Vincent V. Severski powraca z kontynuacją trylogii o Wydziale Q. “Niepokorni” to czwarty tom szpiegowskiej epopei.


NiepokorniPo udanej operacji wywiezienia Michaiła Popowskiego z Rosji, Sara i Konrad wracają do Polski. Okazuje się, że podczas ich nieobecności Wydział Q zostaje rozwiązany.

Tymczasem nad Europą zawisa widmo politycznego kataklizmu – ktoś planuje na nowo zbudować hierarchię wpływów na świecie.

Sara i Konrad świadomi zagrożenia wiszącego nad Polską, nielegalnie zbierają Wydział Q do ostatniej akcji. Ta potyczka rozegra się poza prawem. I będzie wyjątkowo brutalna.

“Niepokorni” to tytuł podwójnie ekscytujący. To zarówno zakończenie serii, ale i jedna z najmroczniejszych i najbardziej wciągających powieści autora. Na takie zakończenie warto było czekać!

Świat potrzebuje złych
ludzi… żeby go strzegli przed jeszcze gorszymi. Przecież
anioły nie upilnują diabłów, do tego my jesteśmy
potrzebni.

Vincent V. Severski
Niepokorni
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 9 listopada 2016

Niepokorni

1

Dwuskrzydłowe okno zasłaniały aksamitne zielone zasłony z obszytymi listwami miękko spoczywającymi na ziemi. Sypialnia miała kształt podłużnego wysokiego sześcianu o zaburzonych proporcjach. Wypełniała ją poranna szarzyzna sporadycznie poprzecinana mlecznymi od kurzu strużkami światła, które dostawało się przez szpary między niestarannie dociągniętymi storami.
Pomieszczenie miało ponad trzydzieści metrów, ale było tak gęsto zastawione meblami, domową roślinnością i masą innych drobiazgów, jakie ludzie zbierają przez całe życie, by się później w nich topić, że sprawiało wrażenie znacznie mniejszego. Właściwie były tam tylko trzy ścieżki, którymi można było swobodnie się przemieszczać: do wielkiego łóżka, które stało na środku, do wysokiego okna obok i do szafy po przeciwnej stronie. Poroże byka łosia, łeb dzika z błyszczącymi oczami i dwie skrzyżowane dubeltówki zawieszone lufami w dół. Delikatny zapach starego, spleśniałego drewna i stopionej stearyny przydawał tej niewykształconej jeszcze kompozycji mistycznego posmaku łemkowskiej cerkiewki przerobionej na lamus.
Tak w styczniowy poranek wyglądał jeden pokój w dużym mieszkaniu na czwartym piętrze dziewiętnastowiecznej kamienicy stojącej niecałe sto metrów od Bulwaru Filadelfijskiego w Toruniu. W tych komfortowych warunkach wylęgła się Ephemeroptera, czyli jętka jednodniówka, i natychmiast rozpoczęła krótki lot w poszukiwaniu dogodnego miejsca spoczynku. Wybór był duży, ale mimo wielu uroczych i smacznych sypialnianych zakamarków zdecydowała się na to co najlepsze, czyli ucho śpiącego człowieka. Nie wiedziała, jak ryzykowny to pomysł. Czas uciekał jednak szybko, więc postanowiła spróbować i kiedy tylko przedarła się przez kępę włosów i wniknęła gładko do przewodu słuchowego, natychmiast zakończyła żywot, zgnieciona ludzkim palcem wskazującym. Jętka jednodniówka zginęła, nie przeżywszy nawet pięciu minut.
Lucjan otworzył oczy, popatrzył na sufit, pogrzebał jeszcze chwilę w uchu i głęboko westchnął. Przewrócił się na plecy, złożył ręce na piersi i zamknął oczy. Nie zdawał sobie sprawy, że sprawcą jego przebudzenia była jętka.
Taki ważny sen miałem – pomyślał. Najważniejszy w życiu. Uff… Muszę go sobie przypomnieć, bo… zaraz, o co chodziło z tym Wacławem… Anioł Pański? To musi być bardzo ważne! I jak to teraz odtworzyć? A kongres już jutro…
Dla pięćdziesięcioletniego Lucjana sny nie były czasem poświęconym na odpoczynek czy regenerację organizmu. Sen to coś znacznie ważniejszego, to lustro świadomości Boga, dlatego Lucjan nie sypiał, tylko śnił. Bo była to jedyna możliwość spotkania anioła Pańskiego, z którym mógł porozmawiać, poradzić się, dowiedzieć, co się dzieje i – najważniejsze – co ma robić. Dotąd wszystkie rady anioła były celne, a przepowiednie się sprawdzały, czego w swojej skromności nigdy nie nazywał wolą boską. Jednak tym razem anioł przybrał postać Wacława.
Nagle senne sceny z fazy REM nabrały takiego realizmu, że Lucjan aż wstrzymał oddech. Otworzył oczy i spojrzał w głąb szarej poświaty, gdzie zobaczył Wacława przemawiającego z uniesionymi rękami. Słyszał wyraźnie każde jego słowo i nie miał wątpliwości, co Bóg chce mu przekazać. Gdy po chwili obraz się rozpłynął, Lucjan usiadł w łóżku i wypuścił powietrze. Złożył ręce do modlitwy i zaczął recytować na głos:
– „Lecz kiedy uczynił to postanowienie, ukazał mu się we śnie anioł Pański i powiedział: Józefie, synu Dawida, nie bój się przyjąć do siebie Maryi, małżonki twojej; to bowiem, co się w niej poczęło, pochodzi od Ducha Świętego. Właśnie ona porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus; On to bowiem uwolni lud swój od jego grzechów. A wszystko to stało się, aby się wypełniło słowo Pańskie wypowiedziane przez Proroka: Oto panna pocznie i porodzi syna, któremu będzie nadane imię Emanuel, to znaczy: Bóg z nami”*.
Kiedy skończył, przez moment czuł jakąś dziwną pustkę, jakby zapadł się w głąb studni, i nagle dotarło do niego z ogromną mocą, że nie jest już tym samym człowiekiem, jakim był jeszcze przed chwilą. Poczuł ogromny przypływ wewnętrznej siły, a właściwie połączenie metafizycznej motywacji i mistycznej determinacji. Poderwał się energicznie, podszedł do okna, rozsunął story i wpuścił do wnętrza lawinę światła, które wypełniło wszystkie najmroczniejsze zakamarki sypialni. Zakończywszy w ten sposób fazę konsultacji z aniołem Pańskim, Lucjan z podniesionymi rękami stanął w oknie, wyciągnął szyję i mrużąc oczy, wyrecytował z powagą:
– Czy ty wiesz, Panie Boże, kogo obudziłeś? –
Zwrócił twarz ku niebu i wstrzymał oddech, jakby czekał na odpowiedź, by po chwili pewnym siebie głosem dokończyć z dumą: – Mnie obudziłeś, Panie, mnie… swojego pomazańca. – I z przekonaniem pokiwał głową. Włożył szlafrok i poszedł pomodlić się jeszcze na klęczniku.

2

Samolot z Kopenhagi wylądował pięć minut przed czasem i zacumował do rękawa numer 12. Mieli tylko bagaż podręczny, więc już o dziewiątej trzydzieści opuścili terminal. Przejazd na Wilczy Dół zajął im następne dziesięć minut i zanim minęła dziesiąta, taksówka zatrzymała się przed domem. Sara wysiadła pierwsza i czekała na ulicy, gdy Konrad nerwowo szukał po kieszeniach piętnastu złotych, by w końcu zapłacić za przejazd kartą. Trwało to prawie trzy minuty, więc Sara zaczęła sprawdzać otoczenie. Znała tę ulicę na pamięć, wszystkie elementy, samochody, przechodniów, jej atmosferę traktowała jako zamkniętą kompozycję i była przekonana, że jest w stanie dostrzec, a przynajmniej wyczuć, każde naruszenie tej harmonii.
Od teraz, od tego momentu, Sara i Konrad mieli więcej niż uzasadnione podstawy, by stwierdzić, że wokół nie istnieje już żadna harmonia i że rozpoczął się w ich życiu etap, którego końca nie znają. Teherański potrzask i szalony lot antonowem były niczym w porównaniu z tym, czego spodziewali się w Polsce, i chwilami nie mogli uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wierzyli jedynie w to, w co zawsze wierzą szpiedzy – że im się uda, że fakty ułożą się w porządku, jaki dyktuje natura, a oni będą musieli tylko pilnować zasad. Wierzyli, bo to dawało im komfort, ale wiedzieli też, jak bardzo są naiwni. Właściwie wszystko wskazywało na to, że ich powrót do Polski jest najgorszym rozwiązaniem, bo stracą dystans do sprawy, a może i swobodę ruchu, ale los kraju spoczywał w ich rękach, a dokładniej – na czarnym memory sticku, na którym zapisali czterdzieści godzin rozmów z Michaiłem Popowskim, dezerterem z rosyjskiego wywiadu i byłym naczelnikiem Wydziału Polskiego. Nawet jeżeli tylko w szpiegowskiej próżności im się wydawało, że ratują świat, to tym razem aż za dobrze wiedzieli, jaki potężny ładunek wybuchowy przywieźli na maleńkiej karcie pamięci, którą Konrad ukrył w ściance walizki.
– Już są – rzuciła cicho Sara, gdy Konrad się do niej zbliżył. – Dwa samochody betki… nawet numerów nie zmienili. – Uśmiechnęli się do siebie i ruszyli w kierunku wejścia. – Ekipa od naczelnika Gustawa.
– Nie kryją się – odparł Konrad. – Co to znaczy?
– Martwią się o nas?
– Otóż to… W końcu znikliśmy im na dwa tygodnie – dorzucił z nutką ironii. – Siódme piętro już wie, że jesteśmy w Warszawie…
Z szarego opla wysiadł mężczyzna w krótkiej czarnej pilotce i ruszył energicznie w ich kierunku, machając ręką. Od razu poznali, że to Władzio z agencyjnej bezpieki. Uniwersalny Władzio do wszystkich zadań i od niedawna prawa ręka naczelnika Marka Belika. Wierny, posłuszny, wytrzymały i głupi. Idealny człowiek do policyjnej roboty w wywiadzie, czyli świecie ludzi inteligentnych.
– Panie naczelniku! Panie naczelniku! – wołał już z oddali, chociaż widział, że Konrad i Sara zatrzymali się przed bramą i na niego czekają. – Panie naczelniku! – Dobiegł z wyciągniętą ręką, w której trzymał telefon komórkowy. – Pan naczelnik Belik na linii.
Na chwilę wszyscy zamarli i słychać było tylko przyspieszony oddech Władzia wydobywający się z szeroko otwartych ust. Konrad powoli wyjął telefon z jego ręki i przyłożył do ucha.
– Słucham – odezwał się możliwie niskim głosem.
– W imieniu szefa Agencji przekazuję panu polecenie natychmiastowego stawienia się w gmachu na Miłobędzkiej. To samo dotyczy pani naczelnik Korskiej. Szef oczekuje państwa o godzinie dwunastej. Od tej chwili zabraniam państwu podejmowania jakichkolwiek kontaktów zewnętrznych z kimkolwiek i cały czas towarzyszyć wam będzie…
– Posłuchaj, wszo pudrowana… – przerwał Belikowi Konrad. – Albo zjawi się tu ABW z prokuratorem, albo wal się! – Zauważył wymowne spojrzenie Sary. Doskonale odgadła, co powiedział Belik, bo przewidzieli tę sytuację i byli na nią przygotowani. – Pięknego Władzia możesz sobie zabrać do domu, żeby ci posprzątał, u nas nie ma nic do roboty. A szefowi zamelduj posłusznie na czworakach, że o dwunastej będziemy w Centrali. Poniał, bladź? – I nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.
Oddał telefon zdezorientowanemu Władziowi i poklepał go po ramieniu.
– Nie denerwuj się, chłopie, nic do ciebie nie mam. Sam rozumiesz… to tylko polityka.
Władzio pokiwał niepewnie głową.
– Długo na nas czatujecie? – zapytał Konrad.
– Cztery dni, ale nie wolno mi panu o tym mówić.
– A co ci wolno? – zapytała Sara.
– Nooo… nie wiem właściwie… – zamruczał Władzio.
– To czekaj tutaj. To ci przecież wolno. Za pół godziny pojedziemy do Centrali, gdzie nas uroczyście aresztujecie – ironicznie dorzuciła Sara i weszła do bramy, a Konrad ruszył za nią. – A wiesz chociaż za co, Władziu?
Ale Władzio tylko przewrócił oczami i ruszył z powrotem do samochodu.
Weszli do windy. Konrad wcisnął czwarte piętro.
– Było do przewidzenia. – Sara wspięła się na palce i pocałowała Konrada w usta.
– Powiedziałbym raczej, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Przycisnął ją lewą ręką w talii i w tym momencie winda się zatrzymała.
Torby zostawili w przedpokoju, przeszli do salonu i od razu, jeszcze w kurtkach, usiedli na kanapie. Przez chwilę milczeli, rozglądając się po pokoju, jakby szukali czegoś, co ich zaskoczy, co nie pasuje do porządku, łamie harmonię, której sami są częścią i źródłem. Robili to od lat w różnych miejscach na świecie, ostatnio w Teheranie, i nauczyli się z tym żyć, przywykli do świadomości, że zawsze jest ktoś, kto ich obserwuje.
Lecz tym razem było inaczej.
Big Brother nie był anonimowy, był nim szef AW, jego nowy zastępca do spraw operacyjnych Wacuś, lepiej znany jako Klocek Lego, kierownik gabinetu, znajomi z obserwacji, Marek Belik i na końcu Władzio ze swoimi kolegami z WBW. I – co najgorsze – wszyscy oni musieli być świadomi, że nic w ten sposób nie uzyskają, bo Konrad i Sara po uroczystym przywitaniu pod domem będą więcej niż pewni, że ich mieszkanie jest na podsłuchu i podglądzie. Nie chodziło jednak o to, że Sara lub Konrad powiedzą coś istotnego, czymś się zdradzą, wysypią. Oboje byli zbyt wytrawnymi oficerami, by dać się złapać w tak naiwny sposób. Szefowi chodziło o coś zupełnie innego. Chciał ich w ten sposób poniżyć, złamać opór, zanim jeszcze pojawią się w Centrali, a przynajmniej zmusić do współpracy, dla świętego spokoju. Ale przeliczył się, bo ich nie znał. Sara podniosła się i poszła do sypialni. Wiedziała, co tam zobaczy.
Na zasłanym beżową narzutą łóżku, na samym jego środku, leżała starannie ułożona jej bielizna osobista, biustonosz, skarpetki i okulary przeciwsłoneczne, tworząc imitację postaci.
– Jesteś zwykłym skurwysynem, Belik. Zawsze byłeś… pijaku wątrobowy – powiedziała na głos Sara. – Wal się! – Podniosła do góry palec serdeczny. – I do… zobaczenia… zboczeńcu. Już do ciebie jedziemy i dam ci po pysku. Jak wtedy w lesie, pamiętasz? Nie… to przypomnij sobie… ty…
Sara nienawidziła seksizmu w żadnej formie, ale to, co zrobił Belik – bo nie miała najmniejszych wątpliwości, że to jego robota – było bardziej poniżające niż cokolwiek, co ją dotąd spotkało jako kobietę i oficera wywiadu. Belik naruszył jej najintymniejszą sferę – fizycznie, dotykając bielizny, i emocjonalnie, bo wszedł do jedynego miejsca na świecie, gdzie czuła się bezpiecznie i gdzie nie musiała być szpiegiem, tylko mogła być kobietą. Jeszcze nigdy nie wypowiedziała na głos tak wulgarnych słów, chyba nawet nigdy tak nie pomyślała, i przez moment ją zaciekawiło, skąd może je znać, ale ostatecznie poczuła miłą satysfakcję, więc dorzuciła jeszcze głośniej:
– Musisz się leczyć, ty cienki chujku z łuszczycą wysiękową…
– Nie dosłyszałem… Co mówisz? – odezwał się Konrad z głębi mieszkania.
– Chodź. Zobacz to.

Kiedy w towarzystwie Władzia wchodzili do gmachu na Miłobędzkiej, było tak cicho, jakby wszyscy wiedzieli, że nadciąga tornado, i na wszelki wypadek pozabijali okna i drzwi deskami. O Wydziale „Q” krążyły legendy i dla wielu młodych oficerów Sara i Konrad byli postaciami wręcz mitycznymi. Z reguły więc zakładano, że jeśli ktoś zadarł z wydziałem do zadań specjalnych, to takie starcie musi się dla niego zakończyć krwawo. Nie było oficera, który kończąc Kiejkuty, nie chciał pracować w tym wydziale, więc sympatie były po ich stronie, tym bardziej że o dokonaniach Szefa, jego zastępców, a szczególnie Belika, jakoś nigdy nie słyszano. W rzeczywistości nikt nie wiedział, co się właściwie stało. Delikatny organizm, jakim jest wywiad, reaguje natychmiast na najdrobniejsze nawet zawirowania w swojej biocenozie, ale tym razem było inaczej. A nie ma dla szpiega bardziej denerwującej i frustrującej sytuacji, gdy coś się wokół niego dzieje, a on nie wie co.
Kiedy Sara i Konrad wyjeżdżali do Finlandii prawie dwa tygodnie wcześniej, nikogo nie poinformowali, dokąd i po co jadą. Nawet najbliższych współpracowników. Wzięli oficjalnie trzy dni wolnego, bo wydawało im się, że tyle wystarczy, by wyciągnąć Popowskiego. I rzeczywiście na wyciągnięcie go z Rosji wystarczyło, ale to, co się stało potem, spowodowało, że musieli zmienić wszystkie plany. A właściwie zmienić swoje życie.
Sprawa przerosłaby każdego, nawet najwyższego szpiega wszech czasów, jak powiedział Konrad, kiedy skończyli rozmawiać z Miszą. Nie mieli jednak nawet najmniejszych wątpliwości, że idą we właściwym kierunku, i jednocześnie zdawali sobie sprawę z konsekwencji, jakie ich czekają po przyjeździe do Warszawy. Kiedy przygotowywali się w pośpiechu do wyjazdu, sfałszowali dokumenty, szyfrogramy i wydali dyspozycje, do których nie mieli uprawnień, dlatego wiedzieli, że w razie niekorzystnego obrotu spraw, a szczególnie gdyby wpadli w Rosji – z czym się liczyli – cały personel Wydziału zostałby pociągnięty do odpowiedzialności. Zadbali więc o to, żeby inni ponieśli tylko konsekwencje dyscyplinarne, bez żadnych haków prawnych. Od początku mieli zaplanowane, że wszystko biorą na siebie, w związku z czym każdy szczegół musiał się zgadzać z rzeczywistością, by dać zespołowi niepodważalne alibi.
Wjechali na siódme piętro, przeszli korytarzem wzdłuż portretów szefów polskiego wywiadu i od razu skierowali się do sekretariatu, ale Władzio zgrabnie zaszedł im drogę, wskazując ręką na drzwi do krypty Faradaya. Zabezpieczona przed podsłuchami sala przeznaczona była do omawiania spraw objętych klauzulą najwyższej tajemnicy i Konrad przez moment poczuł niepokój. Szef bowiem najlepiej czuł się w swoim gabinecie.
Niemożliwe, żeby już wiedzieli… – pomyślał niepewnie. Nooo… chyba że ten jeden już wie.
– Proszę wszystko zdać – przerwał mu znajomy głos.
Konrad dostrzegł bladego kierownika gabinetu stojącego przy drzwiach z wyciągniętą ręką. Pomyślał, że tyle już razy brał udział w spotkaniach w krypcie, a kierownik nigdy nie wyciągał ręki. Wyglądał teraz jak strażnik przyjmujący nowego więźnia, ze stosowną miną pełną złośliwej satysfakcji, jakby chciał powiedzieć: „Mamy cię, łotrze, i teraz się tobą zajmiemy”. Konrad parsknął śmiechem, aż facet niepewnie cofnął rękę. Zdjął zegarek i włożył go do kasetki.
– Telefon? – zapytał kierownik.
– Nie mam – odparł krótko Konrad i wszedł do krypty.

 
Wesprzyj nas