Biografia napisana przez Petera Ackroyda ukazuje mroczne prawdy, które kryją się za twórczością Alfreda Hitchcocka, jednego z najsłynniejszych dwudziestowiecznych reżyserów filmowych.


Alfred HitchcockAlfred Hitchcock był dziwnym dzieckiem: samotny tłuścioch, karmiący się żarliwymi trwogami i niemniej gorącymi ambicjami żył w izolacji od rówieśników. Wyobraźnia jednak nie dawała się zamknąć w ścianach domu, więc planował wielkie podróże wzdłuż i wszerz Europy, do czego wykorzystywał kolejowe rozkłady jazdy. Jak więc do
tego doszło, iż ten płochliwy malec stał się jednym z najbardziej szanowanych i cenionych reżyserów filmowych w historii?

W wieku dorosłym Hitchcock bardzo starannie kontrolował to, jaki jego portret kreśli prasa i niektóre wydarzenia ze swego dzieciństwa bardzo rozbudowywał i upiększał, podczas gdy inne spychał w cień. Peter Ackroyd jednak sięga głębiej i pokazuje nam skutki: oto dumny ze swych sytuacyjnych żartów człowiek, który nawet w chwilach wesołości w głębi ducha pozostawał ponury i który codziennie tłukł jedną filiżankę, aby nieustannie przypominać sobie o kruchości życia.

W książce Ackroyda na chwilę migają wielkie gwiazdy kinowe, trochę na wzór słynnych cameo, pojawiających się w jednym, góra kilku kadrach filmu samego reżysera: widzimy Grace Kelly, Careya Granta czy Jamesa Stewarta, jak są zdegustowani jego pełnym dystansu stylem reżyserowania. Że była w tym pewna bezwzględność, o tym
w sposób może najbardziej przekonujący świadczy fakt, iż w trakcie zdjęć do Ptaków Tippi Hedren została posiniaczona i pokaleczona przez najprawdziwsze, przerażone ptaki.

W swojej znakomitej książce Peter Ackroyd stara się dotrzeć do sedna naznaczonego okrucieństwem i pragnieniem dominacji życia i twórczości Alfreda Hitchcocka, jednego z najsłynniejszych dwudziestowiecznych reżyserów filmowych, który w przeciągu ponad pięćdziesięciu lat nakręcił ponad pięćdziesiąt filmów, z których
wiele portretuje psychotycznych morderców.

***

“Ta niesłychanie przenikliwa biografia odsłania przed nami mechanizmy psychologiczne, które sterowały mistrzem filmów grozy”.
The Guardian

Peter Ackroyd
Alfred Hitchcock
Przekład: Jerzy Łoziński
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 9 stycznia 2017

Alfred Hitchcock


1
Dziecko, które nigdy nie płakało

Alfred Hitchcock urodził się 13 sierpnia 1899 roku w pokoju na piętrze nad ojcowskim sklepem przy High Road numer 517 w Leytonstone. W tym czasie było to ciche, nieefektowne przedmieście, ociekające potem w lecie i kostniejące w zimie. Atmosfera tymczasowości ciążyła nad nim jeszcze od pradawnych czasów, gdy była to ledwie osada przy rzymskiej drodze prowadzącej do Londynu. Leytonstone znajdowało się o pięć mil na północny wschód od miasta, a w chwili narodzin Hitchcocka stanowiło formalnie część Essex, ale coraz wyraźniej słyszalny tutaj był potężniejący huk stolicy. Kiedy w roku 1856 dotarła tu Great Eastern Railway, Leytonstone stało się jedną z okalających Londyn „sypialni”, zamieszkanych przez średnio zamożnych ludzi, którzy codziennie udawali się do City i jego okolic.
Sklep Williama Hitchcocka był warzywniakiem, w którym dało się nabyć wszelkie wiktuały — poczynając od kapusty, a kończąc na rzepie. Interes rozkwitał jak w każdym innym miejscu leżącym przy dużej drodze, po której nieustannie gnały konie, dyliżansy i powozy, w efekcie czego z zapachem dojrzewających bananów i zleżałych kartofli mieszała się ostra woń końskiego łajna. Wszechobecny smród końskich ekskrementów ulotnił się na dobre w roku 1906, kiedy dotarł tutaj elektryczny tramwaj, które to zdarzenie mocno wryło się w pamięć siedmioletniego wówczas Alfreda. Na zdjęciu zrobionym, jak się zdaje, w świeżo ustanowionym Dniu Imperium* widać jego i ojca przed rodzinnym sklepem. Alfred dosiada konia, bez wątpienia jednego z tych, które przed chwilą dostarczyły towar w Covent Garden. William Hitchcock był dobrze prosperującym handlowcem, którego interes nieustannie się rozwijał.
Alfred opowiadał jednemu z biografów: „Pamiętam, że ojciec codziennie szedł do pracy w ciemnym garniturze, białej, wykrochmalonej koszuli i ciemnym krawacie”. Przynajmniej w tym syn miał później przypominać ojca. William Hitchcock był także osobą bardzo emocjonalną, a silne nerwobóle powodowały przebarwienia skóry.
Wszystko wskazuje na to, że również Emma Hitchcock ubierała się elegancko, starannie i szykownie; jak większość pań domu pochodzących z niższej klasy średniej, matka Alfreda z wielką ochotą oddawała się czyszczeniu i pucowaniu domowych sprzętów. Z zapałem brała się też do przygotowywania rodzinnych posiłków, a gotowanie sprawiało jej dużą przyjemność.
W rodzinie powtarzano, jak wspominał Hitchcock, że jako niemowlę i małe dziecko nigdy nie płakał, niemniej z upodobaniem opowiadał, jak straszne wrażenie nawiedziło go w kołysce, gdy jedna z kuzynek nachyliła się nad nim bardzo nisko i zaczęła kwilić jak osesek. Wysunął też bardziej ogólną sugestię, że kiedy dziecko ma trzy miesiące, matka stara się je straszyć, co jej zdaniem powinno rozbawić obydwie strony. Przy innej okazji wspominał, że kiedy liczył sobie dopiero pół roku, matka znienacka krzyknęła do niego: „Buuum!”. A zatem nawet jeśli istotnie nie płakał, jak mówiono, strachu najadł się co niemiara.
Miał starszego brata, który po ojcu otrzymał imię William, oraz starszą siostrę Ellen, nazywaną Nellie, ale, jak się wydaje, rodzeństwo nie wywarło wielkiego wpływu na jego życie. Hitchcockowie byli rodziną głęboko katolicką; troje z jego dziadków było Irlandczykami, dla których religia stanowiła coś oczywistego i fundamentalnego. Ojciec nazywał go „jagniątkiem bez skazy”, sam zaś Alfred wspominał, jak każdego wieczoru stawał w nogach łóżka matki, by opowiadać o wszystkich swych uczynkach tego dnia, dobrych i złych; była to więc forma rodzinnej spowiedzi.
Kiedy Alfred miał sześć czy siedem lat, rodzina przeniosła się do Limehouse, które pod koniec XVII stulecia, kiedy miało jakieś siedem tysięcy mieszkańców i było ściśle związane z rzeką, stało się integralnym składnikiem londyńskiego East Endu. Mężczyźni i młodzieńcy nawykli do wypływania w morze. W wieku XVIII i XIX Limehouse stanowiło jedno z najważniejszych londyńskich centrów budowy statków. Chłopak mógł więc śmiało uważać się za londyńczyka, na dodatek mówiącego cockneyem. Mniej więcej dwadzieścia lat przed tym, jak Hitchcockowie przeprowadzili się do Limehouse, powstała tutaj chińska kolonia, co dzieciństwu Hitchcocka dodało osobliwego kolorytu.
Rozbudowując swój interes, William Hitchcock nabył dwa sklepy rybne przy ulicy noszącej nazwę, jakżeby inaczej, Salmon Lane, Łososiowy Zaułek. Rodzina zamieszkała nad jednym z nich, pod numerem 175. Sama uliczka leżała raptem o kilkanaście metrów od pokaźnej zatoki Limehouse Basin, no i samej Tamizy, tak więc zapach ryb mieszał się z odorem brudnej rzeki. W roku 1905, a zatem jeszcze przed przenosinami Hitchcocków, Henry James pisał w English Hours o Tamizie, że jej „uniwersalną tonacją jest butwiejąca, brudna czerń. Rzeka jest niemal czarna, a na niej tłoczą się czarne barki, zaś nad czarnymi dachami domów przysiadłych wokół ciągnących się w nieskończoność doków i przystani sterczy ciemny gąszcz masztów”.
Limehouse było okolicą nieokrzesaną i hałaśliwą, ucieleśnieniem tego, co nazywano „cuchnącą stertą” wschodniego Londynu. Nad biegnącą przez nie rzeką Lea od stuleci rozsiadały się przedsiębiorstwa usuwane na obrzeża miasta: farbiarnie, zakłady chemiczne czy fabryki kleju. W eseju O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych, w którym Hitchcock zaczytywał się za młodu, Thomas De Quincey opisywał tę okolicę w roku 1812 jako „dzielnicę ze wszystkich najniebezpieczniejszą”, gdzie panuje „najrozmaitszego rodzaju bandytyzm”*. Niewiele się zmieniło do czasu, gdy zjawili się tu Hitchcockowie. Była to okolica małych sklepików, domów stojących tuż przy chodnikach i małych intryg ludzi żyjących na granicy ubóstwa. Kiedy Alfred tu dorastał, puby otwierano wczesnym rankiem, a zamykano pół godziny po północy; za szklankę dżinu czy pół kwarty piwa płaciło się zaś pensa.
W późniejszych wywiadach Hitchcock rzadko powracał do tego pleśniejącego świata, ale odzywa się on w jego pierwszych angielskich filmach, gdy na ekranie pojawiają się ulice Londynu ożywione music-hallami, pubami, kinami i ulicznymi straganami, a pośród nich przemykają sprytni ulicznicy, których znał tak dobrze.
Kiedy był chłopcem, wołano na niego Alfie albo Fred, ale trochę podrósłszy, zmienił to na Hitch (z ang. — „Supeł”, „zwłoka w planach”, „przejazd na gapę”). Nigdy wiele nie mówił na temat dzieciństwa czy rodziny, ale z niejakim upodobaniem powtarzał, jak to ojciec dogadał się z miejscowym policjantem, aby ten zamknął chłopaka na kilka minut w celi, kiedy z wyprawy do Londynu wrócił spóźniony — to wydarzenie miało bowiem „tłumaczyć” jego trwający całe życie lęk przed policją, a także fascynację winą i karą. Nie jest wprawdzie jasne, dlaczego William Hitchcock miałby swemu „jagnięciu bez skazy” zafundować tak dramatyczne dla młodego chłopca doświadczenie, niemniej tutaj może należałoby szukać źródeł stałego motywu późniejszych filmów: krat i rzucanych przez nie cieni.
Jest natomiast zupełnie pewne, że ten wczesny okres życia pełen był trwogi, a owa z taką ochotą powtarzana reporterom opowieść o ojcu i policjancie być może pełniła tylko funkcję litanii, która pozwala oswoić się z mrokiem. Chociaż więc nie wiadomo co dokładnie, to jednak coś uczyniło go człowiekiem lękliwie drżącym, obawiającym się osądu i kary. Jeśli chodzi o naturę owego „czegoś”, różne wysuwano podejrzenia i interpretacje: od relacji z matką (o której nigdy potem nie wspominał) po edukację u jezuitów (o której wspominał zawsze). Dorosłe fantazje seksualne były rozbudowane i swoiste, a sądząc z filmów, obejmowały gwałt na kobietach i ich zabijanie. Skoro w dorosłym wieku lubił powtarzać, że zawsze trzyma się rady francuskiego dramaturga Victoriena Sardou, aby „kobiety torturować”, nie można wykluczyć, że już jako dziecko hołubił pragnienia, z których nie mógł się zwierzyć nikomu — i stąd lęk przed światem jako powszechnie znana cecha Hitchcocka. Bał się wejść do kantyny w studiu, aby go czasem ktoś nie zaczepił. Nie znosił bałaganu. Swoje życie organizował jak kampanię militarną, aczkolwiek nie jest jasne, kto lub co miało w niej być przeciwnikiem.
Jego strach przed życiem mogła zmniejszyć tylko wyobraźnia. I co do istoty nigdy się właściwie nie zmienił. Dziecięce trwogi i obsesje pozostały z nim aż do końca życia. Pod pewnymi względami na zawsze pozostał dzieckiem. To, jak pochłaniała go akcja filmów, jak wyobrażał sobie sekwencję potężnych scen, ma swoje paralele w fantazjach ataku i osobistej katastrofy, którymi obsesyjnie się karmił, i stanowi niebagatelną część opowieści o nim.

Zdaje się, że od najmłodszego wieku nękały go wizje podróży i deportacji; kto wie, czy w wyobraźni nie pragnął wynieść się gdzieś daleko poza Limehouse, East End i nadrzeczny świat. Kolekcjonował mapy, rozkłady jazdy i wszystkie inne akcesoria związane z wojażowaniem. Na ścianie sypialni wisiała mapa, na której chorągiewkami zaznaczał zmiany w położeniu statków oceanicznych, o których dowiadywał się z Lloyd’s List; posiłkując się Cook’s Continental Time Tables, wyuczył się na pamięć wszystkich stacji Orient Expressu i Kolei Transsyberyjskiej. Już dzięki samemu recytowaniu nazw miejscowości i wpatrywaniu się w niebieskie obszary morskie na mapie wyobraźnia przenosiła go dokądś indziej. Zarazem bardzo pilnował godzin odjazdów i przyjazdów, dlatego wszystkie jego bilety i dokumenty podróżne zawsze były dokładnie uporządkowane. Jako dziecko starannie kontrolował swoje fantazje; gdy dorósł, zawsze miał na biurku europejski rozkład jazdy.
Ale rozjeżdżał się nie tylko w marzeniach. Opowiadał, że jako ośmiolatek przejechał od początku do końca każdą trasę London General Omnibus Company. Mapy przedsiębiorstwa reklamują podróże „mechaniczne i konne”, on zaś sam z ochotą podróżował London Tilbury and Southend Railway, która kursowała od Fenchurch Street do Shoeburyness. To gdzieś tam rodzi się jego fascynacja statkami i pociągami, widoczna już w pierwszych niemych filmach, a tak silnie obecna w Nieznajomych z pociągu i wielu innych obrazach. Na planie filmowym obowiązywał ścisły harmonogram, a w roku 1936 powiedział w wywiadzie dla „The Stage”: „W każdej chwili muszę dokładnie wiedzieć, dokąd zmierzam”. Credo znerwicowanego podróżnika.

Pierwsza jego szkoła była ortodoksyjnie katolicka. W dzieciństwie Alfred służył do mszy i chyba podobały mu się rytuały związane z tą funkcją. Lubił słodkie poczucie odpuszczonych grzechów, brzmienie dzwonków i zapach kadzideł, które obwieszczały, że świat ma też świętą treść. W wieku dziewięciu lat znalazł się w internacie szkoły prowadzonej przez salezjanów w Surrey Lane na Battersea, po drugiej stronie rzeki. Jednym z zadań założonego przez księdza Jana Bosko Towarzystwa Salezjańskiego było „kształcenie dzieci z ubogich, ale mających wyższe ambicje rodzin robotniczych”. Wytrzymał tam ledwie tydzień, najpewniej przerażony reżimem internatowym i przymusową rozłąką z rodziną, po czym przeniósł się do prowadzonej przez siostry z zakonu Wiernych Towarzyszek Jezusa szkoły w Howrah House przy East India Dock Road. Gdy miał dziesięć lat, wylądował w St Ignatius College na Stamford Hill, szkole prowadzonej przez jezuitów z rygorem charakterystycznym dla zakonu, którego założyciel, święty Ignacy Loyola, mówił: „Dajcie mi chłopca, a oddam wam mężczyznę”. Hitchcock został zarejestrowany pod numerem 343 jako „Alfred Hitchcock, syn kupca rybnego Williama Hitchcocka”. W jednym z wywiadów mówił, że nauczył się od jezuitów ich zakonnych cnót: panowania nad sobą i precyzji. Jezuici zasłynęli z umiejętności tworzenia argumentów do udowodnienia bardzo zawiłych kwestii oraz doprowadzenia wieloznaczności do poziomu dzieła sztuki. W niebagatelnej chyba części wyrastało to z ich doświadczeń jako misjonarzy prześladowanych w elżbietańskiej Anglii, nader często przed śmiercią torturowanych w Solnej Wieży londyńskiej twierdzy Tower.
Hitchcock przyswajał wiedzę szybko i wszechstronnie, nie miał więc żadnych kłopotów z obszernym programem nauczania — obejmującym łacinę, matematykę, fizykę i angielski. Takich autorów jak Longfellow czy Szekspir uczono się na pamięć, przy odpowiednich okazjach recytując ich utwory. Nie był prymusem, ale też nigdy nie spadał poniżej zaszczytnego trzeciego, czwartego miejsca w klasie. Niemniej zawsze się wyróżniał w matematyce.
Rozkład dnia był stały. Mszę po łacinie odprawiano o 8.45, a chłopcy przed rozejściem się do klas klękali, aby przyjąć komunię. W każdej sali znajdował się ołtarzyk Najświętszej Maryi Dziewicy, a przed obrazem stały świeże kwiaty i paliły się świeczki. Co piątek uczniowie spowiadali się z popełnionych grzechów i uzyskiwali ich odpuszczenie. Każdego roku przez trzy dni poświęcali się wyłącznie ćwiczeniom duchowym świętego Ignacego, medytując nad siedmioma grzechami śmiertelnymi i czterema rzeczami ostatecznymi*. Wiele lat później w wywiadzie dla szkolnego czasopisma Alfred pisał: „Katolicka postawa została mi zaszczepiona. Wszak urodziłem się katolikiem, uczęszczałem do katolickiej szkoły, a dziś moje sumienie pełne jest zmagań z wiarą”. Nie ulega żadnej wątpliwości, że to właśnie szkoła zaszczepiła w nim nie świecką, a świętą wizję świata, w której tajemnica i cud są co najmniej równie ważne jak logika i rozum.
Wyrósłszy w tradycji irlandzkiego katolicyzmu, zawsze był odrobinę outsiderem, przynajmniej w Anglii, ale jeszcze ważniejsze jest to, że katolicka edukacja zakorzeniła w nim sumienie i przemożne poczucie winy. Bał się ciała i nienawidził go, wszystkie funkcje cielesne go konfundowały. Kiedy szedł do ubikacji, tak ją potem czyścił, aby wyglądała, jakby nikt jej nie używał. Pochłaniało go życie umysłu oddzielone i odgrodzone od wszystkiego innego.
Księża i zakonnicy w St Ignatius College karę uważali za jeden z istotnych elementów dydaktycznych, w czym specjalnie się nie różnili od innych nauczycieli londyńskich. Nie było może aż tak źle jak w Dotheboys Hall w Nicholasie Nicklebym, ale łatwo z pewnością też nie było. Dyscyplinę utrzymywano za pomocą twardego gumowego paska; po trzech uderzeniach ręka drętwiała, dlatego karę dwunastu razów rozkładano na dwa dni. Aby chłopcy mieli większe poczucie uczestnictwa w karze, sami mogli wyznaczyć porę jej wymierzenia; większość, rzecz jasna, odkładała ją na koniec dnia, co tylko intensyfikowało strach przed bólem. Nie wiadomo, jak często doświadczył tego Hitchcock, ale raczej było to rzadkie zdarzenie. Z natury bał się każdej władzy, więc sam już widok odzianych na czarno jezuitów musiał robić swoje. Raz powiedział: „Bałem się policji, jezuitów, fizycznej kary, mnóstwa innych rzeczy. Z tego źródła wyrastają moje dzieła”. Kiedy indziej wyznał: „Trzy lata uczyłem się u jezuitów, którzy śmiertelnie mnie straszyli, czym tylko się dało, więc ja teraz to odpłacam, strasząc innych ludzi”.

 
Wesprzyj nas