Philip Roth w “Amerykańskiej sielance” portretuje amerykańskie społeczeństwo powojennego trzydziestolecia. Od marzeń o stabilizacji i szczęśliwym życiu lat pięćdziesiątych, poprzez bunt i młodzieńcze mrzonki lat sześćdziesiątych po koniec sielanki i złudzeń w czasach Richarda Nixona. To powieść wybitna i bolesna, o lęku, niepewności i kruchości idylli beztroskiego życia.


Amerykańska sielankaChciał, żeby jego rodzina miała wszystko, co najlepsze. Jest przystojny, w młodości odnosi liczne triumfy sportowe, żeni się z miss New Jersey, dziedziczy fabrykę rękawiczek i z sukcesem kontynuuje tradycje rodzinnego biznesu. Zakochany w amerykańskich mitach sprzed wieku kupuje dom na wsi i buduje idealną rodzinę, czego symbolem staje się żona hodująca krowy i śliczna córeczka bujająca się na huśtawce w promieniach zachodzącego słońca.

Seymour Levov zwany „Szwedem” jest kwintesencją mitu o Ameryce, amerykańskości i życiowym sukcesie w stylu “american dream”. Wydawać by się mogło, że nic nie jest w stanie zakłócić sielanki i pełni szczęścia. Do czasu aż wszystko wylatuje w powietrze – i to dosłownie.

Philip Roth, bezlitosny portrecista swojego kraju, w “Amerykańskiej sielance” przedstawił na przykładzie rodziny żydowskich imigrantów trzydzieści lat burzliwej historii Stanów Zjednoczonych. Najważniejsze wydarzenia – euforia zakończenia II Wojny Światowej, stabilizacja lat pięćdziesiątych, wojna w Wietnamie i jej konsekwencje społeczne, afera Watergate i upadek Nixona – stały się tłem do studium upadku nie tylko rodziny Levovów, ale i starych norm społecznych, “przyzwoitości i moralności narodu”, na których opierał się dobrze znany ład i porządek. Scena rodzinnej dyskusji o aferze Watergate i filmie “Głębokie gardło” staje się symboliczną zapowiedzią nadchodzących nowych czasów, wzorców i obyczajowości.

Roth zawarł w powieści znakomite charakterystyki różnych grup społecznych i ich wzajemnych relacji, ideologii prawicowych i lewicowych, a także religijności katolickiej i żydowskiej (znakomita scena “przesłuchania kandydatki na żonę”, katoliczki, Dawn przez ojca “Szweda”, Żyda). Na kartach książki pojawiają się żydzi, goje, katolicy, protestanci i dżiniści, konserwatyści i lewicujący studenci, demokraci i republikanie, a wreszcie przeciwnicy i zwolennicy wojny w Wietnamie. To starcie różnych poglądów, wrzenie ideologii, obecne w życiu publicznym, nie pozostaje bez wpływu na życie domowe, tworząc podziały na tle odmiennych poglądów i bariery w porozumieniu ze sobą, czasem nie do pokonania. Bunt młodego pokolenia w latach sześćdziesiątych, oprócz działalności ruchów pacyfistycznych, hippisowskich i manifestacji antywojennych sięgnął wtedy, po raz pierwszy, po środki wcześniej nie do pomyślenia – terroryzm i zamachy bombowe, przeprowadzane w proteście przeciwko wojnie wietnamskiej pod hasłem „sprowadźmy wojnę do USA”.

powieść Rotha to studium upadku nie tylko rodziny Levovów, ale i starych norm społecznych

Tego wszystkiego doświadcza rodzina Levovów i okazuje się przy tym, że pełnię szczęścia od tragedii i upadku dzieli jeden niewielki krok, sytuacji nie jest już w stanie kontrolować nawet najtwardszy charakter, a hart ducha zdobyty na boisku nie zda się na nic. Bycie praworządnym obywatelem, uczciwym pracodawcą i oddanym ojcem rodziny – to za mało by zagwarantować szczęście. Seymour Levov szuka odpowiedzi na pytanie, dlaczego Merry, wychowywana w ciepłej, rodzinnej atmosferze ulega radykalnej ideologii występującej zbrojnie przeciwko osiągnięciom własnego kraju i rodziny, przeciwko stabilizacji zadowolonej z siebie Ameryki, przeciwko miłej, dobrze znanej sielankowej rzeczywistości.

Powieściowa Merry to symbol nowego pokolenia, które buntuje się przeciwko wszystkiemu, co wpajali mu rodzice, nie rozumiejącego narodowej dumy i dążenia do bogactwa pielęgnowanych przez ojców i dziadków. „Szwed” obarcza się winą za zbrodnie córki, zarzucając sobie niedostateczną opiekę nad potomkinią, stara się znaleźć w przeszłości rodziny momentu, który zdecydował o przyszłości.

“Amerykańska sielanka” to wybitna i bolesna powieść o życiu, które nie daje się całkowicie zaplanować i nad którym nikt nie potrafi do końca zapanować. Tak jak w rodzinie Levovów – nigdy nie wiadomo, kiedy w naszym życiu wybuchnie bomba, która spowoduje, że nic już nigdy nie będzie takie samo. Robert Wiśniewski

Philip Roth, Amerykańska sielanka, Przekład: Jolanta Kozak, Wydawnictwo Literackie, Premiera w tej edycji: 12 stycznia 2017

Amerykańska sielanka

Philip Roth
Amerykańska sielanka
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo Literackie
Premiera w tej edycji: 12 stycznia 2017

I
Raj zapamiętany

1

Szwed. W czasie wojny, kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, było to u nas w Newark imię magiczne, nawet dla dorosłych o jedno raptem pokolenie oddalonych od starego getta na Prince Street, a więc nie tak doszczętnie zamerykanizowanych, żeby im miały imponować wyczyny szkolnego sportowca. Magiczne imię i magiczna, nietypowa twarz. Żaden inny z nielicznych blondynów w naszym przeważająco żydowskim prywatnym gimnazjum nie mógł poszczycić się choćby namiastką mocno zarysowanej szczęki i kamiennej, iście wikingowskiej twarzy niebieskookiego blond zjawiska, które wrodziło się w nasze plemię jako Seymour Irving Levov.

Szwed brylował w futbolu jako cofnięty obrońca, w koszykówce jako środkowy napastnik, a w baseballu jako pierwszy bazowy. Tylko drużyna koszykówki była naprawdę coś warta — dwukrotne mistrzostwo na szczeblu miejskim dzięki strzałom Szweda — ale dopóki sam Szwed odnosił sukcesy, los miejscowych drużyn niewiele obchodził przeciętnego uczniaka, którego rodzice, najczęściej niedokształceni i przepracowani, cenili nade wszystko osiągnięcia w nauce. Agresja fizyczna, nawet zamaskowana strojem sportowym i regułami gry i nie wymierzona świadomie przeciwko nam, Żydom, nie zaliczała się w naszym środowisku do tradycyjnych źródeł satysfakcji — co innego dyplom naukowy. Mimo to, dzięki Szwedowi, nasza dzielnica wkroczyła w krainę fantazji na temat własny i reszty świata, fantazji znanej wszystkim kibicom sportowym: prawie jak goje (tak, jak tutaj wyobrażano sobie gojów), nasze rodziny stały się oto zdolne do ignorowania faktycznego stanu rzeczy i skupienia wszystkich swoich nadziei na wydarzeniach sportowych. Przede wszystkim można było zapomnieć o wojnie.

Wyniesienie Szweda Levova na parnas Żydów z Weequahic tłumaczą, moim zdaniem, dwie rzeczy: wojna z Niemcami i Japonią oraz związane z nią obawy. Niepokonany na boisku Szwed sprawiał, iż bezsensowna powłoka życia dawała kuriozalne, iluzoryczne oparcie i szansę błogiego zanurzenia się w Szwedowej niewinności ludziom żyjącym w strachu, że już nigdy nie ujrzą swoich synów, braci lub mężów.

A jak to wpływało na niego — owo uwielbienie, uświęcenie każdego celnego rzutu, każdego zręcznego przechwycenia piłki, każdej szarży przez dwie bazy lewą stroną boiska? Czy stąd wzięły się jego stoicki spokój i kamienna twarz? Czy też całe to pseudodorosłe opanowanie było tylko przykrywką dla wewnętrznej walki o utrzymanie w ryzach narcyzmu, podsycanego bez umiaru przez wszystkich dokoła? Nasze paraderki — szkolna żeńska ekipa do wzniecania entuzjazmu na trybunach — skandowały specjalne hasło na cześć Szweda. W przeciwieństwie do innych haseł, wykrzykiwanych dla zdopingowania całej drużyny lub ożywienia trybun, to jedno było rytmicznym, podkreślonym tupaniem, hołdem wyłącznie na cześć Szweda, entuzjastycznym wyrazem czci dla jego niezmąconej, bezwstydnej doskonałości. Ten gromki okrzyk rozsadzał ściany sali gimnastycznej na meczach koszykówki, ilekroć Szwed uciekł z piłką albo zdobył punkt; podrywał stadion miejski na meczach futbolowych, ilekroć udał mu się drybling lub przerwanie akcji przeciwnika; nawet na słabo uczęszczanych lokalnych rozgrywkach baseballowych w Parku Irvingtona, gdzie, niestety, brakowało gorliwych paraderek klęczących tuż za linią boiska, można było usłyszeć hasło na cześć Szweda, skandowane cieniutko zza drewnianej bariery przez grupkę wiernych kibiców Weequahic, i to nie tylko, gdy Szwed stawał na pozycji serwującego, ale nawet gdy rutynowo zmieniał zawodnika na pierwszej bazie. Był to okrzyk ośmiosylabowy, z czego trzy sylaby tworzyły pseudonim i nazwisko bohatera, a całość skandowało się w rytmie: Pam pam-pam! Pam pam pam… pam-pam!, przy czym tempo, zwłaszcza na meczach futbolowych, narastało z każdym powtórzeniem, aby osiągnąć szczyt euforii w eksplozji zbiorowego salta roztrzepotanych spódniczek, podczas którego naszym nabożnie zdumionym oczom ukazywały się na moment pomarańczowe majtki gimnastyczne dziesięciu krzepkich paraderek… a to bynajmniej nie z miłości do chłopaków na trybunach, tylko do wspaniałego Szweda. „Szwed Levov! Rymuje… się z «Love!»… Szwed Levov! Rymuje… się z «Love!»… Szwed Levov! Rymuje… się z «Love!»”.

Tak, tak, gdziekolwiek się obrócił, wszyscy go kochali. Właściciele okupowanych przez nas namiętnie sklepików za słodyczami, którzy na innych chłopców wrzeszczeli: „Hejtamnierusz!” i „Zjeżdżajmały!”, do Szweda zwracali się pełnym szacunku: „Szwed”. Nasi rodzice uśmiechali się do niego i z czułością mówili: „Seymour”. Rozszczebiotane dziewczyny, kiedy je mijał na ulicy, udawały, że mdleją z wrażenia, a najodważniejsze wołały za nim: „Wróć, o, wróć! Szwedzie mojego życia!”. On to wszystko spokojnie przyjmował, chodził po okolicy jak prawowity właściciel całej tej wielkiej miłości i wyglądał, jakby go to w ogóle nie wzruszało. Wbrew naszym chłopięcym mrzonkom o cudownie uwznioślającym działaniu bezgranicznego, bezkrytycznego uwielbienia, miłość, którą zalewano Szweda, najwyraźniej pozbawiała go uczuć. W tym chłopcu, przez tylu ludzi czczonym jako symbol nadziei — jako ucieleśnienie siły, determinacji, dzielności i hartu ducha, które pozwolą naszym żołnierzom gimnazjalistom wrócić bez szwanku z Midway, Salerno, Cherbourga, Wysp Salomona, Aleutów i Tarawy — nie wyczuwało się ani krzty dowcipu czy ironii, które by umniejszyły jego bezcenny talent do dźwigania odpowiedzialności.

Bo dowcip i ironia byłyby zawadą dla takiego gościa jak Szwed: ironia — ucieczka zwykłych śmiertelników — nie przystoi wszak tym, którzy traktowani są jak bogowie. Albo więc istniała cała wielka część osobowości Szweda, którą on tłumił, lub która się w nim jeszcze nie obudziła, albo, co bardziej prawdopodobne, nic takiego nie istniało. Jego wyniosłość, jego pozorna bierność jako obiektu pożądań w tym zbiorowym platonicznym akcie miłosnym, sprawiały, że wydawał nam się, jeśli nie boski, to na pewno skrojony ponad prymitywną ludzką miarę całej właściwie reszty naszej szkoły. Szwed był przykuty do historii, był narzędziem historii, wielbionym z namiętną pasją, do jakiej może nigdy by nie doszło, gdyby Szwed pobił rekord Weequahic w koszykówce — zdobywając dwadzieścia siedem punktów w meczu z reprezentacją Barringera — kiedykolwiek indziej, niż w owym smutnym, bardzo smutnym dniu roku 1943, kiedy myśliwce Luftwaffe zestrzeliły pięćdziesiąt osiem Latających Fortec, dwie następne maszyny spadły na ziemię w ostrzale przeciwlotniczym, a pięć rozbiło się za kanałem La Manche w drodze powrotnej z nalotów na Niemcy.

Młodszy brat Szweda był moim kumplem z klasy: Jerry Levov, pokraczny, z małą główką, dziwnie giętki, budową zbliżony do kręconego lizaka, istny czarodziej w dziedzinie matematyki i autor mowy pożegnalnej wygłoszonej w imieniu absolwentów naszego rocznika w styczniu 1950. Chociaż Jerry właściwie z nikim się nie przyjaźnił, z właściwą sobie wyniosłością i złośliwością zaczął mi z czasem okazywać zainteresowanie, a skutek tego był taki, że, począwszy od dziesiątego roku życia, byłem przezeń systematycznie ogrywany w ping-ponga w „wykończonej piwnicy” willi Levovów na rogu ulic Wyndmoor i Keer — słowo „wykończona” oznaczało, że piwnica wyłożona została sękatą sosnową boazerią i zamieniona w powierzchnię użytkową, a nie że — jak najwyraźniej sądził Jerry — stanowiła idealne pomieszczenie do wykańczania przeciwników w ping-pongu.

Nieposkromiona agresywność Jerry’ego przy stole pingpongowym przerastała temperament jego brata w którymkolwiek ze sportów. Genialny kształt i rozmiar piłeczki pingpongowej gwarantuje, że nie wyłuska ona człowiekowi oka. Gdyby nie to, nigdy nie zagrałbym w piwnicy u Jerry’ego Levova. Gdyby nie możliwość przechwalania się, że znam rozkład domu Levovów, nikt nie ściągnąłby mnie do tej piwnicy nieuzbrojonego, nie licząc drewnianej paletki. Przedmiot o wadze tak znikomej jak piłka pingpongowa nie może, naturalnie, spowodować niczyjej śmierci, a jednak, kiedy Jerry ścinał ją z furią w moją stronę, idea mordu nie mogła być mu całkiem obca. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że te popisy agresji mogą mieć cokolwiek wspólnego z tym, co przeżywa Jerry jako młodszy brat Szweda Levova. Ponieważ nie wyobrażałem sobie niczego wspanialszego, niż być bratem Szweda Levova — oprócz bycia Szwedem we własnej osobie — nie rozumiałem, że Jerry, być może, nie wyobraża sobie niczego gorszego.

Pokój Szweda — do którego nigdy nie ośmieliłem się wejść, ale zawsze zapuszczałem żurawia w drodze do łazienki usytuowanej naprzeciwko pokoju Jerry’ego — wciśnięty był w mansardę od zaplecza domu. Spadzisty sufit, okna w dachu i ściany udekorowane proporczykami z emblematem Weequahic — dla mnie był to ideał pokoju chłopaka. Przez dwa okna wychodzące na trawnik za domem widać było dach garażu Levovów, gdzie Szwed, kiedy był jeszcze w podstawówce, ćwiczył zimą ciosy na piłce baseballowej, zawieszonej na linie u belki pod stropem — bardzo możliwe, że pomysł ten zaczerpnął z powieści Johna R. Tunisa pod tytułem Mały z Tomkinsville. Książkę tę, jak i inne baseballowe powieści Tunisa — Żelazny Książę, Książę decyduje, Wybór mistrza, Chłopaki z Keystone, Młodzik roku — przeczytałem, gdy je ujrzałem ustawione szeregiem na wbudowanej w ścianę półce przy łóżku Szweda: stały alfabetycznie, ujęte w dwie podpórki z brązu, które Szwed dostał w prezencie na bar micwę — miniatury Myśliciela Rodina. Zaraz poszedłem do biblioteki, wypożyczyłem wszystkie powieści Tunisa, które mieli, i rozpocząłem lekturę od Małego z Tomkinsville — ponurej, wciągającej książki dla chłopców, napisanej prosto, miejscami sztywno, ale szczerze i z godnością. Bohater książki, tytułowy Mały, to Roy Tucker, samorodna gwiazda baseballu; pochodzi ze wsi w górzystym stanie Connecticut; kiedy ma cztery lata, umiera mu ojciec; gdy ma szesnaście lat, umiera mu matka; Roy zostaje z babcią, której pomaga związać koniec z końcem, pracując za dnia w przydomowym gospodarstwie, a wieczorami w mieście, „w sklepie u MacKenziego na rogu South Main”.

Książka, wydana w roku 1940, miała czarno-białe ilustracje, które dzięki drobnym ekspresjonistycznym zniekształceniom umiejętnie oddanej ludzkiej anatomii zręcznie obrazowały trudy życia Małego w zamierzchłej epoce, zanim gra w baseball obrosła olśniewającą aureolą miliona statystyk, w epoce gdy gra ta symbolizowała tajemnicę ziemskiego losu, a czołowi jej zawodnicy przypominali raczej chudych i wygłodzonych robotników niż przerośnięte, zdrowe dzieciaki. Widać było, że są to ilustracje poczęte w surowych mrokach amerykańskiego Wielkiego Kryzysu. Mniej więcej co dziesięć stron, dla dobitnego podkreślenia dramatycznego zwrotu w opowieści — „Zdołał wykrzesać z siebie resztki energii”, „Piłka poszybowała nad ogrodzeniem”, „Razzle pokuśtykał do rowu” — od bieli pustej stronicy odcinała się ostro czarniawa, nakreślona grubo tuszem sylwetka cherlawego, mizernego zawodnika, odizolowanego niczym najsamotniejsza dusza świata od ludzi i przyrody lub, co najwyżej, wlokącego po subtelnie cieniowanej murawie boiska chudą statuę własnego cienia jak robaka. Gracz nie imponował nawet w stroju baseballisty: jego dłoń w rękawicy wyglądała jak nieforemna łapa, a wszystkie co do jednej ilustracje dowodziły czarno na białym, że gra w mistrzostwach, niechby i wyglądała heroicznie, jest tylko jeszcze jedną odmianą morderczej, nieopłacalnej harówki.

Mały z Tomkinsville mógłby się z powodzeniem nazywać Baranek z Tomkinsville albo nawet Baranek z Tomkinsville na Rzeź Prowadzony. W karierze tytułowego bohatera, który w ostatniej chwili dołącza do najniższego w rankingu klubu Brooklyn Dodger, każdy triumf jest bowiem nagradzany bolesnym rozczarowaniem albo wręcz katastrofą. Nawet wzajemne szczere przywiązanie, rodzące się między samotnym, stęsknionym za domem Małym a weteranem drużyny Dodgersów, Dave’em Leonardem, który wprowadza go w tajniki gry ligowej i „spokojnym spojrzeniem piwnych oczu zza osłony” śledzi jego drogę do mistrzostwa, zostaje brutalnie zerwane po sześciu tygodniach sezonu, kiedy Leonarda z dnia na dzień skreślają z listy zawodników. „O tym tempie w baseballu wcześniej mu nie wspominano: błyskawiczny awans — i równie błyskawiczny spadek”. Później, gdy Mały jako serwujący wygrywa swój piętnasty z rzędu mecz, ustanawiając bezprecedensowy w lidze rekord młodzików, upada pod prysznicem, niechcący przewrócony przez rozochoconych kolegów, szalejących z radości po walnym zwycięstwie: odniesiona w upadku kontuzja łokcia czyni go na zawsze niezdolnym do funkcji serwującego. Mały do końca roku grzeje ławkę rezerwowych, od czasu do czasu zastępując zawodnika na bazie, bo jest silny. Śnieżną zimę spędza w Connecticut, za dnia na farmie, wieczorami w sklepie — słynny, co prawda, ale teraz znów w roli wnuczka swojej babci — a w mroźne zimowe poranki ćwiczy w szopie zamach poziomy według wskazówek Dave’a Leonarda („Największą jego wadą była skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu”): wali w zawieszoną na sznurku piłkę „swym ukochanym kijem baseballowym” tak długo, aż się spoci. „«Prask…» Czysty, niebiański odgłos kija trafiającego prosto w piłkę”. Gdy zaczyna się nowy sezon, Mały może już z powrotem dołączyć do drużyny — tym razem jako szybki prawy napastnik — gra rewelacyjnie i prowadzi drużynę do zwycięstwa. W ostatnim meczu sezonu Dodgersi mierzą się z Gigantami, którym do mistrzostwa wystarczy wygrana połowy meczu; Mały jest duszą zajadłego ataku swojej drużyny i po czternastu zmianach, przy stanie dwa do dwóch, Dodgersi osiągają przewagę, by w końcu, dzięki brawurowej akcji Małego, który z właściwą sobie śmiałą determinacją dziarskim sprintem pędzi do bazy, ostatnia runda meczu przesądza o zwycięstwie: Mały bezbłędnie chwyta piłkę w locie, na samym skraju boiska. Ten fantastyczny, brawurowy wyczyn awansuje Dodgersów do Pucharu Świata, za to Małego pozostawia „w konwulsjach na zielonej murawie prawej górnej części boiska”. Tunis kończy swą powieść tymi słowy: „Zmierzch zstąpił na bezładną gromadę zawodników, na tłum widzów wlewający się na boisko i na dwóch sanitariuszy, którzy wynosili na noszach bezwładną postać, z trudem przeciskając się przez zbitą tłuszczę… Zagrzmiało. Na boisko lunął rzęsisty deszcz”. Zmierzch, zmierzch, zagrzmiało — tak kończy się Księga Hioba dla małych chłopców.

Miałem dziesięć lat; pierwszy raz w życiu coś takiego czytałem. Życie jest okrutne. Niesprawiedliwe. Nie mogłem w to uwierzyć. Odpychającym typem w drużynie Dodgersów jest Razzle Nugent — dobry zawodnik, ale pijak i zabijaka, bitny osiłek, który chorobliwie zazdrości Małemu sukcesów. Dlaczego to nie Razzle’a wynoszą „bezwładnego” na noszach, tylko tego najlepszego z najlepszych — sierotę ze wsi, na którego wołają Mały, skromnego, poważnego, niewinnego, lojalnego, naiwnego, nieustraszonego, pilnego, cichego, dzielnego, genialnego sportowca — tego wspaniałego, szlachetnego chłopca? Nie muszę chyba dodawać, że o Szwedzie i Małym myślałem jak o jednej postaci i dziwiłem się, jak Szwed może w ogóle czytać tę książkę, przez którą ja płakałem i nie mogłem spać. Gdybym odważył się do niego przemówić, spytałbym, czy, jego zdaniem, zakończenie książki oznacza, że Mały wykitował, czy też może pozostawia nadzieję na jeszcze jeden powrót bohatera. Przerażało mnie słowo „bezwładny”. Czy ostatnia w sezonie akcja na boisku rzeczywiście zabiła Małego? Czy Szwed o tym wie? Czy się przejmuje? Czy przyszło mu do głowy, że skoro grom z jasnego nieba mógł trafić Małego z Tomkinsville, to może trafić i wielkiego Szweda? Czy też książka o utalentowanym wcieleniu dobroci, które ponosi srogą a niezasłużoną karę — o genialnym niewiniątku, którego największą wadą jest skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu, a które mimo to pada ofiarą gniewu niebios — była dla niego tylko jedną z książek między Myślicielami na półce przy łóżku?

 
Wesprzyj nas