości, kłamstw, tajemnic, pragnień, lęków i niespełnienia. Książka Marie Bennett w swoim przesłaniu antywojennym w pewien sposób jest podobna do “Akuszerki” Katji Kettu, choć autorka potraktowała temat dużo łagodniej, opisy są stonowane, bez brutalności Kettu.Robert Wiśniewski

Marie Bennett, Hotel Angleterre, Przekład: Dominika Górecka, Wydawnictwo Marginesy, Premiera: 11 stycznia 2017

Marie Bennett
Hotel Angleterre
Przekład: Dominika Górecka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 11 stycznia 2017

1

Niezupełnie tak wyobrażaliśmy sobie początek naszej kariery w wojsku: że będziemy jechać wagonem bydlęcym z Malmö do Norrbotten. Niektórzy uśmiechają się szyderczo, zaskoczeni, inni sprawiają wrażenie przygnębionych albo zaniepokojonych. Sam jestem chyba przede wszystkim wystraszony, ale nie chcę, żeby było to po mnie widać, dlatego śmieję się szyderczo wraz z innymi i kręcę głową, żeby okazać niedowierzanie.
Dziesięć minut później siedzimy już na podłodze w wagonie, a pociąg wytacza się powoli ze stacji Malmö Central. Jest nas trzydziestu, tłoczymy się jak śledzie w beczce. Gdy z czasem zrobi się zimniej, będziemy wdzięczni za tę narzuconą bliskość, jak również za cienką warstwę siana, które ktoś rozsypał na podłodze. W wagonie przed nami siedzi kolejnych trzydziestu rekrutów, a w wagonie osobowym najbliżej lokomotywy dwóch komendantów, którzy mają za zadanie eskortować nas na północ.
Nikt nie wie dokładnie, dokąd jedziemy, ale nie mamy wątpliwości, że chodzi o Norrbotten. Rok 1940 rozpoczął się zaledwie przed paroma dniami, a nieco ponad miesiąc temu Rosjanie wkroczyli do Finlandii. Potrzeba ludzi do wzmocnienia granicy z sąsiadem, żeby Rosjanie przez przypadek nie weszli na terytorium Szwecji. Łatwo jest zabłądzić w skutym lodem krajobrazie, gdzie jedynymi punktami odniesienia są pojedyncze stodoły z sianem, charakterystyczne dla Norrbotten. Rząd obawia się, że czerwoni mogliby wejść do Szwecji po prostu z rozpędu.
Próbuję usiąść wygodniej, ale brakuje mi miejsca na nogi. Mam świadomość, że żołnierz powinien zachowywać nienaganną postawę, staram się więc wyglądać możliwie jak najbardziej profesjonalnie. Rozglądam się ukradkiem po ciemnym pomieszczeniu. Większość mężczyzn robi wrażenie młodszych ode mnie o parę lat, tylko kilku wygląda na starszych. Niektórzy mają najwyżej kilkanaście lat, a ich pryszcze i pokryte meszkiem brody ostro kontrastują z ich męskimi przechwałkami. Część z nich już teraz mówi otwarcie, że „przejdą na drugą stronę”, czyli stawią się na ochotnika po stronie Finlandii i będą bić się z komunistami. Przez dłuższą chwilę prześcigają się w patriotycznych wyznaniach i heroicznych deklaracjach. Mimo to ani oni, ani my, którzy siedzimy bez słowa, nie mamy pojęcia, co nas czeka, gdy już dotrzemy na miejsce.
Mam na sobie zimowe sznurowane buty, wełniane skarpety, kalesony, dwa swetry, a na to wszystko płaszcz. Kerstin zrobiła mi na drutach kaptur — nie jest zbyt twarzowy, ale gdy zimno zaczyna dawać się we znaki, coraz bardziej go doceniam, podobnie jak szalik, rękawiczki i ocieplacze na kolana, które leżą spakowane w plecaku. Nie mam ochoty brać udziału w dyskusji małolatów, rozglądam się więc dokoła. Moje spojrzenie pada na znajomą twarz. Naprzeciwko mnie w wagonie siedzi szczupły chłopak w okularach. Ma ciemne, nieuczesane włosy i patrzy przed siebie z krzywym, nieco wyniosłym uśmiechem.
Odwracam szybko wzrok, gdy orientuję się, że mnie zauważył. Pamiętam go z ostatniego roku w szkole: Axel. Zawsze był trochę dziwakiem i odstawał od reszty klasy, miał najlepsze stopnie ze szwedzkiego i historii i najgorsze ze wszystkich pozostałych przedmiotów. Gdy skończyłem szkołę, on uczył się dalej i zdał małą maturę. Nie wiem, jakim cudem pozwolono mu z takimi ocenami kontynuować naukę, ale może przez lato nadgonił zaległości. Kiedy o nim ostatnio słyszałem, pracował jako reporter w „Arbetet”. Podświadomie czuję, że nie powinienem trzymać się z Axelem, gdy już dotrzemy na miejsce. Pamiętam, że był kiepski z gimnastyki i że pyskował nauczycielom na lekcjach historii. Teraz wpatruje się we mnie, nie ma wątpliwości, że mnie rozpoznał. Otwieram plecak i udaję, że czegoś w nim szukam, aż w końcu odwraca wzrok.

Po wielu godzinach podróży jedyną wyczuwalną zmianą jest spadająca stopniowo temperatura. Mężczyźni siedzący wokół mnie bez przerwy się wiercą, niektórzy wstają, żeby rozprostować nogi i plecy po tym, jak przez dłuższy czas siedzieli w niewygodnej pozycji.
— Czy ktoś wie, gdzie jesteśmy?
Siedzący najbliżej drzwi barczysty mężczyzna koło trzydziestki o poważnych, piwnych oczach, wstaje, odsuwa drzwi na bok i wygląda na zewnątrz. Zimne powietrze uderza nas w twarze. W oddali maluje się płaski i anonimowy zimowy krajobraz: rozrzucone daleko od siebie niewielkie gospodarstwa i kępy ciemnych świerków z ośnieżonymi czubkami. Moglibyśmy być w dowolnym miejscu w Szwecji. Kilku mężczyzn podnosi się z miejsca i wygląda przez szparę w drzwiach.
— To może być Smalandia — odzywa się jakiś młody żołnierz.
Wkrótce pociąg zwalnia, mijamy małą stację. Niektórzy wychylają się przez okno, żeby odczytać jej nazwę, ale oczywiście tablica jest zakryta, podobnie jak na wszystkich pozostałych stacjach, które do tej pory mijaliśmy. Jest to niezbędny środek zapobiegawczy w czasie wojny, który ma na celu zmylić potencjalnych wrogów. Barczysty mężczyzna zaciąga z powrotem drzwi.
— Nie ma co zgadywać. Przed nami długa droga. Może uda się kogoś spytać, kiedy się zatrzymamy.

Około północy szron skrzy się jak cukier puder na ścianach i suficie, a my przysuwamy się bliżej do siebie, żeby utrzymać ciepło. Żeby się odlać, trzeba stanąć w otwartych drzwiach i sikać na wietrze. Próbuję wytrzymać jak najdłużej. Nie mam ochoty sikać na oczach wszystkich, w końcu jednak nie wytrzymuję. Błądząc po omacku w ciemnościach, potykam się o siedzących na mojej drodze i udaję, że nie słyszę pomruków niezadowolenia. Nie potrafi ę sobie poradzić z otwarciem drzwi, pomaga mi mężczyzna o piwnych oczach. Mam tak zesztywniałe palce, że nie mogę rozpiąć rozporka. Zsuwam więc spodnie i kalesony na wysokość kolan, starając się nie myśleć o tym, że teraz wszyscy widzą moje pośladki, i spuszczam ciśnienie parującym strumieniem, rysując nieregularny wzór na śniegu. Na koniec podciągam spodnie i patrzę w rozgwieżdżone niebo, dużo bardziej mleczne od gwiazd niż w mieście. Po obu stronach ciągnie się czarny, cichy las.
— Zamknij drzwi, do cholery, przecież wieje! — krzyczy ktoś z wnętrza wagonu.
Oblewam się rumieńcem i siłuję z oblodzoną klamką. Gdy przeciskam się z powrotem na miejsce, dobiegają mnie zgryźliwe komentarze. Opadam na siano z ulgą, że mam już za sobą wizytę w toalecie, ale po chwili głód przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. Kerstin chciała spakować mi kilka kanapek do plecaka, ale ponieważ i tak był już ciężki, odmówiłem.
— Po drodze na pewno dostaniemy coś do jedzenia. Chyba nie myślisz, że będą nas głodzić, skoro mamy się bić z Ruskimi? — powiedziałem wtedy. Oczywiście jak zwykle nie wiedziałem, o czym mówię.
Otwieram plecak, przeklinając własną głupotę. Być może znajdę w nim coś, co nadaje się do jedzenia, co spakowała Kerstin, nie mówiąc mi o tym. Przerzucam bieliznę, swetry, chusteczki do nosa i ocieplacze na kolana, aż wreszcie moja dłoń napotyka szeleszczącą paczuszkę leżącą na samym dnie plecaka. Czy mimo wszystko spakowała kanapki? Z nadzieją wyjmuję trofeum, którym okazuje się torebka cukierków Kungen av Danmark. Pewnie pomyślała, że przydadzą mi się na północy, gdy rozboli mnie gardło. Ach… Czuję się zawiedziony. Mimo to otwieram pospiesznie torebkę i wkładam garść cukierków do ust. Łagodna słodycz z nutką anyżu łagodzi na chwilę głód, ale gdy z ulgą opieram się o ścianę, ktoś ciągnie mnie za rękaw.
— Poczęstujesz?
Próbuję schować torebkę za plecami, ale szybko orientuję się, że jest już za późno. Mój sąsiad, młody piegowaty chłopak z lekko rudymi włosami, z którym do tej pory nie zamieniłem nawet słowa, patrzy na mnie wyczekująco, podobnie jak paru innych w pobliżu, którzy również domyślili się, co się święci. Kilka par chciwych oczu kieruje się w moją stronę i choć przeklinam w duchu, próbuję zatuszować swoją niepewność uśmiechem, żeby nie pomyśleli, że jestem skąpy. Podaję torebkę rudowłosemu.
— Jasne. Częstuj się.
Czuję przymus, żeby poczęstować również pozostałych, i gdy wreszcie torebka do mnie wraca, jest pusta. Zirytowany zgniatam ją i wpycham z powrotem do plecaka. Rudy przygląda mi się z zainteresowaniem — być może spodziewa się, że za chwilę wyczaruję z niego kolejne smakołyki — i podaje mi rękę.
— Harald Möller, student. Miło, że się podzieliłeś.
Rzucam mu przelotne spojrzenie, które jedynie potwierdza to, co już wcześniej zauważyłem: mój sąsiad to szczupły, niepozorny przedstawiciel klasy robotniczej, który prawdopodobnie ma zerowe doświadczenie w wojsku. Wyciągam dłoń z ostentacyjną niechęcią.
— Georg Lindkvist, majster — odpowiadam z dumą i prostuję plecy, pilnując, by mój uścisk był mocny i zdecydowany.
— Majster? Gdzie? — pyta zaciekawiony Harald.
Nie odpowiadam, ale wyjmuję paczkę papierosów z kieszeni, zapalam jednego i dmucham na niego dymem. Tym razem nie mam zamiaru nikogo częstować.
— W Sockerkompaniet — rzucam w końcu z nonszalancją i strącam grudkę popiołu, która utworzyła się na końcu papierosa. — Moja żona pracuje w Colonialen — dodaję i od razu żałuję, że to powiedziałem. Przecież już wiem, że szkoda mojego czasu na Haralda Möllera.
— Żona — a więc jesteś już żonaty? — dopytuje.
Przytakuję i rozglądam się dokoła. Jest środek nocy, większość podróżujących siedzi pogrążona w stanie zawieszenia między jawą a snem. Nieco dalej jakaś grupka gra w karty w słabym świetle lampy kołyszącej się pod sufitem.
— Macie dzieci?
Zaciskam usta i gaszę papierosa na podłodze.
— Jeszcze nie. Niedawno wzięliśmy ślub — mówię, chcąc zakończyć temat.

Nie mam ochoty rozmawiać o moim życiu prywatnym z Haraldem, zwłaszcza że jego niewinne pytanie przypomniało mi o awanturze, w jaką wdaliśmy się z Kerstin przed kilkoma dniami. Tygodnie poprzedzające mój wyjazd przebiegły niespokojnie, a nasze nerwy były napięte do granic możliwości. Być może dlatego zareagowałem tak, jak zareagowałem, gdy przyłapałem ją z butelką ze spryskiwaczem w ręku. W łazience śmierdziało octem, a Kerstin stała nago w rozkroku i pryskała się w to samo miejsce, które całowałem zaledwie pół godziny wcześniej. Kochaliśmy się, a potem ona wyszła do łazienki, żeby się umyć. Gdy otworzyłem drzwi, zaczerwieniła się aż po cebulki włosów, wyraźnie speszona. Z początku nie zrozumiałem, o co chodzi.
— Co ty robisz, do cholery?
— Nic — odpowiedziała, nie podnosząc wzroku, i odstawiła spryskiwacz.
Odwrócona do mnie plecami, odkręciła kran i zaczęła polewać się zimną wodą. Wszedłem do łazienki i zanim zdążyła mnie powstrzymać, wziąłem do ręki spryskiwacz. Był z różowego szkła i miał niewielką pompkę, z której wychodziła rurka prowadząca do jego wnętrza. Zwykła butelka na perfumy, kupiona prawdopodobnie w domu handlowym Epa. Teraz był w niej jednak bez wątpienia ocet.
— Dlaczego pryskasz się octem między nogami?
Poczułem, jak wzbiera we mnie złość, i zadrżał mi głos, bo nagle dotarło do mnie, co tu tak naprawdę się dzieje. Kerstin zakręciła kran i zawinęła się w szlafrok. Wciąż nie patrząc na mnie, wydusiła:
— Chciałam się wymyć. Dziewczyny z fabryki mi to doradziły.
— Wymyć?
Zrobiłem krok do przodu i złapałem ją za ramię.
— Nie chcesz zajść w ciążę, tak? Próbowałaś zabić…
Kerstin wyrwała ramię i spojrzała na mnie rozgorączkowana.
— Nie chcę mieć dziecka. Nie teraz, kiedy wyjeżdżasz, nie rozumiesz tego? Nie wiemy przecież, co nas czeka ani kiedy wrócisz. Nic już nie wiadomo… Zaczekajmy z tym, dobrze?
Ostatnie słowa zabrzmiały bardziej błagalnie niż obcesowo, bo doskonale wiedziała, ile to dla mnie znaczy, jak ogromnie chciałbym już powiększyć rodzinę. Liczyłem na to, że uda nam się jeszcze przed moim wyjazdem. Potem kłóciliśmy się przez ponad godzinę. Nie wiem, dlaczego tak mocno mnie to zabolało, chyba poczułem się oszukany. Jakby swoim postępowaniem wyrzekała się nie tylko dziecka, ale również mnie. Wracam myślami do tamtego zdarzenia, gdy pociąg telepie się dalej. Wspomnienie przeszkadza jak ostry kamyk w bucie i mam nadzieję, że na mojej twarzy nie widać bólu, jaki wciąż odczuwam, kiedy o tym myślę. Naturalnie pogodziliśmy się z Kerstin. Nasze pożegnanie kilka dni później było bardzo czułe.
— Pewnie twoja żona tęskni za tobą? — odzywa się Harald.
Wzdrygam się i podnoszę wzrok. Zamyśliłem się i prawie o nim zapomniałem.
— Tęskni, ale to przecież nie potrwa długo. Najwyżej cztery miesiące, a do tego czasu na pewno dostanę przepustkę.
Harald kiwa pospiesznie głową.
— No jasne. Myślisz, że dostaniesz? No wiesz, przepustkę.
— Dlaczego nie?
— Nie wiem, nie znam się na tym. To ty jesteś starszy i masz doświadczenie — schlebia mi.
Patrzy na mnie z taką nadzieją, że waham się, czy mu powiedzieć, że nie odbyłem nawet podstawowego szkolenia wojskowego. Mam za sobą jedynie kilkutygodniowe ćwiczenia w utworzonej na szybko jednostce wojskowej w północnej Skanii, gdy zeszłej jesieni zaczęła się mobilizacja. Mój rocznik został zwolniony z obowiązkowej służby wojskowej, gdy Szwecja się rozbrajała. Pułki i korpusy zostały rozwiązane, a jednostki wojskowe zlikwidowane, bo kraj musiał oszczędzać. Kilka lat temu mało kto przypuszczał, że wkrótce znów wybuchnie wojna.
— Ech, wiesz… Nie jestem pewien, czy mam aż takie doświadczenie — odpowiadam, udając skromność. — No ale to przecież oczywiste, że mamy prawo do ubiegania się o przepustkę. Na chrzest, ślub, pogrzeb… i tak dalej.
— Aha — odpowiada tylko Harald.
Przez dłuższą chwilę milczy, a ja nabieram przekonania, że nasza rozmowa dobiegła końca, więc gdy znów się do mnie odzywa, jestem zaskoczony.
— Ja nie mam żony. Ojciec zmarł kilka lat temu, mieszkam w Limhamn z matką i starszą siostrą, Gunillą. Ale studiuję w Lund.
Patrzę na jego zniszczony płaszcz i marne buty. Raczej nie wygląda na kogoś, kto studiuje na uniwersytecie. Pewnie dostał jakieś stypendium. Czuję ukłucie zazdrości, udaję więc brak zainteresowania. Nie mam zamiaru zapytać go, co studiuje, nie chcę dać temu chwalipięcie satysfakcji. Zresztą nie muszę nawet pytać. Harald z własnej woli opowiada, że studiuje historię i chciałby w przyszłości pracować naukowo. Unoszę brew i przyglądam mu się z powątpiewaniem. Po chwili traci pewność siebie i zaczyna się jąkać.
— Cóż… To moje marzenie. Być może będę musiał jednak przerwać studia i znaleźć pracę, żeby utrzymać matkę i siostrę. Zobaczymy, jak to będzie — mamrocze.
Kiwam z przekonaniem głową.
— Niewykluczone, że nauczysz się więcej dzięki pracy niż studiom. Samotne przesiadywanie w bibliotece wśród zakurzonych książek jest moim zdaniem trochę nieżyciowe.
Przyznaję, zazdroszczę mu. Harald kiwa zamyślony głową, ale po chwili znów się uśmiecha.
— Pewnie masz rację… Tutaj też zdobędziemy życiowe doświadczenie, nie sądzisz? Choć mama trochę się o mnie martwi — dodaje.
Wzruszam ramionami. Życiowe doświadczenie, twierdzi Harald. To tylko pokazuje, jak bardzo jest niedoświadczony i dziecinny.
— To naturalne. Matki… — zawieszam głos i poprawiam plecak.
Moja matka zmarła, gdy miałem dwanaście lat, a ojciec niecały rok później. Nagle czuję, jak ogarnia mnie zmęczenie, chciałbym się położyć, ale w tak ciasnej przestrzeni jest to niemożliwe. Zsuwam się więc do pozycji pół leżącej i okrywam płaszczem. Haraldowi mówię, że muszę się przespać. Chyba jest trochę zawiedziony, dlatego zamykam oczy, by pokazać, że mówię serio. Mam dosyć tej rozmowy, dosyć jego natarczywego spojrzenia i naiwności. Z daleka widać, że szuka pokrewnej duszy, silniejszego kolegi, który ochroni go przed ewentualnymi nieprzyjemnościami. Ale ja nie jestem tym, kogo szuka, i w żadnym wypadku nie zamierzam zostać niczyim aniołem stróżem. Wzdycham i się odwracam. Chcę mieć spokój, żeby móc myśleć o Kerstin; wspominać nasze ostatnie wspólne godziny i wyraz jej twarzy, gdy się żegnaliśmy. Tak trudno uwierzyć, że jeszcze dziś rano jedliśmy razem śniadanie przy małym stoliku w kuchni.
W którymś momencie w nocy czas przestaje mieć znaczenie. Zniecierpliwienie i niepokój, jakie odczuwałem na początku podróży, zostają zastąpione przez coraz dłuższe chwile zobojętnienia i apatii. Czasem udaje mi się przysnąć, ale niewygodna pozycja, zimno, kołysanie i wstrząsy wagonu co chwilę mnie wybudzają. Większość mężczyzn kuca wzdłuż ścian wagonu, a ich głowy kiwają się z lewa na prawo w rytm stukotu wybijanego przez koła.
Gdy dochodzi do mnie pisk hamulców, przez kilka sekund nie wiem, gdzie jestem. Dokoła mnie budzą się pozostali. Ktoś krzyczy, że mamy wychodzić, i w następnej sekundzie drzwi otwierają się od zewnątrz. Wciąż jest noc, pociąg zatrzymał się na jakiejś większej stacji. Podnoszę się powoli, zesztywniały na całym ciele z bólu i zimna, i zsuwam się nieporadnie na peron. Harald idzie za mną i ciągnie mnie nerwowo za rękaw.
— Myślałem, że już nigdy się nie rozjaśni — mówi. — Dłonie skostniały mi z zimna. Ledwo zmrużyłem oczy.
— No to włóż rękawiczki — odpowiadam zdawkowo i w tej samej chwili widzę, że ma już na sobie parę porządnych rękawic. O numer za dużych; pewnie należały do jego zmarłego ojca.

 
Wesprzyj nas