Starannie zaplanowana intryga, mroczny wątek kryminalny i ciekawe tło obyczajowe wyróżniają “Istotę zła” Luki D’Andrea spośród masowej produkcji sztampowych thrillerów.


Intensywna promocja powieści Luki D’Andrea, stawianej w zapowiedziach przez europejskich wydawców obok najlepszych i uznanych autorów książek grozy i kryminału może budzić pewien niepokój – czy aby nie są to tylko chwyty marketingowe.

Po lekturze można śmiało stwierdzić, że dzieło włoskiego autora, w przeciwieństwie do wielu przereklamowanych powieści, znakomicie broni się samo. Świeżość stylu i sprawne posługiwanie się językiem przez autora, a przede wszystkim niesamowity klimat, budowany środkami wyrazu niczym w najlepszych powieściach Stephena Kinga – to wyróżnik prozy D’Andrei.

Książka zachwyca narastającym napięciem, zaś aura tajemnicy, zima i siły natury oraz postępująca u bohatera obsesja przypominają momentami “Lśnienie”. Zresztą odwołań do twórczości Kinga można w powieści znaleźć więcej, i nie jest to bynajmniej zarzut. Luca D’Andrea dobrze odrobił zadanie domowe w postaci prześledzenia dorobku amerykańskiego pisarza i stworzył własny styl, nasycając narrację złem, lękiem, traumą i szaleństwem, a przy tym konstruując dobrze zaplanowana intrygę.

Główny wątek kryminalny jest frapujący, został sprawnie spleciony ze stanowiącymi dla niego tło losami mieszkańców górskiego miasteczka, a dążenie głównego bohatera do odkrycia prawdy wyciągnie na światło dzienne, jak to zwykle bywa – sporo brudnych spraw i sekretów praworządnych na pozór obywateli. Autor nieustannie zwodzi czytelnika, podsuwa mu mylne tropy i błędne wnioski, by na koniec zaskoczyć wstrząsającym finałem.

Doskonałym uzupełnieniem tej opowieści są wątki obyczajowe. Relacje bohatera z żoną, rodowitą mieszkanką Siebenhoch, i z lokalną społecznością, dla której on sam to „przyjezdny, choć już nie turysta”, obraz ludzi gór – surowych, skomplikowanych moralnie, wrośniętych w tradycję, z ich specyficzną mentalnością i priorytetami, trudnymi do pojęcia dla ludzi z zewnątrz – tworzą bogate tło dla mrocznej zagadki. Powiedzenie jednego z mieszkańców: “Co się w górach wydarzyło, w górach pozostanie” stanowić może kwintesencję podejścia do życia w zamkniętej społeczności, niechętnej obcym i wtrącaniu się w ich wewnętrzne sprawy i spory. To bynajmniej nie ułatwia prywatnego śledztwa prowadzonego przez głównego bohatera, ale czytelnikowi dostarcza dodatkowej rozrywki.

“Istota zła” niepokoi, przyciąga niczym magnes, osacza i uzależnia.

Luca D’Andrea z rozmachem prezentuje emocje targające bohaterami, wplątuje czytelnika w wir ich niepokojących przeżyć i doznań, lęków i obaw wobec potęgi gór, które potrafią być niczym mityczny Lewiatan – nieprzyjazne, bezlitosne i pełne nieprawości. “Istota zła” niepokoi, przyciąga niczym magnes, osacza i uzależnia. To zasługa stylu prowadzenia narracji i budowania napięcia, a także błędnych tropów podsuwanych czytelnikowi i błyskotliwej znajomości mrocznych meandrów ludzkiej psychiki. Robert Wiśniewski

Luca D’Andrea, Istota zła, Przekład: Stanisław Kasprzysiak, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 9 listopada 2016

Luca D’Andrea
Istota zła
Przekład: Stanisław Kasprzysiak
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 9 listopada 2016

Nigdy dotąd nie wsiadałem na Ec135. Miejsce przeznaczone dla Mike’a było ciaśniutkie. Ec135 nie jest jak te kolosy transportowe, które widzi się na filmach, to tylko mały helikopterem, sprawny i szybki. Najlepszy środek lokomocji do udzielania pomocy w akcjach na szczytach Dolomitów, ale okropnie niewygodny do kręcenia filmu.
Kiedy Ismael dodał gazu, żołądek podszedł mi do gardła. Nie tyle, jak sądzę, na skutek nagłego wyrwania się do góry. Możecie nawet myśleć, że to był strach. Wpatrywałem się w cokolwiek za oknem – nic nie pomagało. Widziałem jak znika baza w Pontives, parę razy przełykałem, żeby nie zwymiotować. Manny, ratownik siedzący obok mnie, ścisnął mi rękę. Dłoń miał wielką jak moje przedramię. Taki gest człowieka zżytego z górami, oznacza: spokojnie. Nie uwierzycie: poskutkowało.
Nie czułem strachu, patrzyłem na niego. Na jasne niebo.
O Boże, jakie piękne.
Christoph mrugnął do mnie, dał mi znak, żebym założył słuchawki.
– Jak ci tu, Salinger?
– Wspaniale.
Chciałem coś dodać, ale usłyszałem głos Mosesa.
– Pomoc Alpejska w Dolomitach do Papy Charliego – wychrypiał do telefonu. – Macie nam coś do powiedzenia?
Zacząłem wreszcie kręcić, mając nadzieję, że wynik takich poczynań przy mojej marnej wprawie nie spowoduje u Mike’a wysypki, kiedy po powrocie będzie oglądał, co ująłem.
Potrafił być paskudnym pogromcą, kiedy się postarał.
„Tu Papa Charlie. Turystka niemiecka na Ortles – odpowiedział głos z centrali 118 przez radio, – wpadła w rozpadlinę na wysokości trzech tysięcy dwustu metrów. Na Schückrinne”.
– Odebrałem, Papa Charlie. Będziemy tam za…
– … Siedem minut – powiedział Ismael.
– … Siedem minut. Kończę.
Moses odłożył radiotelefon, odwrócił się w moją stronę. Podniosłem kamerę i postarałem się zrobić mu przyzwoity portret.
– Widziałeś Ortles? – spytał mnie znienacka.
– Tylko na zdjęciach.
Moses pokiwał głową jakby sam do siebie. – To będzie piękna akcja, zobaczysz.
– Co to takiego Schückrinne? – spytałem Christopha.
– Na szczyt Ortles wychodzi się różnymi drogami – odpowiedział mi zasępiony lekarz. – Najprostsza to „Zwykła Północna”. Ale trzeba mieć trochę doświadczenia, na Ortles nie ma żartów. Ale przecież nie idzie się na lodowiec, kiedy nie ma się doświadczenia, prawda?
– Kiedyś wyciągaliśmy z rozpadliny jakiegoś osobnika kompletnie pijanego – wtrącił na wesoło Ismaele.
– Pijanego?
– Na trzech tysiącach metrów – odpowiedział śmiejąc się – ludzie stają się dziwni, no nie?
Mogłem tylko przyznać mu rację.
A Christoph wrócił do przerwanych wyjaśnień. – Schückrinne to najgorsza droga. Skała tam krucha, stromizny na pięćdziesiąt pięć stopni i lód… a z lodem nie jest łatwo, nigdy nie wiesz kiedy zacznie żartować. To pułapka nawet dla doświadczonego alpinisty. Papa Charlie powiedział, że turystka wpadła do rozpadliny. Niedobra sprawa.
– Dlaczego?
– Dlatego, że mogła sobie złamać nogę. Albo obie nogi. A może też staw biodrowy. Niewykluczone, że uderzyła głową. A w dodatku na dnie rozpadliny lód jest obrzydliwy, wymieszany z wodą. To tak jakbyś… – Christoph szukał stosownego porównania. – Tak jakbyś wpadł do szklanki mrożonej granity.
– W rzeczy samej: będzie zabawnie – powiedział Ismaele, przekazując kamerze do utrwalenia jeden z tych swoich niezrównanych uśmiechów zarówno porzuconego szczeniaka, jak i złośliwego wyrostka.
Jeszcze jedna Zasada Pomocy: nie ma rzeczy trudnych. Nigdy. Dlatego że, jak mawiał Moses Ploner: „Trudne jest tylko to, czego nie umiesz zrobić”. Czyli: jeśli coś jest trudne, to siedź w domu.
Pomyślałem, że turystka niemiecka postąpiłaby słusznie, gdyby się zastosowała do zasady Mosesa. Nie przyszło mi do głowy, że ja także powinienem się zastosować do tej piekielnej zasady.
Siedem minut później Ec135 unosił się już nad białym szczytem Ortles. Nigdy wcześniej nie widziałem lodowca i wydał mi się wspaniały.
Szybko zmieniłem zdanie.
Moses otworzył drzwiczki, przeciągnął po mnie zimny powiew.
– To tutaj.
Chciał ująć to miejsce, które wskazywał naczelnik Pomocy Alpejskiej w Dolomitach.
– Widzisz tę rozpadlinę? Tam nam się wpakowała turystka.
Nie miałem pojęcia jak Moses może być tak niezawodnie pewien, że znaleźliśmy się nad tą rozpadliną, co trzeba. W pobliżu były jeszcze co najmniej trzy czy cztery inne.
Ec135 wibrował jak mikser. Zszedł niżej o jakieś sto metrów, zanim Sony zdążyła ująć to miejsce, które Moses wypatrzył wcześniej niż ja. Linia śladów na śniegu, która się z nagła urywała.
Ec135 zawisł w miejscu.
– Nie lądujemy, chłopaki, to niemożliwe – powiedział Ismael.
Zdziwiłem się.
Ismael nie był pilotem. Był świętym patronem wszystkich helikopterowych pilotów. Na ujęciach Mike’a widziałem jak helikopter ląduje („parkuje” – tak wyrażał się Ismael) na platformach niewiele większych od jabłka, jak surfuje w powiewach wiatru, które zwaliłyby na ziemię nawet Czerwonego Barona i jak podchodzi aż tak blisko skały, że na pozór śmigło w każdej chwili mogło o nią zahaczyć. Ismael jednak nigdy nie przestawał być w nastroju osiołka Lucignola z Pinokia. Tak było zawsze. A teraz tenże Ismael był niespokojny.
H o – h o.
– Manny? Zjedziesz na kołowrocie. Znajdziesz ją, przywleczesz i od razu poślesz w górę. Nikt nie schodzi. Przy takim paskudnym cieple. I przy takim wietrze…
Nie zrozumiałem, w czym rzecz. Byliśmy na lodowcu, tak? A lód jest zimny, nie ciepły, chyba się nie mylę? Cóż to za zagadka: „takie paskudne ciepło”? I o co chodzi z tym wiatrem?
To nie była stosowna chwila, żeby zadawać pytania. Manny już się przywiązał do kołowrotu.
Popatrzyłem na niego i nagle serce zaczęło mi bić jak dzwon. Ec135 wciąż wirował w miejscu między dwoma skałami nad lodową rozpadliną, a ja wyrzuciłem z siebie słowa, które miały zmienić cały bieg mego życia.
– Mogę zejść z tobą?
Manny z progu helikoptera dawał już Mosesowi znak, trzymając linę kołowrotu prawą ręką, na którą włożył skórzaną rękawiczkę.
– Co mówisz?
– Mogę zejść z Mannym? Wszystko nakręcę.
– Trzech osób nie da się wciągnąć. Zanadto wieje – powiedział Ismael. – A też to ciepło w powietrzu…
Do diabła z ciepłem.
Do diabła ze wszystkim. Chciałem z e j ś ć.
– Zaczekam na dole. Manny wciągnie turystkę, a potem zjedzie po mnie.
Prosta sprawa, prawda?
Moses był niezdecydowany. Manny się uśmiechał. – Jak na mój rozum, da się tak zrobić.
Moses przyjrzał mi się.
– Okay – powiedział niechętnie. – Tylko się pospieszcie.
Wstałem z mojego miejsca (to już nie było miejsce Mike’a, teraz było m o j e). Christoph podał mi szelki, zapiąłem się, związałem z Mannym. Stanęliśmy w drzwiczkach, wysunęliśmy stopy za próg. Christoph uniósł kciuk. Manny klepnął mnie w hełm.
Raz, dwa, trzy.
Połknęła nas próżnia.
Bałem się. Nie bałem się. Byłem przerażony. Wcale nie byłem przerażony.
Na pewno nigdy nie czułem aż tak mocno, że zyję.
– Dziesięć metrów… – usłyszałem jak liczy Manny.
Popatrzyłem w dół.
W rozpadlinie było zanadto ciemno, żebym cokolwiek dostrzegł. Wycelowałem jednak w nią obiektyw i zacząłem kręcić.
– Jeszcze metr.
Manny stanął na skraju przepaści.
– Stop.
Kołowrót przestał luzować linę.
Manny zaświecił latarką umieszczoną na hełmie. Snop światła wbił się w ciemności. Wykryliśmy ją od razu. Kobieta miała na sobie pomarańczową, fosforyzującą kurtkę. Opierała się o ścianę lodową. Podniosła rękę.
– Mamy ze trzydzieści metrów, Moses – powiedział Manny – Schodzimy, luzujcie. Powoli.
Kołowrót zaczął się obracać.
Lśniąca powierzchnia Ortles zniknęła mi z oczu, jakbym nagle oślepł, ale o schodzenie dbał Manny. Kilkakrotnie zamykałem i otwierałem oczy, by nawyknąć do ciemności.
– Pięć metrów.
To Manny informował.
– Trzy.
Na dnie była jakaś osobliwa świetlistość. Promienie słoneczne docierały tu setkami nikłych odblasków, które zakłócały widzenie mnóstwem tęczowych lśnień i iskrzeń.
Na dnie rozpadliny, szerokim na dwa i pół metra, stała woda. A w wodzie, jak napomknął Christoph, rzeczywiście pływały kawałki lodu. Było naprawdę tak, jakbyśmy zeszli do szklanki granity.
– Stop.
Manny odpiął od liny swoje szelki, potem moje.
Stałem w zimnej wodzie, która sięgała mi do kolan.
– Pani jest sama?
Kobieta chyba nie zrozumiała pytania.
– Noga.
Bełkotała.
– Jest w szoku – wyjaśnił mi Manny. – Przesuń się trochę dalej, z łaski swojej. Jakoś sobie poradzimy.
Oparłem plecy o lodową ścianę. Oddech zmieniał się w drobne obłoczki pary. Miałem nadzieję, że nie popsują mi zdjęć.
Turystka popatrzyła na Manny’ego, potem na swoją nogę: – Boli.
– Widzi pani helikopter? Mamy lekarza, da pani solidny zastrzyk przeciwbólowy.
Manny przypiął się do kołowrotu, przyciągnął linę, połączył ją z założonymi kobiecie szelkami.
– Jedziemy, Moses.
Kołowrót uniósł ich oboje.
Kobieta krzyknęła, ile sił miała w piersiach. Oprzytomniałem na czas i nie zasłoniłem sobie odruchowo rękami uszu. Gdybym to zrobił, kamera wpadłaby mi do wody, a Mike by mnie zabił.
Zabijałby powoli, żeby mnie bardzo bolało.
Kołowrót spisywał się na medal. Lina nade mną tworzyła prostą kreskę, jakby ją ktoś narysował na niebie w górze.
Widziałem jak Manny i kobieta przesuwają się coraz wyżej i na koniec wydostają się z rozpadliny.
Zostałem sam.

Co uchwyciła wtedy Sony?
Ściany rozpadliny. Refleksy przechodzące w absolutną ciemność. Snop światła z kamery, który skakał po ścianach, czasami jak na zwolnionym filmie, czasami jak w histerii. Kawałki lodu pływające w wodzie przy moich nogach. I odbicia mojej twarzy na ścianie lodowej. Miałem twarz uśmiechniętą, potem skupioną, a na niej wciąż wyraz kogoś, kto chce podsłuchać jakąś rozmowę. A w końcu była to twarz roztrzęsiona, z oczami zwierzęcia w pułapce, z ustami pociemniałymi od zimna, odsłaniającymi zęby w jakimś szyderczym uśmiechu, którego u siebie nie znałem. Była jak maski zdejmowane ze średniowiecznych zmarłych.
A w tle tego obrazu słychać było odgłosy Ortles. Skrzypienie lodu. Szmer całego masywu skalnego Ortles, który jakoś poruszał się jak dwieście tysięcy lat temu.
Głos Bestii.
Manny, który wrócił po mnie i był zaniepokojony. Wiele razy wołał mnie po nazwisku.
Krzyk Boga, który zagarniał Manny’ego.
Upływanie sekund, które traciło swój sens. Przemożna świadomość, że czas w lodowcu nie jest czasem dla człowieka. To czas inny, wrogi.
I ciemność.
Zatonąłem w ciemności, która pochłonęła cały świat. Dryfowałem przez najgłębsze przestworza. Sama bezkresna, nieskończenie wieczna noc w widmowej bieli.
Cztery litery: „mrok”. Cztery litery: „mróz”.
I w końcu ratunek.
Zanadto ciepło, powiedział Moses. To „zanadto ciepło” miało znaczyć: „lawina”. Krzyk Boga. I lawina pochłonęła Manny’ego. A razem z Mannym, za pośrednictwem liny kołowrotu, Bestia porwała Ec135, zderzyła ze skałą, zgniotła, jak zgniata się dokuczliwego owada. Dlaczego Moses w takiej chwili nie odciął liny od kołowrotu? Gdyby odciął, Mann’ego porwałaby lawina, ale nie zdołałaby pociągnąć za sobą również helikoptera. Zadawali sobie to pytanie karabinierzy, zadawali je sobie dziennikarze. Ale nie zadawali sobie takiego pytania ratownicy. Bo wiedzieli. Wszystko jest ujęte w Zasadzie.
Liny kołowrotu nie odcina się nigdy, ponieważ w górach nie można zostawiać nikogo. Dla żadnych racji. Tak już jest i tak musi być.
Nic nie zostało po Mosesie, Ismaelu, Mannym, Christophie i po turystce. Impet lawiny, która oderwała się z przyczyny ciepłego powietrza i wiatru, zmiotła ich doszczętnie, nie można było odszukać ich ciał. Ec135 zmienił się w zgnieciony wrak zepchnięty w stronę doliny.
Wypadek na Ortles nie oznaczał jednak końca działalności Pomocy Alpejskiej w Dolomitach, jak też nie oznaczał końca mego losu.
Jak już wam mówiłem: to było sześć liter.
„Prolog”.

 
Wesprzyj nas