Ta historia zaczyna się w barze. Są w niej trzy piękne, młode kobiety, kilku mężczyzn, o których wiadomo po latach, że zapisali się w historii literatury i Ameryka lat czterdziestych w charakterze barwnego tła do opowieści o niespełnionej miłości, talencie i dojrzewaniu.


Oona i SalingerFrederic Beigbeder wokół postaci Oony O’Neill, muzy J.D. Salingera, zbudował opowieść o młodych ludziach z wielkimi marzeniami, dorastającymi w latach, gdy w Europie trwała II Wojna Światowa. Tytułowa Oona jest córką pisarza Eugene’a O’Neilla, noblisty specjalizującego się w opisywaniu ludzkich dramatów, nie wyłączając swoich własnych.

Demony nieszczęśliwego dzieciństwa transponował do przestrzeni dramaturgicznej, lecz na tym nie poprzestawał: porzucił żonę wkrótce po narodzinach córki, związał się z inną kobietą. Pisanie książek przedstawiających czytelnikom anatomię rozpadu rodziny, czym zasłynął jako jeden z pierwszych autorów w owym czasie, musiało być dla niego łatwe. Dla odmiany dla Oony nie było łatwe mierzenie się z brzmieniem sławy córki noblisty, człowieka, którego ledwie znała.

Właścicielka tajemniczego imienia zapożyczonego od wróżki z celtyckich legend bawiąc się w rozrywkowym towarzystwie swych przyjaciółek – Glorii Vanderbilt i Carol Marcus odsuwa na bok traumy specyficznej relacji ze sławnym ojcem. Wszystkie trzy dziewczyny są piękne i młode, nie brak im więc towarzystwa. Adoruje je między innymi Truman Capote, pewnego wieczoru dołącza do tego grona Jerry Salinger. Oona od razu zwraca jego uwagę.

Beigbeder zaczyna swoją opowieść od odtworzenia w wyobraźni przebiegu wieczoru jaki tych kilkoro młodych ludzi spędziło w nowojorskim klubie Stork. To symboliczny moment – ich upojna młodość i chwile beztroski spędzane na żartach i wymianie anegdotek zostaje przez niego zestawiona z innym wydarzeniem, jakie rozgrywa się w tym samym czasie, tylko że w Paryżu – zajęciem francuskiej stolicy przez wojska Rzeszy. Subtelna zapowiedź utraty niewinności, która dla paczki młodych ludzi nastąpi niebawem, jest aż nadto czytelna.

Stwierdzenie, że powieść Beigbedera jest historią niespełnionej miłości słynnego pisarza do urodziwej młodej kobiety, która stała się dla niego kimś na kształt muzy, to jednak za mało. Beigbeder sięgając po zmienną narrację relacjonuje w dynamiczny sposób koleje losu J.D. Salingera i jego ukochanej, pokazując zauroczenie, zakochanie, obsesję, odtrącenie i wreszcie niemożliwy do zagłuszenia ból, na wiadomość, że dziewczyna wyszła za mąż za kogoś innego – i to w dodatku o wiele od niej starszego. Ból obecny nawet podczas walk w Europie, gdzie Salinger znalazł się wraz z innymi Aliantami, element „miłości dworskiej” średniowiecznego rycerza do damy swego serca.

Pomiędzy opowieścią biograficzną o pisarzu i jego muzie kłębią się różnorodne osobiste przemyślenia i wspomnienia Beigbedera

Oona wybrała bezpieczeństwo u boku Charliego Chaplina, została matką jego ośmiorga dzieci, wiodła dostatnie i spokojne życie. Salingera doświadczenia wojny zmieniły z chłopca w mężczyznę i zarazem człowieka głęboko nieszczęśliwego, nie mogącego odnaleźć się w powojennej rzeczywistości. Beigbeder pisząc o jego doświadczeniach podczas wyzwalania Francji przez armię amerykańską sięga po naturalistyczne opisy, przypomina wojenne barbarzyństwa. Wtrąca swoje refleksje na temat współczesnych młodych ludzi tęskniących do destrukcji i dramatycznych wyborów jakich oszczędził im najdłuższy okres pokoju w dziejach Europy, wciąż trwający na naszym kontynencie. Pomiędzy opowieścią biograficzną o pisarzu i jego muzie kłębią się różnorodne osobiste przemyślenia i wspomnienia Beigbedera – to zresztą wyróżnik jego stylu.

Oona O’Neill, piękna postać z okładkowego zdjęcia, zainspirowała go podobnie, jak przed wielu laty autora „Buszującego w zbożu”, prowokując wymykającą się prostej klasyfikacji opowieść o dojrzewaniu, miłości i wojnie. Robert Wiśniewski

Frédéric Beigbeder, Oona i Salinger, Przekład: Anna Michalska, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Premiera: 12 maja 2016

Oona i Salinger

Frédéric Beigbeder
Oona i Salinger
Przekład: Anna Michalska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 12 maja 2016

Na początku drugiego dziesięciolecia XXI wieku zauważyłem, że nie szukam towarzystwa rówieśników. Otaczali mnie ludzie młodsi o dwadzieścia, trzydzieści lat. Moja dziewczyna urodziła się w tym samym roku, w którym brałem pierwszy ślub. Gdzie się podziali ludzie z mojego pokolenia? Znikali stopniowo: większość była zajęta pracą i dziećmi; pewnego dnia przestali wychodzić z biur i domów. A ponieważ zmieniałem często adres i numer telefonu, starzy znajomi stracili ze mną kontakt; niektórzy poumierali; narzucał się wniosek, że te dwa ponure fakty jakoś się łączą (beze mnie życie ustaje). Brak kręgu rówieśników mógł mieć inną przyczynę: ucieczkę przed własnym odbiciem. Czterdziestoletnie kobiety budziły we mnie lęk — ich neurozy były identyczne z moimi: zazdrościły młodszym, miały stwardniałe serca, nieuleczalne kompleksy fizyczne, bały się, że przestaną kręcić facetów lub już stało się to faktem. Natomiast mężczyźni w moim wieku bez przerwy wspominali dawne imprezy, jedli, pili, tyli, łysieli, skarżąc się na swoje żony lub celibat. Na półmetku życia wszyscy mówili tylko o pieniądzach, zwłaszcza pisarze.
Stałem się prawdziwym gerontofobem. Wymyśliłem nowy rodzaj apartheidu: czułem się dobrze jedynie z ludźmi, którzy mogli być moimi dziećmi. Towarzystwo nastolatków zmuszało mnie do dbałości o garderobę oraz przystosowanie języka i odniesień kulturowych: stymulowało, przywracało entuzjazm i uśmiech. Na powitanie klepałem dłonią w dłoń mojego młodego rozmówcy, potem robiliśmy żółwika i na koniec uderzałem się po lewej stronie piersi. Zwykły uścisk dłoni zdradziłby różnicę pokoleń. Musiałem też unikać przestarzałych wyrażeń, na przykład nie mówić, że zmachałem się jak Gérard d’Aboville (co to za jeden?). Nie poznawałem kolegów z klasy; uśmiechałem się mile i czym prędzej dawałem nogę — rówieśnicy byli dla mnie zdecydowanie za starzy. Starannie unikałem obiadów na mieście z parami małżeńskimi. Przerażały mnie wszelkie mieszczańskie konwenanse, zwłaszcza spotkania czterdziestolatków w mieszkaniach utrzymanych w tonach szarości z płonącymi świecami zapachowymi.
Miałem za złe znajomym właśnie to, że mnie znają. Nie podobało mi się, że wiedzą, kim jestem. W wieku czterdziestu pięciu lat chciałem odzyskać dziewictwo. Bywałem jedynie w nowych barach dla rozwydrzonych dzieciaków, gładkich i plastikowych dyskotekach z toaletami pozbawionymi wspomnień, modnych restauracjach, o których moi dawni koledzy dowiedzą się dwa czy trzy lata później, przeglądając „Madame Figaro”. Czasem podrywałem jakąś dziewczynę, która w końcu mówiła mi z błyskiem rozczulenia w oku, że jej matka była kiedyś ze mną na potańcówce. Jedyne ustępstwo na rzecz starości: nie twitowałem. Po co wysyłać jakieś zdania nieznajomym, kiedy można zgromadzić je w książkach.
Przyznaję, że niechęć do kontaktów z rówieśnikami była niezgodą na starzenie się. Myliła mi się młodzieńczość z młodością. W każdej zmarszczce na twarzy bliskiej osoby widzimy własną śmierć przy robocie. Naprawdę myślałem, że bywając wśród młodych, którzy rozprawiali raczej o Robercie Pattinsonie niż o Robercie Redfordzie, przedłużę sobie życie.
To był autorasizm. Można odgrywać Doriana Graya, nie chowając złowróżbnego portretu na strychu: wystarczy zapuścić brodę, by nie widzieć już własnej twarzy w lustrze, od czasu do czasu bawić się w didżeja ze starym adapterem, nosić wystarczająco luźne koszulki, żeby ukryć rosnący brzuch, bojkotować okulary do czytania (jakby gość trzymający książkę z daleka od oczu wyglądał młodziej), wrócić do tenisa w antracytowym dresie z białym paskiem marki American Apparel, pozować do zdjęć dla sklepów Kooples, tańczyć z nieletnimi surferkami w Le Blue Cargo w Ilbarritz i codziennie być na kacu.
Na początku drugiego dziesięciolecia obecnego wieku nikt nie był w stanie mnie zagiąć z biografii Rihanny; najlepszy dowód, że było ze mną niedobrze.
Trzy lata wcześniej w kafeterii w Hanover, w New Hampshire, zobaczyłem fotografię zachwycającej nieboszczki. Ta młoda kobieta nazywa się Oona O’Neill; zwróćcie uwagę na fryzurę à la Gene Tierney (przedziałek z boku, odkryte czoło), olśniewające uzębienie i napięty mięsień na szyi, który świadczy o jej zaufaniu do losu. Fakt, że ta dziewczyna kiedyś żyła, dodaje mi odwagi. Ta ciemnowłosa królewna o pięknie nakreślonych łukach brwi wciąga w płuca czyste powietrze i wygląda, jakby wierzyła, że wszystko jest możliwe. A przecież jej dzieciństwo…
Miała dwa lata, kiedy jej ojciec zostawił matkę i przeniósł się do Europy z nową żoną; Oona pisywała do niego rozdzierające kartki pocztowe: „Tatusiu, tak bardzo Cię kocham, nie zapominaj o mnie!”. Zobaczył się z nią dopiero osiem lat później.
W 1940 roku Oona O’Neill była zakochana w moim ulubionym pisarzu.
Kiedy odkryłem tę fotografię, Salinger miał przed sobą jeszcze trzy lata życia. Miałem z Jeanem-Marie Périerem nakręcić o nim film dokumentalny i w tym celu udaliśmy się do Cornish w New Hampshire. Pomysł był równie absurdalny, co banalny: odwiedzanie największego mizantropa wśród pisarzy stało się czymś w rodzaju wycieczki turystycznej praktykowanej przez tysiące jego fanów. Autor Buszującego w zbożu w 1953 roku zamieszkał w domu wśród lasów Nowej Anglii. Niczego nie opublikował od 1965 roku, kiedy się urodziłem. Nie udzielił żadnego wywiadu, odmawiał fotografii i kontaktów ze światem zewnętrznym. A ja uosabiałem ten świat, który miał wtargnąć na jego teren prywatny z kamerą o wysokiej rozdzielczości. Dlaczego? Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, ale mój sentyment do tego starca miał coś wspólnego z rosnącą niechęcią do ludzi w moim wieku.
Salinger podobnie jak ja lubił dużo młodsze kobiety. Wszystkie jego powieści i nowele oddawały głos dzieciom lub nastolatkom, którzy symbolizowali straconą niewinność, niezrozumianą czystość; dorośli byli brzydcy, głupi, nudni, kategoryczni, uzależnieni od komfortu materialnego. Do jego najlepszych utworów należą te, w których, posługując się dziecinnymi dialogami, wyraża wstręt do materializmu. Od 1951 roku Buszujący w zbożu sprzedał się w stu dwudziestu milionach egzemplarzy na całym świecie. Jest to krótka powieść o wyrzuconym ze szkoły chłopcu, który włóczy się po Central Parku i zadaje sobie pytanie, co robią kaczki zimą, kiedy staw zamarza. Koncepcja pisarza jest, być może, infantylna i niebezpieczna, na pewno fałszywa, ale Salinger wymyślił ideologię, której stałem się dobrowolną ofiarą. Jest autorem, który najlepiej zdefiniował dzisiejszy świat: świat podzielony na dwa obozy.
Z jednej strony jednostki poważne, prymusi pod krawatem, starzy burżuje, którzy chodzą do biura, żenią się z kurami domowymi, grają w golfa, czytają opracowania z ekonomii, akceptują kapitalizm takim, jaki jest. Faceci, którzy nie przestają opowiadać, ile ich samochód pali na setkę. A z drugiej strony niedojrzali nastolatkowie, smutne dzieci, wciąż w pierwszej klasie liceum, buntownicy, którzy tańczą całą noc, oraz skłóceni z życiem, którzy błądzą po lasach, ci, którzy zastanawiają się nad kaczkami z Central Parku, rozmawiają z bezdomnymi i zakonnicami, zakochują się w szesnastoletnich dziewczynach, nigdy nie pracują, pozostają wolni, brudni i nieszczęśliwi — słowem wieczni buntownicy uważający, że kontestują model społeczeństwa konsumpcyjnego. W rzeczywistości jednak to oni przez ostatnie sześćdziesiąt lat przyczynili się do zadłużenia zachodniego świata i od lat czterdziestych napędzali sprzedaż towarów powszechnej konsumpcji za miliardy dolarów (płyty, powieści, filmy, seriale, ubrania, pisma kobiece, klipy wideo, guma do żucia, papierosy, kabriolety, napoje gazowane, alkohol, narkotyki, wszelkie artykuły promowane przez arogancki mainstreamowy margines). Odczuwałem potrzebę konfrontacji z twórcą fanatyzmu infantylnego, o którym marzy bogaty świat. Salinger jest pisarzem, który obrzydził ludziom starzenie się.
Wynajętym mikrobusem wspinaliśmy się na zielone wzgórza. Dojechaliśmy do Cornish we wspaniały wiosenny poranek w czwartek 31 maja 2007 roku o wpół do dwunastej. Niebo było błękitne, lecz słońce lodowate. Zimne słońce niczemu nie służy, to nadużycie mówić o wiośnie przy tej temperaturze, o kilka kroków od Quebecu. Adres Salingera bez trudu można znaleźć w Internecie — od czasu wynalezienia GPS nikt już nie może się ukryć na tej ziemi. Podam wam teraz adres, który przez sześćdziesiąt lat był najlepiej strzeżony na świecie. W Cornish jest stary kryty most nad rzeką Connecticut. Wjeżdżając od pobliskiego Windsor, czujecie się jak Clint Eastwood w Co się wydarzyło w Madison County. Za mostem trzeba skręcić w lewo na Wilson Road i przejechać kilkaset metrów aż do miejsca, gdzie po prawej stronie za białym niskim ogrodzeniem pojawi się mały cmentarz z szarymi kamiennymi nagrobkami. Skręcacie w prawo w Platt Road, która wspina się wzdłuż tego zarośniętego krzakami i mchem cmentarza. Jeśli zastanie was wieczór, poczujecie się jak w klipie Thriller Michaela Jacksona.
Podróż śladami Salingera wymaga odwagi; wielu początkujących reporterów zawróciło z drogi na widok wysokich gąszczy. Bernanos mówi gdzieś o „płynnej ciszy” — przed 31 maja 2007 roku nie wiedziałem, co znaczy to wyrażenie. W busiku zrobiło nam się nieswojo. Byliśmy w trójkę: realizator Jean-Marie Périer, producent Guillaume Rappeneau i ja. A przecież Jean-Marie widział nie takie rzeczy: na przykład towarzyszył Rolling Stonesom w amerykańskim tournée w 1972 roku, co nie było beztroskim spacerkiem. Teraz patrzył na mnie z konsternacją: „To ty wpadłeś na ten kretyński pomysł, więc teraz nie pękaj”.
Pocięta koleinami droga zwęziła się i biegła zygzakiem wśród lasu wysokich sosen i starych brzóz, klonów i kilkusetletnich dębów. Światło przeświecało przez ciemne listowie; w tym grobowym gąszczu pod splątanymi gałęziami nawet w biały dzień miało się wrażenie, że jest wieczór. Wkroczenie do lasu to magiczny rytuał; w każdej bajce pojawia się przejście przez las, zarówno w niemieckiej literaturze romantycznej, jak i filmach Walta Disneya. Słońce mrugało poprzez drzewa: jasno, ciemno, jasno, ciemno; światło pojawiało się i znikało, jakby słońce nadawało morsem. „Zawróćcie. Uciekajcie, póki czas. Stop. Mayday, mayday, mayday”.
Lasy romantyczne mogą być wrogie, jak w horrorze Blair Witch Project lub w Hürtgen, zielonym piekle zimy 1944–1945. Wiedziałem, że wymięknę. Nigdy nie ośmieliłbym się niepokoić tego amerykańskiego pisarza, który ucieleśniał czułość i bunt, człowieka, od którego nauczyłem się kochać książki. Matka mnie tak wychowała, poza tym jestem zbyt nieśmiały.
Po kilometrze drogi przez las pejzaż otworzył się po prawej. Światło nagle wróciło, jakby Bóg zapalił ogromny reflektor. To wyglądało na polanę, ale gdy polana jest na zboczu, nazywa się ją łąką, polem, stokiem, nie znam się na tym, wychowałem się w mieście. Pierwsza droga na prawo od Lang Road prowadzi do domu Salingera. Wiedzie pod górę, po prawej stoi czerwona stodoła. Mogę nawet wam dać telefon pisarza: 603-675-5244 (ujawnił go jeden z biografów). Tam właśnie nie wysiadłem z samochodu, spanikowałem, dostałem cykora. Wyobraziłem sobie starego Salingera (miał wtedy osiemdziesiąt osiem lat), jak duma w fotelu na biegunach, a jego koty ostrzą sobie pazury na starych poduszkach z tyłu za domem, na werandzie obok sągów drewna… Dom stoi na szczycie wzgórza, widok z tarasu musi być wspaniały, obejmujący rzekę i łąki upstrzone białymi domami. Niebo przecinały brunatne ptaki, a lodowate słońce oświetlało drzewa na zboczu Ascutney, niebieskiej góry naprzeciw. W powietrzu unosił się zapach nostrzyka, który zawojował trawnik — zadałem sobie trud, żeby poznać nazwę złotych kwiatów, które upodobały sobie to hrabstwo. Jałowce porastały zielone wzgórze podobne do tamtego w Sare, gdzie jako ośmiolatek lubiłem turlać się między owcami, rozgniatając bobki na spodniach marki NewMan. To miejsce było niezwykle spokojne… Jak panorama na Nowy Świat.
Żaden człowiek nie miał prawa zakłócać tej ciszy.
— Słuchaj, Fred — odezwał się Guillaume Rappeneau — nie po to jechaliśmy taki kawał drogi, żeby wracać z niczym!
— Nie… Nie… Nie zdawałem sobie sprawy. — Nagle zacząłem się wysławiać jak Patrick Modiano. — Mimo wszystko… przecież nie jesteśmy paparazzi…
— Oczywiście, że tak, idioto, pracujesz dla „Voici”! Wyobrażasz sobie, jak nam otworzy, to będzie światowy scoop, nawet jak nam zatrzaśnie drzwi przed nosem, zdjęcie będzie worldwide!
— Ale… on ma ponad osiemdziesiąt lat, jest głuchy jak pień i w dodatku to weteran drugiej wojny, na pewno ma broń…
— Ach, trzeba było od razu tak mówić!
Przed fermą Salingera stała tablica z napisem: NO TRESPASSING.
W przeddzień robiliśmy wywiad z powieściopisarzem Stewartem O’Nanem w jego ogrodzie o kilka kilometrów stąd. Przypomniał mi dewizę New Hampshire: LIVE FREE OR DIE. W tym stanie broń automatyczna wciąż była w wolnej sprzedaży mimo częstych strzelanin w szkołach.
— Byłem pewien, że wymiękniesz — rzekł Jean-Marie Périer. — Jesteś prawdziwym mitomanem.
— Nie, ja po prostu jestem… dobrze wychowany.
Cała ekipa ryknęła śmiechem i ja też — przez grzeczność. Mówiłem poważnie. Uprzejmość na równi z nieśmiałością bardzo przeszkadza mi w życiu. Zawsze uważałem, że gdyby wszyscy byli dobrze wychowani, społeczeństwo mogłoby się obejść bez prawa. Przecież nie mogłem zadzwonić do drzwi pustelnika jak nieznośny bachor domagający się cukierków w Halloween.
W tej części Stanów Zjednoczonych tradycyjnie szanuje się eremitów od czasów „białej damy” — Emily Dickinson, poetki, która całe życie przeżyła w Amherst, od 1830 do 1886 roku, o godzinę drogi samochodem od domu Salingera, w Massachusetts. Poetka, której wiersze ukazały się dopiero po jej śmierci, pisała: Nieobecność jest skondensowaną Obecnością. To zdanie mówi o Bogu, jak również o reklamie. Emily odcięła się od społeczeństwa niekoniecznie z wyboru: w grę wchodzi albo upośledzenie, niezdolność społeczna, albo też kalkulacja, żeby być bardziej obecną, zmusić innych, by o niej myśleli, lub żeby uratować duszę, istnieć, podkręcać emocje. Niektórzy biografowie wspominają o nieszczęśliwej miłości… Kochała się w pastorze, człowieku żonatym i ojcu rodziny… Miłość niemożliwa… W Les Plaisirs et les Jours Proust mówi to samo co Emily Dickinson: Czyż nieobecność nie jest dla tego, który kocha, najpewniejszą, najskuteczniejszą, najżywszą, niezniszczalną, najwierniejszą obecnością?
W tym momencie wchodzi na scenę Oona O’Neill. Chcąc poprawić wszystkim humory, po tym jak zrezygnowałem kilka metrów od celu, zaprosiłem ekipę na obiad do ulubionej restauracji Salingera — Lou’s w Hanover obok Dartmouth College. Kelnerka nie chciała powiedzieć, kiedy Salinger był tu ostatnio (gdzieś czytałem, że przychodzi na brunch co niedziela). Wszyscy w okolicy szanowali spokój legendarnego pisarza. W radiu nadawali Smoke Gets in Your Eyes Plattersów. Gapiłem się na czarno-białą fotografię zrobioną w nocnym klubie w latach czterdziestych: młode dziewczyny w wieczorowych sukniach i naszyjnikach z pereł pozowały w towarzystwie starszych od siebie panów w trzyczęściowych garniturach i kapeluszach. Napis na ramce głosił: „Stork Club, 1940”.
W 2007 roku tych panów na pewno od dawna już nie było na tym świecie, a roześmiane dziewczęta po sześćdziesięciu latach też już albo leżały w grobie, albo patrzyły śmierci w oczy, śliniąc się w fotelu na kółkach, i nie zachowały najmniejszego wspomnienia z tego wesołego wieczoru. A obok na ścianie — Oona.

 
Wesprzyj nas