“Doktor Żywago” to, Nagrodzona literackim Noblem, historia o miłości i wojnie. Napisana w 1954 roku, ze względu na swój ponadczasowy charakter, do dziś jest chętnie adaptowana na potrzeby kina, telewizji i teatru.


Borys Pasternak napisał “Doktora Żywago” w czasach, gdy jego dzieło, z powodu cenzury, nie mogło ukazać się w rodzinnej Rosji, ówczesnym ZSRR. Wydana za granicą, po przemyceniu maszynopisu do Włoch, przyniosła mu literacką Nagrodę Nobla, której autor nie mógł odebrać ze względu na naciski władzy komunistycznej. W jej opinii było to dzieło “antyradzieckie” i szkodliwe dla społeczeństwa. Krytycy i czytelnicy z całego świata tej opinii nie podzielali. Chociaż od premiery powieści minęło już kilka dekad to wciąż jest ona chętnie wznawiana przez wydawców w różnych wersjach językowych, adaptowana na potrzeby kina, telewizji i teatru.

Tytułowy bohater – lekarz o wielkim sercu i wrażliwej duszy, prowadzi czytelników poprzez wielkie wydarzenia XX wieku, jakie rozegrały się w Rosji. Są to: pierwsza wojna światowa, rewolucja lutowa i październikowa oraz wojna domowa, jaka wybuchła po rewolucji. Autor, opowiadając o losach doktora, jest bezlitosny w ocenach “nowego ładu” zaprowadzanego przez komunistów. Mówi wprost o upadku moralnym i społecznym jaki zapanował w kraju, a jego przenikliwość nie pozostawia pola na domysły.

Opublikowanie takiej książki było ciosem dla stalinowskiej propagandy, to jeden z tych przypadków gdy literatura włączyła się w działania przeciwko systemom totalitarnym, ukazując szerokiej publiczności los ludzi zmuszonych do życia według jedynej słusznej linii wyznaczonej przez władzę. Jurij Żywago, choć znękany, zachowuje wewnętrzną wolność. To postać cichego bohatera, jakich wielu musiało żyć pod naciskami sowietów. Jego zmagania mają nieprzemijającą siłę wyrazu jako losy jednostki na tle zbiorowego losu i wydarzeń go kształtujących.

Na motywach tej powieści w 1965 roku został nakręcony znany, nagrodzony Oscarami film Davida Leana pod tym samym tytułem, w którym wystąpili Omar Sharif jako poeta dr Jurij Żywago, Julie Christie jako jego kochanka Lara Antipowa i Geraldine Chaplin jako Tonia Gromieko Żywago, jego żona. W 2002 roku powstał film telewizyjny w reżyserii Giacomo Campiottiego nominowany do nagrody BAFTA, z udziałem Hansa Mathesona, Keiry Knightley i Celii Imrie. Robert Wiśniewski

Borys Pasternak (1890-1960), wybitny rosyjski prozaik i poeta, uważał “Doktora Żywagę” za dzieło swego życia. Powieść po raz pierwszy ukazała się we Włoszech w 1957 roku, przemycona ze Związku Radzieckiego na Zachód w maszynopisie. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1958, której przyznanie spotkało się z powszechnym aplauzem w kręgach literackich, ale dotkliwie skomplikowało niełatwą sytuację autora w totalitarnym państwie (nie akceptując systemu totalitarnego znalazł się na marginesie oficjalnego życia kulturalnego). Nękany politycznymi naciskami był zmuszony odmówić jej przyjęcia. W ZSRR po raz pierwszy ukazała się legalnie dopiero w roku 1988, w PRL-u także była książką zakazaną.

Borys Pasternak
Doktor Żywago
Przekład: Ewa Rojewska-Olejarczuk
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 6 grudnia 2016

Doktor Żywago


Księga pierwsza

Część pierwsza
Pośpieszny o piątej

1

Szli i szli, śpiewając Wieczne odpoczywanie, a kiedy milkli, zdawało się, że nadal śpiewają odruchowo nogi, konie, porywy wiatru.
Przechodnie przepuszczali kondukt, liczyli wieńce, żegnali się. Ciekawscy przyłączali się do orszaku, pytali: „Kto umarł?”. Odpowiadano im: „Żywago”. – „Ach tak, rozumiem”. – „Ale nie on, ona”. – „To wszystko jedno. Niech spoczywa w pokoju. Bogaty pogrzeb”.
Przemykały bezpowrotnie ostatnie nieliczne minuty. „Pańska jest ziemia i napełnienie jej, okrąg ziemie, i wszyscy, którzy mieszkają na nim”1. Duchowny, robiąc znak krzyża, rzucił garść ziemi na Marię Nikołajewnę. Zaśpiewano Z duszami sprawiedliwych. Zaczął się straszny pośpiech. Trumnę zamknięto, zabito gwoździami, zaczęto opuszczać do grobu. Zadudnił deszcz brył, którymi pośpiesznie, czterema łopatami, zasypywano mogiłę. Wkrótce wyrósł na niej pagórek ziemi, na którym stanął dziesięcioletni chłopczyk.
Tylko w stanie otępienia i zobojętnienia, jaki ogarnia żałobników pod koniec uroczystego pogrzebu, mogło się komuś wydawać, że chłopiec chce wygłosić mowę nad grobem matki.
Podniósł głowę i niewidzącym spojrzeniem obrzucił jesienne pustkowie i kopuły klasztoru. Jego perkatonosą buzię wykrzywił grymas. Szyja się wygięła. Gdyby takim ruchem podniósł łeb wilczek, byłoby jasne, że zaraz zawyje. Chłopiec zasłonił twarz rękami i załkał. Nadciągająca chmura jęła chłostać go po rękach i twarzy mokrymi biczami zimnej ulewy. Do grobu zbliżył się mężczyzna w czerni, z zakładkami na wąskich, obcisłych rękawach. Był to brat zmarłej i wuj płaczącego chłopca, dawny duchowny, na własną prośbę zwolniony ze święceń, Mikołaj Nikołajewicz Wiedieniapin. Podszedł do chłopca i wyprowadził go z cmentarza.

2

Nocowali w klasztorze, w pokoiku, który zaproponowano wujowi po starej znajomości. Była wigilia Pokrowy. Nazajutrz mieli wyjechać z wujem daleko na południe, do jednego z gubernialnych miast Powołża, gdzie ojciec Mikołaj pracował w redakcji miejscowej postępowej gazety. Bilety na pociąg były kupione, rzeczy spakowane i stały w celi. Z leżącego w pobliżu dworca wiatr przynosił płaczliwe pogwizdywania manewrujących parowozów.
Pod wieczór znacznie się ochłodziło. Dwa umieszczone na poziomie ziemi okna wychodziły na kawałek niepozornego ogrodu, obsadzonego krzewami żółtej akacji, na zamarznięte kałuże drogi i na ten kraniec cmentarza, na którym tego dnia pochowano Marię Nikołajewnę. Ogród był pusty, jeśli nie liczyć kilku mieniących się niczym mora grzęd posiniałej z zimna kapusty. Kiedy nadlatywał wiatr, nagie krzewy akacji szamotały się jak szalone i kładły się na drodze.
Nocą zbudziło Jurę stukanie w okno. Ciemna cela była niesamowicie oświetlona białym drgającym blaskiem. Jura w samej koszuli podbiegł do okna i przywarł twarzą do zimnej szyby.
Za oknem nie było ani drogi, ani cmentarza, ani ogrodu. Na dworze szalała zamieć, w powietrzu dymił śnieg. Można by pomyśleć, że burza spostrzegła Jurę, i wiedząc, jaką budzi grozę, lubuje się wywieranym na chłopcu wrażeniem. Świstała, wyła i na wszelkie sposoby starała się przyciągnąć jego uwagę. Z nieba zwój za zwojem spływały niekończące się bele białej materii, spowijając ziemię pogrzebowym całunem. Nic na całym świecie nie mogło się jej przeciwstawić.
Pierwszą myślą Jury, kiedy zszedł z parapetu, było pragnienie ubrania się i wybiegnięcia na dwór, żeby coś zrobić. To obawiał się, że śnieg zasypie klasztorną kapustę i nikt jej nie odkopie, to znów, że w polu zasypie mamę, a ona nie będzie miała sił się temu oprzeć i odejdzie w ziemię, w głąb, jeszcze dalej od niego.
Znowu wszystko skończyło się płaczem. Zbudził się wujek, mówił coś o Chrystusie i pocieszał, a potem ziewał, podchodził do okna i stał zamyślony. Zaczęli się ubierać. Świtało.

3

Dopóki żyła matka, Jura nie wiedział, że ojciec dawno ich porzucił, że rozjeżdża po rozmaitych miastach Syberii i zagranicy, hula i nurza się w rozpuście, i że dawno przeputał i rozrzucił na wiatr ich milionowy majątek. Zawsze mówiono Jurze, że ojciec jest w Petersburgu czy też na jakimś jarmarku, najczęściej w Irbicie.
Potem zaś okazało się, że zawsze chorowita matka ma suchoty. Zaczęła jeździć na kuracje na południe Francji i do północnych Włoch, dokąd Jura dwa razy jej towarzyszył. W takim zamęcie i pośród ciągłych zagadek minęło dzieciństwo Jury, często pod opieką wciąż się zmieniających obcych ludzi. Przywykł do tych zmian i w tej sytuacji wiecznego chaosu nie dziwiła go nieobecność ojca.
Pamiętał z najwcześniejszego dzieciństwa, że wówczas nazwiskiem, które nosił, nazywano całe mnóstwo najróżniejszych rzeczy. Była manufaktura Żywagi, bank Żywagi, kamienice Żywagi, sposób wiązania krawata i przepinania go szpilką à la Żywago, nawet jakiś okrągły placek, rodzaj rumowej baby, nosił nazwę Żywago; był taki czas, kiedy mogłeś krzyknąć moskiewskiemu dorożkarzowi: „Do Żywagi!”, zupełnie tak, jak „gdzie diabeł mówi dobranoc”, i woźnica unosił cię w saniach za siódmą górę i rzekę. Ze wszystkich stron otaczał cię cichy park. Na obwisłych gałęziach świerków, osypując z nich szron, siadały wrony. Wokół rozlegało się ich krakanie, donośne jak trzask łamiącego się sęka. Z nowych budynków za przesieką wybiegały na drogę rasowe psy. Zapalały się tam światła. Zapadał wieczór.
Nagle wszystko to rozsypało się w gruzy. Żywagowie zubożeli.

4

Latem 1903 roku tarantasem zaprzężonym w parę koni Jura i wuj jechali przez pola do Duplanki, majątku fabrykanta jedwabiu i wielkiego mecenasa sztuki Kołogriwowa, do pedagoga i popularyzatora pożytecznych gałęzi wiedzy, Iwana Iwanowicza Woskobojnikowa.
Było Matki Boskiej Kazańskiej, środek żniw. Z powodu pory obiadowej, a może z uwagi na święto, w polu ani żywej duszy. Słońce paliło niedożęte łany jak niedogolone aresztanckie karki. Nad polami krążyło ptactwo. Pszenica, pochylając kłosy, prężyła się na baczność w bezwietrznym powietrzu albo, ustawiona w mendle, sterczała z dala od drogi, i kiedy się na nią długo patrzyło, przybierała wygląd poruszających się sylwetek, jak gdyby skrajem widnokręgu chodzili geometrzy i coś zapisywali.
– A te – pytał Mikołaj Nikołajewicz Pawła, robotnika i dozorcę z wydawnictwa, który siedział na koźle bokiem, zgarbiony i z nogą na nogę, chcąc podkreślić, że nie jest zawodowym woźnicą i powozi tylko przypadkiem – a te są czyje, dziedzica czy chłopskie?
– Te dziedzica – odpowiadał Paweł i zapalał papierosa – a znowuż te – po długiej pauzie, w czasie której zaciągał się głęboko, wskazywał końcem bata w drugą stronę – te ichnie. No co, pospałyście się? – pokrzykiwał co chwila na konie, na których zady i ogony zerkał z ukosa niby maszynista na manometry.
Ale konie ciągnęły jak wszystkie konie na świecie, to jest dyszlowy biegł z gorliwością właściwą jego prostej naturze, przyprzężna zaś robiła na niewtajemniczonych wrażenie patentowanego lenia, co to tylko by się wyginał jak łabędź, pląsając w takt brzęczenia dzwoneczków, które sam rozhuśtał swymi podskokami.
Mikołaj Nikołajewicz wiózł Woskobojnikowowi korektę jego książki o problemach agrarnych, którą wydawnictwo poleciło jeszcze raz przejrzeć z uwagi na wzmożoną ostatnio cenzurę.
– Burzy się naród w powiecie – mówił Mikołaj Nikołajewicz. – W gminie pańkowskiej zarżnęli kupca, marszałkowi ziemskiemu spalili stadninę. Co o tym myślisz? Co się mówi u was na wsi?
Okazało się jednak, że Paweł widzi te sprawy w jeszcze ciemniejszych barwach niż sam cenzor, który powściągał agrarne namiętności Woskobojnikowa.
– Co się mówi! Rozpuścili naród. Swawola, powiadają. Czyż to z naszym ludem tak można? Daj chłopom swobodę, to się wszyscy wymordują, jak Bóg na niebie. Pospałyście się czy co?
Była to druga podróż wuja i siostrzeńca do Duplanki. Jura myślał, że pamięta drogę, i za każdym razem, gdy pola rozbiegały się wszerz, objęte z tyłu i z przodu cienkim szlaczkiem lasu, zdawało mu się, że rozpoznaje miejsce, w którym droga powinna skręcić w prawo, a za zakrętem ukaże się i po chwili zniknie dziesięciowiorstowa panorama majątku Kołogriwowa z połyskującą w oddali rzeką i przecinającymi ją torami kolei. Za każdym razem jednak się mylił. Kończyły się jedne pola i zaczynały następne. Znowu i znowu otaczały je lasy. Te ciągłe zmiany rozległego krajobrazu budziły wzniosłe myśli. Miało się ochotę marzyć i rozmyślać o przyszłości.
Żadna z książek, które rozsławiły później Mikołaja Nikołajewicza, nie była jeszcze napisana. Ale koncepcje miał sprecyzowane. Nie wiedział tylko, jak bliski jest jego czas.
Już niedługo pośród przedstawicieli ówczesnej literatury, profesorów uniwersytetu i filozofów rewolucji miał się pojawić człowiek, który myślał na temat wszystkich nurtujących ich spraw i który, oprócz terminologii, nie miał z nimi nic wspólnego. Wszyscy oni bez wyjątku trwali przy jakimś jednym dogmacie i zadowalali się słowami i pozorami, a ojciec Mikołaj był duchownym, który miał za sobą idee Tołstoja i rewolucję, i kroczył wciąż dalej. Pragnął myśli uskrzydlonej i rzeczowej, która dążąc naprzód, torowałaby prawdziwie wyraźną drogę, coś zmieniała na lepsze, i byłaby dostrzegalna nawet dla dziecka czy nieuka jak światło błyskawicy bądź odgłos przetaczającego się gromu. Pragnął nowego.
Jura dobrze się czuł z wujem. Wuj bardzo przypominał mamę. Tak jak ona był człowiekiem swobodnej myśli, pozbawionym uprzedzeń wobec rzeczy i spraw niezwyczajnych. Posiadał, tak jak i ona, owo szlacheckie poczucie równości ze wszystkim, co żyje. Tak jak ona rozumiał wszystko od razu i potrafił wyrażać myśli w tej formie, w jakiej przychodzą do głowy w pierwszej chwili, kiedy są jeszcze żywe i nie utraciły sensu.
Jura był rad, że wuj zabrał go do Duplanki. Piękno i malowniczość tego miejsca także przypominały chłopcu mamę, która lubiła przyrodę i często zabierała go ze sobą na spacery. Prócz tego cieszył się, że znów zobaczy Nikę Dudorowa, mieszkającego u Woskobojnikowa gimnazjalistę, który na pewno Jurę lekceważył, gdyż był o dwa lata starszy, a przy powitaniu silnie szarpał rękę w dół i tak nisko pochylał głowę, że włosy spadały mu na czoło, do połowy zasłaniając twarz.

5

– „Żywotnym elementem problemu pauperyzacji…” – czytał Mikołaj Nikołajewicz z poprawionego maszynopisu.
– Myślę, że lepiej będzie „istotą” – mówił Iwan Iwanowicz i nanosił na korektę odpowiednią poprawkę.
Pracowali w półmroku oszklonej werandy. Oko rozróżniało poniewierające się w nieładzie konewki i narzędzia ogrodnicze. Na oparciu połamanego krzesła wisiał płaszcz przeciwdeszczowy. W kącie stały gumiaki z przyschniętym błotem i zwisającymi do podłogi cholewami.
– „Tymczasem statystyka zgonów i narodzin wskazuje…” – dyktował Mikołaj Nikołajewicz.
– Trzeba wstawić „w omawianym roku” – mówił Iwan Iwanowicz i zapisywał.
Na werandzie był lekki przeciąg. Arkusze broszury przyciśnięto kawałkami granitu, żeby nie sfrunęły.
Kiedy skończyli, Mikołaj Nikołajewicz zaczął się zbierać do domu.
– Burza nadciąga. Trzeba jechać.
– Mowy nie ma. Nie puszczę pana. Zaraz będzie herbata.
– Przed wieczorem muszę koniecznie być w mieście.
– Nie pomogą żadne wymówki. Nie chcę o tym słyszeć.
Z ogródka zalatywało dymkiem z samowara, który tłumił zapach tytoniu i heliotropu. Przenoszono tam z oficyny kajmak, jagody i serowe ciastka. Nagle okazało się, że Paweł poszedł się kąpać i zabrał nad rzekę konie. Mikołaj Nikołajewicz musiał się pogodzić z losem.
– Chodźmy na urwisko, posiedzimy na ławeczce, zanim nakryją do herbaty – zaproponował Iwan Iwanowicz.
Iwan Iwanowicz na prawach przyjaźni zajmował u bogacza Kołogriwowa dwa pokoje w oficynie rządcy. Domek ów z przytykającym doń ogródkiem leżał w tylnej, zapuszczonej części parku ze starą, półkolistą aleją wjazdową. Aleję gęsto zarastała trawa. Nie było tu teraz ruchu, wożono tylko ziemię i gruz do wąwozu, który służył za wysypisko. Kołogriwow, człowiek o postępowych poglądach, sympatyk rewolucji, obecnie wraz z żoną przebywał za granicą. W majątku mieszkały tylko jego córki Nadia i Lipa z guwernantką i niewielką liczbą służby.
Sadek rządcy był odgrodzony od całego parku, jego stawów, łączek i dworu żywopłotem z czarnej kaliny. Iwan Iwanowicz i Mikołaj Nikołajewicz obchodzili te zarośla od zewnątrz; w miarę ich posuwania się naprzód w równych odstępach czasu aż kipiało w kalinach. Trzepot skrzydeł napełniał zarośla jednostajnym szumem, jak gdyby przed idącymi wzdłuż żywopłotu płynęła rurami woda.
Szli obok oranżerii, mieszkania ogrodnika i kamiennych ruin o nieznanym pochodzeniu. Rozmawiali o nowych młodych siłach w nauce i literaturze.
– Trafiają się ludzie utalentowani – mówił Mikołaj Nikołajewicz. – Ale obecnie bardzo się rozpowszechniły różne kółka i stowarzyszenia. Wszelkie stadne formy to azyl dla beztalenci, bez względu na to, czy są zwolennikami Sołowjowa, Kanta czy Marksa. Prawdy szukają tylko samotnicy i zrywają ze wszystkimi, którzy kochają ją niedostatecznie. Czy istnieje na świecie coś, co zasługiwałoby na wierność? Takich rzeczy jest bardzo mało. Ja uważam, że trzeba być wiernym nieśmiertelności, tej drugiej, silniejszej formie życia. Trzeba zachować wierność wobec nieśmiertelności, trzeba być wiernym Chrystusowi! Ach, krzywi się pan, mój biedaku. Znowu pan nic nie rozumie.
– M-taak – mruczał Iwan Iwanowicz, cienki jak węgorz blondyn ze złośliwą bródką, która upodabniała go do Amerykanina z czasów Lincolna (co chwila chwytał ją garścią i wtykał koniec do ust). – Oczywiście nic nie mówię. Wie pan przecież, że patrzę na te sprawy zupełnie inaczej. À propos. Niech pan opowie, jak pana zwolnili od święceń. Już dawno chciałem o to zapytać. Pewnie pana potępili? Obłożyli klątwą, co?
– Dlaczego pan zmienia temat? A zresztą dobrze. Klątwą? Nie, teraz się tego nie robi. Były nieprzyjemności, do dziś są następstwa. Na przykład przez dłuższy czas nie mogę wstąpić na służbę państwową. Nie wpuszczają mnie do stolicy. Ale to wszystko głupstwa. Wróćmy do naszej rozmowy. Powiedziałem, że trzeba być wiernym Chrystusowi. Zaraz to wyjaśnię. Pan nie rozumie, że można być ateistą, można nie wiedzieć, czy Bóg istnieje, a jeżeli tak, to po co, a jednocześnie wiedzieć, że człowiek jest osadzony nie w przyrodzie, lecz w historii, i że w dzisiejszym rozumieniu historia została stworzona przez Chrystusa, że właśnie Ewangelia jest jej początkiem. A cóż to jest historia? To wytyczenie trwających przez wieki prac, poświęconych rozwiązaniu zagadki śmierci i pokonaniu jej w przyszłości. Po to odkrywa się matematyczne nieskończoności i fale elektromagnetyczne, po to pisze się symfonie. Nie sposób iść naprzód w tym kierunku bez pewnego wzlotu duszy. Odkryciom tym niezbędne jest wyposażenie duchowe. Przesłanki do tego zawarte są w Ewangelii. Oto one: po pierwsze, miłość bliźniego, ten najwyższy rodzaj żywej energii, przepełniającej serce człowieka i domagającej się ujęcia i rozprzestrzeniania, następnie zaś to główne elementy współczesnego człowieka, bez których jest on nie do pomyślenia, a mianowicie idea wolności osobistej i idea życia jako ofiary. Proszę wziąć pod uwagę, że nadal wciąż jest to absolutna nowość. Historia w tym rozumieniu w starożytności nie istniała. Tam były tylko ohydne sangwiniczne wybuchy okrutnych, pooranych ospą Kaligulów, którzy nie mieli pojęcia, jak niedołężny jest każdy ciemięzca. Tam była chełpliwa martwa wieczność brązowych pomników i marmurowych kolumn. Stulecia i pokolenia dopiero po Chrystusie odetchnęły swobodnie. Dopiero po Chrystusie zaczęto żyć dla potomności i teraz człowiek nie umiera na ulicy pod płotem, ale u siebie w historii, w toku prac poświęconych przezwyciężeniu śmierci, umiera sam oddany tej sprawie. Uf, aż się spociłem! I wszystko jak groch o ścianę!
– To metafizyka, ojczulku. Lekarze mi tego zabronili, mój żołądek tego nie trawi.
– No i Bóg z panem. Zostawmy to. Szczęściarz z pana! Wygląd – że tylko pozazdrościć! A żyje toto i nic nie czuje.
Na rzekę aż oczy bolały patrzeć. Błyszczała w słońcu, wyginając się wklęsło i wypukle niby arkusz blachy. Nagle pomarszczyła się w drobne fale. Z przeciwległego brzegu ruszył ciężki prom z końmi, furami, babami i chłopami.
– Pomyśleć, że dopiero piąta – powiedział Iwan Iwanowicz. – Widzi pan, pośpieszny z Syzrania. Przychodzi tu o piątej z minutami.
W oddali toczył się po równinie z prawej strony w lewą czyściutki żółto-granatowy pociąg, mocno zmniejszony odległością. Nagle spostrzegli, że się zatrzymał. Nad lokomotywą wzbiły się białe obłoczki pary. Po chwili dały się słyszeć alarmujące gwizdy.
– Dziwne – powiedział Woskobojnikow. – Stało się chyba coś niedobrego. Nie ma powodu, żeby się zatrzymywał na tych bagnach. Coś się stało. No, chodźmy na herbatę.

 
Wesprzyj nas