W „Latarni umarłych”, najnowszej książce Leszka Hermana, rzeczywista historia Pomorza z lat II Wojny Światowej stanowi kanwę dla przygód stworzonych przez niego postaci. To powieść sensacyjna czerpiąca z klasycznych wzorców gatunkowych, wzbogacona o wiele regionalnych akcentów.


Powieść sensacyjna jako gatunek literacki z jednej strony musi trzymać się określonej struktury fabularnej, z drugiej koniecznie powinna zaskakiwać czytelnika i trzymać w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Warunki te na pierwszy rzut oka wyglądają na wykluczające się, trudno bowiem pisać zarazem według pewnego schematu, oczekiwanego przez czytelników, wytyczonego przez mistrzów gatunku i jednocześnie zawrzeć w jego ramach opowieść nieprzewidywalną. Pośród tytułów, jakie niedawno ukazały się na polskim rynku, udało się to Leszkowi Hermanowi, architektowi ze Szczecina, który dał się poznać także jako twórca powieści sensacyjnych. Nie bez powodu wzmiankuję tutaj o praktykowanym zawodzie autora „Sedinum. Wiadomość z podziemi” i „Latarni umarłych”, jest bowiem bardzo duże prawdopodobieństwo, że udało mu się to właśnie z uwagi na architektoniczne wykształcenie i doświadczenie. „Latarnia umarłych” to zaiste koronkowa robota, wymagająca precyzji, cierpliwości i umiejętności dostrzegania każdego detalu – cech architekta.

Leszek Herman w „Latarni umarłych” powołał do życia kilkoro pierwszoplanowych bohaterów, kilkunastu drugoplanowych i całe mrowie epizodycznych. Wątki z ich udziałem, toczące się początkowo osobno, łączy w całość z zegarmistrzowską precyzją, połączenia te okazują się logiczne i sensowne, tak samo jak balansowanie pomiędzy powieścią sensacyjną, historyczną i kryminałem odbywające się w atrakcyjnych dla odbiorcy proporcjach.

Bohaterami tej przygody są: dziennikarka pracująca dla lokalnej gazety codziennej, architekt, grupa przyjaciół z brytyjskich wyższych sfer spędzająca urlop na morzu z nadzieją na udział w ekscytującej przygodzie, rosyjscy poszukiwacze podwodnych skarbów wraz z ich starą krypą, pamiętnik i dwa mercedesy: nowy i stary. To tak w największym skrócie. Wracając zaś do wyrażonej wcześniej opinii o tym, że Leszkowi Hermanowi udało się zarówno sprostać wymogom gatunku jak i zaproponować czytelnikom coś nowego, czas byłoby może zdradzić o czym konkretnie mowa.

Łączność z klasyką zapewnia w „Latarni umarłych” struktura fabuły, rozmieszczenie momentów kulminacyjnych, scenografie grozy bardzo dobrze znane wszystkim czytelnikom powieści i filmów sensacyjnych, z typową rolą wielkiej burzy w mrocznym lesie, a także sceny akcji i część postaci ulepionych ze stereotypowych cech wprost w powieści sensacyjnej koniecznych – gdyby się w niej nie znalazły, to czytelnik mógłby poczuć się co najmniej niespokojnie.

Natomiast powiew świeżości zapewnia przede wszystkim miejsce akcji i sama historia, bazująca w całości na dziejach północnej Polski i obszarów z nią sąsiadujących. Leszek Herman pokazuje jak fascynującą opowieść można zbudować korzystając z lokalnych tajemnic, wyobrażeń i zmyśleń funkcjonujących w danej społeczności.

opowieść taka jak ta, rozbudza w czytelnikach zainteresowanie opisywanymi w niej zdarzeniami historycznymi, miejscami, regionalnymi ciekawostkami bądź problemami

Poza rozrywką płynącą ze śledzenia perypetii bohaterów, opowieść taka jak ta, rozbudza w czytelnikach zainteresowanie opisywanymi w niej zdarzeniami historycznymi, miejscami, regionalnymi ciekawostkami bądź problemami. Bałtyk jako cmentarzysko znakomicie zachowanych wraków statków z różnych epok albo jako „tykająca bomba chemiczna z opóźnionym zapłonem” posiadająca dno usłane zatopionymi przez aliantów i czerwonoarmistów poniemieckimi beczkami z substancjami bojowymi, to zarazem tło dla wydarzeń rozgrywających się na kartach książki, jak i interesujące zagadnienia – zapewne oczywiste i dobrze znane mieszkańcom Pomorza, ale czytelnikom z innych części kraju już niespecjalnie. Podobnie jak miejscowe legendy i podania, historie książąt pomorskich i władców krajów skandynawskich powiązanych z ziemiami dziś należącymi do Polski, a w przeszłości – niekoniecznie. W „Latarni umarłych” obrazy z odległej przeszłości płynnie wpisują się w fikcyjne wydarzenia, a rzeczywista historia Pomorza z lat II Wojny Światowej i z lat powojennych stanowi kanwę dla przygód postaci stworzonych przez Hermana. Agnieszka Kantaruk

Leszek Herman, Latarnia umarłych, Wydawnictwo Muza, Premiera: 23 listopada 2016

Leszek Herman
Latarnia umarłych
Wydawnictwo Muza
Premiera: 23 listopada 2016

PROLOG
25 listopada 1941

Morze było spokojne. Daleko na horyzoncie wąską, ledwie widoczną linią, migotliwie odcinającą się od nieba, majaczyły zarysy wybrzeża. Łagodny wiatr popychał długie fale, które z lekkim szumem łamały się i cicho tonęły, z rzadka jedynie pokrywając się na wierzchołkach pianą. Nieczęste o tej porze roku słońce wydobywało srebrne błyski z łagodnie falującej, ciągnącej się w nieskończoność szaroniebieskiej płaszczyzny, na której – niczym główny motyw jakiegoś impresjonistycznego pejzażu – kołysała się łódź rybacka.
Długi na dziesięć metrów, drewniany żółty kadłub miał na dziobie wymalowany czarną farbą napis RUG-12. Na wyłożonym zszarzałymi deskami pokładzie uwijało się dwóch okutanych w sztormiaki rybaków, którzy krzycząc do siebie, wyciągali z wody sieć, pełną iskrzącego się w słońcu srebra.
Dorsz. To nie była najlepsza pora na łowienie dorsza, ale to nie była w ogóle najlepsza pora na nic. Arnold Jauch uważał się za patriotę, ale patriotyzm patriotyzmem, a z czegoś żyć trzeba. Wojsko krzywo patrzyło na kutry i łodzie pływające na łowiskach blisko tutejszych brzegów, tylko gdzie do diabła mieli pływać? Na Gotlandię? Okoliczne tawerny i hotele miały o tej porze roku raczej mało urozmaicone karty dań. Świeża ryba to zawsze było coś. Kupią wszystko na pniu.
Jauch stał oparty o drzwi w nadbudówce łodzi i patrzył, jak dwaj młodzi mężczyźni mozolą się z linami trałowymi przy wyciąganiu sieci. O tej porze roku dorsz żerował w małych stadach w głębokiej wodzie. W lecie zbijał się w wielkie ławice na tarło, ale teraz pływał niewielkimi grupami albo nawet pojedynczo. Można było próbować połowu na granicy płycizny, jakieś dziesięć mil od brzegu, albo pływać wzdłuż niej z trałem dennym. Niektórzy ryzykowali i wypływali dalej, nawet pod Bornholm, inni uważali, że pływanie zwykłymi krypami na taką odległość to igranie z losem. Pogoda na morzu mogła się zmienić nawet w ciągu dwóch godzin.
Generalnie jednak trzeba było mieć po prostu doświadczenie, znać łowiska, znać brzeg, wiedzieć, gdzie jest płytko, gdzie są zatopione wraki, w których lubiły się czasem chować mniejsze ławice, znać po prostu tę cholerną robotę. Problem w tym, że teraz i tak to wszystko nie miało żadnego znaczenia. To, co się działo od dwóch lat na wybrzeżu, powodowało, że ryba była zdezorientowana. Praktycznie od wybrzeża aż pod Nexø czy Snogebaek łowiska były kompletnie zdewastowane.
Dorsz zachowywał się irracjonalnie, mniejsze ławice się dzieliły, a ryby pływały, poszukując spokojniejszych miejsc. Przydałby się tutaj taki troll jak ten, który rozwścieczony głośnym biciem dzwonów w starym kościele w Bodils rzucił weń ogromnym głazem. Głaz do tej pory tkwił w dzwonnicy, a Jauch oglądał go wiele lat temu, gdy zwiedzał Bornholm. Mógłby tak porządnie walnąć w tych szaleńców i odesłać ich tam, skąd przyszli.
Czyli do piekła.
Westchnął i wyjął z kieszeni stary zegarek. Po dziadku.
Dochodziło południe.

*

Wilhelm patrzył z dumą na pięknego gniadego folbluta, którego prowadził do niego właśnie rządca Schulz. Koń był bardzo wysoki, miał w kłębie dokładnie metr i siedemdziesiąt trzy centymetry, co dla niższych osób stanowiłoby już problem przy wsiadaniu. Ale nieważne. I tak jeździł na nim tylko on, ewentualnie stajenny Paul, któremu jednemu mógł zaufać, że nie zmanieruje cennego wierzchowca.
Ogier stawiał długie, płynne kroki i trzymał wysoko głowę, wciągając głośno powietrze chrapami.
– Trzeba wymienić popręg w pańskim siodle, panie hrabio. – Rządca podał wodze Wilhelmowi i ściągnął zarzucone na siedzisko strzemiona. – Jest już trochę nadszarpnięty.
– Jeszcze na nim pojeżdżę. – Wilhelm chwycił wodze, wsunął czubek skórzanego buta w strzemię i jednym płynnym ruchem dosiadł konia. Ogier jak zwykle zrobił krok do tyłu i do przodu i podniósł głowę, nadstawiając uszu. Rządca odsunął się na skraj gazonu i osłaniając ręką oczy przed słońcem, spojrzał w górę.
– Panie hrabio, okno w wieży wymaga jednak wymiany. Jest zużyte i nieszczelne. Był wczoraj stolarz i oglądał. Jak je otworzył w końcu, to potem nie mógł zamknąć i teraz jest tylko przymknięte.
Feralne okno od północnego wschodu.
Wilhelm podniósł wzrok i spojrzał na wznoszącą się przy pałacu wysoką wieżę, nakrytą hełmem ze zgrabną latarenką, nad którą na długiej szpicy kręcił się kurek z datą budowy. Dokładnie na szczycie wieży tkwiło ogromne półkoliste okno, jedno z czterech z każdej strony, które wielkością dorównywały nieomal głównym dwuskrzydłowym drzwiom wejściowym do pałacu. O ile pozostałe okna trzymały się dobrze od czasu montażu – czyli od blisko trzydziestu lat – o tyle to jedno było jakieś felerne. Od początku trudno się domykało, a później odkształciło się jeszcze bardziej, w końcu na wszelki wypadek w ogóle przestano je otwierać. Może drewno było źle przygotowane, a może zaszkodziły mu północne wiatry znad morza i sól, którą niosły tutaj, smagając nią ściany.
Wilhelm westchnął i obrzucił spojrzeniem front pałacu. Ogromny, nakryty mansardowym dachem frontowy ryzalit – za którym na parterze, za trzema półkolistymi oknami, znajdowała się wielka paradna jadalnia – oplatała gęstwina winobluszczu, którego czerwonawe bezlistne gałązki lśniły w niespodziewanym listopadowym słońcu.
Elewacje wymagały remontu, odświeżenia. Bez dwóch zdań. Tylko że to nie był dobry czas na żadne remonty. To nie był dobry czas nawet na cholerną wymianę okna.
– Potem się tym zajmiemy – rzucił do rządcy i poklepał konia po szyi. – Sztormu dzisiaj raczej nie będzie.
– Ale na okno będziemy czekać z miesiąc, zanim stolarz je zrobi. – Schulz był zdeterminowany, żeby popsuć swojemu panu przedobiednią przejażdżkę.
– Porozmawiamy, jak wrócę, Schulz.
Wilhelm spiął lekko wodze i dotknął łydką końskiego boku, co wystarczyło, by zniecierpliwiony bezczynnym staniem w miejscu wierzchowiec radośnie poderwał się do przodu.

*

Przez gotycką bramę, tuż pod drewnianym gankiem, opierającym się na zakotwionych w ścianie wieży potężnych drewnianych podporach, wjechał rowerem na dziedziniec zamkowy starszy człowiek. Zatrzymał się tuż za ostrołukowym przejazdem bramnym i oparł wysłużoną damkę o ceglany mur. Wspiął się po trzech stopniach i stanął przed ciężkimi wrotami. Przez chwilę grzebał w przepastnych kieszeniach znoszonej czarnej marynarki, aż wreszcie wyciągnął pęk kluczy na sporym, solidnym kółku. Jeszcze tylko moment na odnalezienie wśród dziesiątków różnej wielkości kluczy tego właściwego i brama stanęła otworem. Ciemna sień, kamienna posadzka. Na prawo droga wiodła do wieży i do pomieszczeń w skrzydle południowym, na lewo do dawnej sali rycerskiej, przemianowanej później na kaplicę zamkową pod wezwaniem świętej Elżbiety.
Stary człowiek przeszedł przez sień, otworzył kolejne drewniane drzwi i skierował się ku kręconym schodom wiodącym na drugie piętro do Izby Podróży Morskich – jednej z sal ekspozycyjnych Muzeum Powiatowego, które powstało zaledwie dziesięć lat temu w wydźwigniętym z ruiny po pożarach i latach zaniedbań zamczysku. Dzisiaj muzeum było zamknięte – dzień porządków. Zresztą i tak ostatnio prawie nie było zwiedzających. Szklane gabloty z modelami żaglowców i resztkami wyposażenia dawnej siedziby pomorskich książąt w kompletnej ciszy pokrywały się kurzem. To nie były najlepsze czasy na zwiedzanie muzeów.
Stary człowiek uchwycił się drewnianej poręczy i rozpoczął mozolną wspinaczkę po kręconych schodach, pogrążonych we wspomnieniach z XVI wieku.

*

Rynek miał kształt sporego kwadratu, z zachodnią pierzeją zamkniętą przez barokowy gmach ratusza, nad którym dominowała wieża stojącego za nim kościoła Mariackiego. Przed budynkiem cieszyła oko słynna fontanna z posągiem rybaka, przyciągająca w sezonie tłumy letników, którzy co roku – jak w każdej fontannie na świecie – zostawiali sterty groszaków, wrzucanych z naiwną nadzieją na szczęście. Na tle jasnej elewacji ratusza ciemniały bezlistne już gałęzie posadzonych w równym szeregu formowanych lip.
Słońce oświetlało brukowaną nawierzchnię rynku, migocząc w rozrzuconych tu i tam, pozostałych po niedawnym deszczu kałużach. Pierwszy od dawna taki dzień, wyrwany z szaroburej listopadowej aury.
W północnej pierzei rynku, na rogu ulicy Długiej, stała niewielka kamieniczka nakryta mansardowym dachem z naczółkiem. Od lat mieściła się tu na parterze drogeria, przesłonięta przez rozrośnięte konary starej lipy. Dokładnie w momencie, gdy kuranty skończyły wybijać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi, a zawieszony nad nimi drewniany dzwoneczek zaklekotał radośnie. Na progu pojawił się młody mężczyzna w szarej marynarce. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów i zszedł po kilku stopniach na chodnik przed budynkiem. Zapalił, głęboko się zaciągnął, usiadł na szerokim kamiennym stopniu schodów i z zadowoleniem wystawił twarz do słońca. Jak dawno go nie było. Od wielu tygodni padały deszcze, zacinały zimne północne wiatry, które przeszywały chłodem do szpiku kości, a dziś nagle wyszło słońce. Rozparło się na bezchmurnym niebie i nawet trochę grzało.
Młody człowiek miał na imię Hans i codziennie rano, drogą obsadzoną kasztanowcami, pokonywał rowerem kilka kilometrów z pobliskiej wsi, żeby otworzyć podwoje niewielkiej mydlarni. Po drugiej stronie ulicy, nieopodal, starszy pan w surducie otworzył oszklone drzwi sklepu kolonialnego, pomachał przyjaźnie do młodzieńca i zniknął ponownie w środku. Szyby zamigotały w słońcu.
Tuż obok, lekko utykając, przeszła starsza kobieta. Skinęła głową Hansowi. Wiedział, że ma na imię Greta. Pracowała niedaleko, w małym hotelu po drugiej stronie rynku. Codziennie w południe przechodziła tędy powoli, zmierzając w stronę budynku z charakterystycznym wysuniętym ryzalitem, w którego frontowej ścianie, nad dużym oknem, umieszczony był napis EBERT’S HOTEL. Hotelik o tej porze roku był pusty, ale i tak należało zmienić pościel w pokojach, pootwierać okna, odkurzyć, a dopiero potem usiąść z zażywną kucharką Martą w kuchni na tyłach budynku, żeby napić się gorącej herbaty i podzielić najnowszymi plotkami.
Hans zaciągnął się papierosem i szczelniej otulił marynarką. Słońce słońcem, a listopad to listopad. Mogło być co najwyżej pięć stopni, choć promienie słoneczne miło grzały twarz. Jeszcze kilka godzin i będzie mógł zamknąć i pójść pod kościół Mariacki, gdzie pod starym dębem, od niepamiętnych czasów nazywanym imieniem Marcina Lutra, umówił się z Ingą. Już nie mógł się doczekać. Spojrzał na zegarek. Minęło właśnie kilka minut po dwunastej.

 
Wesprzyj nas