Czy czterdzieści lat to dużo w dziejach ludzkości lub w historii Europy? Być może nie aż tak wiele, jak w losach niemieckiej rodziny, której życie śledzimy od momentu, kiedy przychodzi jej borykać się z wprowadzaniem nowego porządku po 1945 roku, gdyż znalazła się w sowieckiej strefie okupacyjnej.


Lata rozłąkiŚledzimy losy prawdziwych, żywych ludzi, które przeplatają się z historią NRD i realiami życia w tym kraju – dla jednych to okres konformizmu, próba dostosowania się i przetrwania. Inni czuli, że więzienie, jakim staje się ich państwo, to koszmar…

Hanna, najstarsza córka, pragnąc zrealizować zaszczepione w niej przez ojca w innej epoce ideały, decyduje się na desperacką ucieczkę na Zachód. Ma to wprawdzie swoje reperkusje dla tych, którzy pozostali, ale jej przynajmniej pozwala na życie w wolnym świecie.

Nigdy jednak nie zapomni o swej miłości do rodziny, która pozostała za żelazną kurtyną i z którą przez czterdzieści lat nie będzie jej się wolno zobaczyć…

“Lata rozłąki” to opowieść o odwadze, sile przetrwania i miłości rodziny rozdzielonej murem berlińskim.

Nina Willner przez wiele lat była oficerem wywiadu armii amerykańskiej. Mieszkała i pracowała w wielu miastach na całym świecie. „Lata rozłąki” to jej pierwsza książka.

Nina Willner
Lata rozłąki
Przekład: Magdalena Iwińska, Hanna Faryna-Paszkiewicz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 listopada 2016

Lata rozłąki


Teraz i zawsze zamierzam wierzyć
w ukrytą potęgę ludzkiego ducha.

Andriej Sacharow, radziecki fizyk nuklearny i dysydent,
laureat pokojowej Nagrody Nobla

Wstęp

Mur [berliński] to… przestępstwo nie tylko wobec historii, ale i wobec człowieczeństwa – rozdziela rodziny, mężów i żony, braci i siostry, rozdziela ludzi, którzy pragną być razem.
John F. Kennedy, prezydent Stanów Zjednoczonych

Miałam pięć lat, kiedy dowiedziałam się, że moja babcia mieszka za kurtyną. Było to w 1966 roku. Obchodziliśmy w szkole Dzień Dziadków. W wolno sunącym szeregu koleżanki i koledzy szli za rękę ze swoimi dziadkami – uroczymi starszymi ludźmi z głowami pokrytymi jedwabistymi białymi lub siwiejącymi włosami, o ogorzałych twarzach pooranych miękkimi zmarszczkami, błyszczących oczach i dobrotliwych uśmiechach.
Siedziałam w ławce, przyglądając się, jak wchodzą. Serdecznie witali nauczycielkę, mówili sobie dzień dobry, jednocześnie ciężkim krokiem zmierzając do krzeseł ustawionych obok ławek każdego dziecka. Potem koleżanki i koledzy, po kolei, z wielkim ożywieniem, prowadzili swoich dziadków przed klasę, z dumą przedstawiając ich wszystkim: Nana, Poppa, Mimi – w moich uszach brzmiało to równie obco, co intrygująco, a ich dziadkowie stali obok, rozpromienieni, przyglądając się im wzrokiem pełnym miłości. Byłam wzruszona… I nagle poczułam się samotna, odsunięta na margines. Patrzyłam na nich wszystkich, a potem przeniosłam wzrok na puste krzesło obok mojej ławki – w tym momencie zaczęłam się zastanawiać, gdzie są moi dziadkowie.
Tego dnia wróciłam po szkole z postanowieniem, że muszę poznać odpowiedź. Wpadłam do domu – mama była w kuchni, więc bez słowa powitania wypaliłam:
– Gdzie są moi dziadkowie?
Wieczorem po kolacji rodzice posadzili mnie i wyjawili, dlaczego nigdy nie poznałam żadnego z moich krewnych. Łagodnym, lecz poważnym tonem tata, który był z pochodzenia niemieckim Żydem, powiedział, że cała jego rodzina „zginęła w czasie wojny”. Z powodu dziecięcej naiwności nie odczułam bólu kryjącego się za tym stwierdzeniem. Zwróciłam się do mamy, spodziewając się, że i ona mnie rozczaruje, tymczasem ku swojej wielkiej radości dowiedziałam się, że jej rodzice i rodzina żyją. Przyniosła zdjęcie swojej matki i powiedziała:
– To twoja Oma.
Oma. Wyglądała idealnie – tak jak wszystkie inne babcie, a nawet lepiej. Emanowała spokojem, jej twarz zdobił czarujący wymowny uśmiech. Wówczas nie umiałam wyrazić, jak bardzo pociągała mnie jej prosta elegancja, skromność, pełna mądrości i pewności siebie poza, kiedy tak siedziała wygodnie w przytulnym, miękkim fotelu w groszki, trochę bokiem, spoglądając w jedną stronę.
Długo wpatrywałam się w fotografię – lustrowałam babcię od stóp do głów, nawet ustawiłam zdjęcie tak, by wyglądało, że uśmiecha się do mnie. Mimo że fotografia była czarno-biała, to – być może idąc za podświadomym pragnieniem, aby ją natychmiast ożywić – widziałam Omę w kolorze: jasnoniebieskie oczy pod miękkimi ciężkimi powiekami, zaróżowione policzki, na których dostrzegłam rumieniec. Miała zaczesane do góry włosy – tak jak ja była brunetką – i dwie ozdoby: sporą broszę w kształcie róży, wydawało mi się, że ze złota, oraz niewielką, wpiętą tuż poniżej szpicu dekoltu szpilkę, która podkreślała elegancję czarnej sukni. Wyobrażałam sobie siebie kulącą się na jej miękkich pulchnych kolanach; czułam, jak moszczę się w jej wspaniałych ciepłych objęciach, a ona spogląda na mnie w dół tak, jak patrzyli na moich kolegów ich dziadkowie.
– Oma – powiedziałam głośno, zauroczona śpiewnym brzmieniem jej imienia. W pełni usatysfakcjonowana spojrzałam znowu na mamę i spytałam: – Kiedy przyjedzie nas odwiedzić?
Mama, nagle zaprzątnięta czym innym, wstała i zaczęła się krzątać po kuchni. Odparła, że niestety Oma nie może do nas przyjechać ani my nie możemy jej odwiedzić. Jest w miejscu, które nazywa się NRD, razem z resztą rodziny mamy, jej siostrami, braćmi i wszystkimi pozostałymi. Ponieważ nie potrafiłam tego zrozumieć, mama posadziła mnie na kuchennym taborecie, przykucnęła, żeby nasze oczy znalazły się naprzeciw siebie, i zaczęła mi wyjaśniać.
Kiedy skończyła, patrzyłam na nią w osłupieniu. Choć z pewnością użyła określenia „żelazna kurtyna”, zrozumiałam wtedy tylko tyle, że są gdzieś bardzo daleko, uwięzieni za jakąś „zasłoną”. Ale nie miało to dla mnie żadnego sensu. Próbowałam zrozumieć, dlaczego mama pozwala, żeby zwykły kawałek kretonowej szmatki, jaka wisi w oknie mojej sypialni, czy nawet ciężkie kotary, jakie mieliśmy w jadalni, odgradzały ją od rodziny. Uznałam, że przecież ktoś powinien odsunąć na bok ten kawał materiału i wypuścić tych biednych ludzi. Mama mnie zapewniła, że kiedyś będziemy mogli się z nimi spotkać. To oczywiste, przecież, na miłość boską, to tylko zasłona – pomyślałam.
Następnego dnia w szkole oznajmiłam nauczycielce, koleżankom i kolegom, że ja też mam dziadków i że moja Oma jest piękna. Co więcej, mam także ciocie, wujków i rodzeństwo cioteczne. Pani była zachwycona. Zapytała, gdzie mieszkają, a ja odparłam, że w Niemczech Wschodnich, „za zasłoną”. I dopiero gdy radosna twarz nauczycielki nagle spoważniała i pojawiło się na niej współczucie, zrozumiałam, że ta zasłona może być większa, niż to sobie wyobrażałam.
Musiało minąć jeszcze kilka lat, zanim zorientowałam się, że żelazna kurtyna to bynajmniej nie zwykła zasłonka z materiału, którą osoby z jednej lub drugiej strony mogą rozsunąć, ale symbol czegoś poważniejszego i bardziej złowieszczego, niż podpowiadała to naiwna dziecięca wyobraźnia. Miałam się dowiedzieć, że cała rodzina mamy faktycznie jest uwięziona w NRD i że moja mama stamtąd uciekła.

1985 rok, Berlin Wschodni

Na wilgotnym welodromie w Berlinie Wschodnim trener, trzymając stoper w ręce, gwizdnął i kobieca reprezentacja narodowa NRD ruszyła. Pedałując na rowerach wyścigowych bez przerzutek, zawodniczki bez trudu przyśpieszały na dwustupięćdziesięciometrowym okrążeniu sosnowego toru. Pokonując owal toru z wdziękiem w miarowym tempie, w mgnieniu oka utworzyły ścisły peleton, utrzymując rowery na odległość kilku centymetrów; wąskie opony trzymały się błyszczącej polakierowanej nawierzchni. Łącząc technikę z prędkością, prostowały się, przyśpieszając na prostych odcinkach, a zakręty brały w przechyle. Potem, kiedy trenerzy zaczęli krzyczeć, żeby dały z siebie więcej i bardziej się przyłożyły, czołowe rowerzystki NRD rozerwały ścisłą formację i kontynuowały na pełnym gazie.
Przy następnym okrążeniu osiągnęły zawrotną szybkość, przepychając się i pedałując z całą siłą, by przejąć kontrolę nad torem. Wydawało się, że opony przeczą grawitacji, trzymając się śliskich i pochyłych ścian toru dzięki sile odśrodkowej. Zawodniczki popędziły po prostej, ze świstem mijając trenerów, którzy wrzeszczeli: Weiter! Schneller! (Dawaj! Szybciej!), na co one odpowiedziały, naciskając na pedały z jeszcze większą zawziętością.
Naciskały, wyciągały się, pedałowały tak szybko, jak tylko mogły, pędziły co sił w nogach, co chwila pojawiały się między nimi odstępy, przez moment któraś zostawała w tyle na centymetr, potem rzucała się w przód. Podnosiły się z siodełka, przyśpieszały, starając się kontrolować rowery, aż wreszcie wystrzeliwały w zawrotnym tempie po raz ostatni. Mijającym po kolei linię mety zawodniczkom trenerzy łapali czas.
Zaledwie kilka kilometrów dalej nasza grupa wywiadowcza – mając nadzieję, że nikt nas nie śledzi – zjechała z autostrady fordem koloru khaki. Skręciliśmy w enerdowski las błotnistą dróżką, która została starannie wybrana, żebyśmy mogli niezauważeni dotrzeć do celu. Wjechaliśmy głębiej między drzewa, starając się omijać koleiny na wyboistej drodze, jednocześnie nie przestając przeszywać wzrokiem linii lasu i wypatrywać w nim jakichkolwiek sygnałów zagrożenia.
I nagle, gdy już zaczęliśmy się kierować na naszą pozycję, przed nasz nadjeżdżający samochód wyszedł na ścieżkę radziecki żołnierz z podniesioną bronią. Nie wiadomo skąd wychynęli pozostali i nas otoczyli. Żołnierze odcięli nam drogę z przodu i z tyłu, do samochodu od strony pasażera podszedł zaś radziecki oficer, wymachując bronią.
Puk-puk, zastukał w szybę lufą naładowanego pistoletu.
– Atkroj akno! (Opuść szybę!) – polecił.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, przytknął lufę do szyby.
– Siejczas! (Natychmiast!) – warknął.

ROZDZIAŁ 1
Przekazanie terytoriów
Koniec wojny (1945)

Miłość matki nie zna granic.
Autor anonimowy

Nasza historia rozpoczyna się w momencie, kiedy jedna wojna się kończy i rozpoczyna kolejna.
W dniu, w którym skończyła się druga wojna światowa, moja babcia Oma, jako jedna z pierwszych w wiosce, wychynęła z piwnicy i stanęła pośród znieruchomiałego, wymarłego krajobrazu rolniczego Schwanebergu. Miała czterdzieści lat i brzuch nabrzmiały siódmą ciążą; dźwig­nęła drewnianą klapę i wdrapała się na pokryty kurzem podest, a za nią po kolei wyszły dzieciaki, mrużąc oczy w świetle dnia.
Z piwnic w innych budynkach również wyłaniały się kobiety z dziećmi i krążąc wkoło, zaczynały dzień, który zwiastował zmiany w Niemczech. Nie mając do pomocy żadnego sprawnego mężczyzny, Oma kazała dzieciom wyciągnąć pościel z dołu, gdzie przebywali przez ostatnie dwa miesiące wojny, i przenieść ją na górę, do części mieszkalnej w skrzydle szkoły, która była ich domem. Nie będzie więcej alianckich bombowców huczących nad głową w drodze nad cel, którym był Magdeburg – pobliskie miasto przemysłowe. Niemcy zostały pokonane, Europa wyzwolona, a niebo w końcu ucichło.
Nie upłynęło dużo czasu, a kobiety z wioski zaczęły podchodzić do oddzielających gospodarstwa płotów, by wspólnie zastanawiać się, kiedy wrócą ich mężowie i synowie. Stawiały sobie pytania, jaka przyszłość czeka Niemcy i – co dla nich najważniejsze – ich wieś liczącą prawie tysiąc mieszkańców.
Oma doszła do wniosku, że nie należy martwić się na zapas, i zaczęła sprzątać. Chociaż szkoła stała zamknięta od miesięcy, uznała, że dzieci muszą wrócić do nauki i swoich obowiązków, trzeba więc uporządkować budynek i wyszorować ławki, przygotowując je na nowy rok szkolny. Ponieważ zapasy żywności się wyczerpały, ziemia zaś leżała odłogiem – zielone niegdyś zagony ziemniaków były puste, z wyschniętymi na wiór grudami ziemi – młodszym dzieciakom nakazała uzbierać mleczy i pokrzyw, a także przeczesać krzaki jeżyn w poszukiwaniu zawieruszonych owoców, natomiast starszym pomóc jej przygotować ziemię, której tej wiosny nie zdołali obsiać.
Kiedy po upływie kilku tygodni większość mężczyzn nadal nie wróciła, wioskę ogarnęło przygnębienie. Zjawiło się niewielu i Oma zaczęła się zastanawiać, kiedy i czy w ogóle, jej mąż i syn wrócą do domu. Mój dziadek Opa, czterdziestopięcioletni nauczyciel i kierownik szkoły, oraz ich najstarszy syn Roland, niespełna osiemnastoletni, zostali wcieleni do wojska w ostatnich dniach wojny, kiedy Trzecia Rzesza wydała rozkaz, żeby wszyscy sprawni mężczyźni w wieku powyżej piętnastu lat przyłączyli się do walki i do końca bronili Niemiec.
Podczas gdy kobiety czekały na powrót mężczyzn z frontu, wielki niepokój wzbudzały docierające do nich wieści, że wkraczający na ziemie niemieckie radzieccy żołnierze gwałcą i mordują Niemki. Wiadomość, że Stalin otwarcie zachęca do gwałtów i rabunku, by w ten sposób Armia Czerwona wynagrodziła sobie poświęcenie i trudy walk, które stoczyła z Wehrmachtem, rozeszła się lotem błyskawicy. Uchodźcy przejeżdżający przez Schwaneberg w drodze na zachód potwierdzali te informacje, dodając wstrząsające opowieści o brutalnych atakach, o tym, jak mordowano zgwałcone lub tych, którzy stawiali opór napastnikom. Jedna z rodzin opowiedziała straszliwą historię – ich nastoletnia córka w biały dzień najpierw została zgwałcona, a następnie zastrzelona.
Kobiety na terenie całych Niemiec ogarnął strach o włas­ne życie. Mieszkanki Schwanebergu miały nadzieję, że mężczyźni zdążą wrócić, by obronić je przed radzieckimi żołnierzami. Oma obawiała się szczególnie o swoją najstarszą córkę, śliczną kruczowłosą siedemnastolatkę o pięknych oczach – moją matkę Hannę.
Wiosną amerykańskie, brytyjskie i radzieckie oddziały wkraczały do niemieckich miast i wiosek, żeby wprowadzić w nich nadzór i porządek. Oma, która podobnie jak większość kobiet w Schwanebergu wierzyła Hitlerowi, kiedy twierdził, że Rosjanie to barbarzyńcy, modliła się, aby ich wioska znalazła się pod kontrolą Amerykanów lub Brytyjczyków. Dowódca Amerykanów, generał Dwight D. Eisenhower, miał – jak niektórzy zauważyli – niemiecko brzmiące nazwisko, co dawało nadzieję, że Amerykanie są do nich bardziej podobni niż Rosjanie.
I nagle pewnego spokojnego popołudnia w połowie maja ich wyczekiwanie dobiegło końca.
Wszyscy w domu, nawet sąsiedzi, usłyszeli krzyk małego Kaia ze strychu. Oma, mimo że poruszała się już powoli w zaawansowanej ciąży, pośpieszyła klatką schodową we wschodnim skrzydle budynku szkoły; wyminęły ją pozostałe dzieciaki – Manni, Klemens, Tiele i Hanna. Na górnym podeście, otoczony przez rodzeństwo, stał Kai i przez małe owalne okienko wskazywał na widoczne w oddali pojazdy. Cała rodzina przylgnęła do szyby, z niepokojem wypatrując, jaka to armia się do nich zbliża. Niewielki konwój składający się z trzech ciężarówek podjechał bliżej, następnie zatrzymał się na granicy wioski. Oma, cała spięta, wypatrywała oznaczeń. Wójt wywiesił ze swojego okna białe prześcieradło. Kobiety ze wsi poszły w jego ślady i wszystkie, Oma także, zrobiły to samo.
Ciężarówki ostrożnie się przybliżyły i w końcu można było je zobaczyć w całej okazałości. Dzieci zamarły, Oma patrzyła na nie z niedowierzaniem, aż starsi chłopcy przerwali ciszę radosnymi wrzaskami. Pierwszy pojazd, oznakowany białą gwiazdą, wolno prowadził konwój wzdłuż Adolph-Hitler-Strasse, po czym wjechał na brukowany rynek. Zobaczyli z góry, jak wójt wychodzi ze swojego domu i utykając, rusza ulicą na powitanie Amerykanów. Hanna spojrzała na matkę, która z uśmiechem kiwnęła głową, przyzwalając, by wzięła ze sobą rodzeństwo i dołączyła do tłumu gromadzącego się pośpiesznie na zewnątrz.
Amerykanie zatrzymali ciężarówki. Nie wysiadając, rzucali czekoladę Hersheya i gumę do żucia wiejskim dzieciakom, które zjednali sobie dodatkowo dzięki swoim uśmiechniętym twarzom i żywemu usposobieniu. Rozdając łakocie, mówili przyjaznym głosem słowa, które brzmiały radośnie, ale których nikt z mieszkańców nie był w stanie zrozumieć. Jeden z żołnierzy zdjął hełm i podniósł Manniego na swojego jeepa, na co pozostali chłopcy spoglądali zazdrośnie. Matki przyglądały się temu wszystkiemu z okien lub stojąc na ulicy – machały do siebie i z wyrazem wdzięczności wznosiły ręce ku niebu.
W następnych dniach niemal wszyscy pokochali amerykańskich żołnierzy za ich prostotę, otwartość, młodzieńczy humor i beztroskę. Kobiety po raz pierwszy od wielu miesięcy uśmiechały się, bo ich dzieciaki chichotały jak szalone, gdy żołnierze kaleczyli niemiecki, starając się wymówić takie zwroty jak „Hello frołlajn. Icz libe dicz”, czy też kiedy zwracali się do wszystkich per Schatzi – zdrobnieniem zarezerwowanym dla rodziców lub zakochanych.
W ciągu kilku tygodni Amerykanie przywrócili spokój i porządek. Żartowali przy tym, śmiali się, zrobili sobie kilka zdjęć z dzieciakami, a nawet grupową fotografię na tle tabliczki Adolph-Hitler-Strasse, którą jeden z nich potem zdjął, żeby zabrać na pamiątkę.
Większość z nich starała się zaskarbić sobie sympatię mieszkańców, kilku dało jednak upust wściekłości na Niemców, kradnąc lub niszcząc prywatną własność. Pewnego dnia Oma, wróciwszy do domu, zobaczyła, że zamek w biurku męża został wyważony i ktoś ukradł zawartość biurka: srebrny nożyk do listów i szkatułkę z pamiątkami rodzinnymi. Ponadto na jednym ze skórzanych krzeseł wyciął swastykę. Pozostawiona na nim niczym bilet wizytowy leżała amerykańska moneta. Niemniej mieszkańców wsi zaczął ogarniać spokój, bo uwierzyli, że pod rządami Amerykanów czeka ich lepsza przyszłość.
Jednak nie na długo dane im było to uczucie ulgi. Ku zaskoczeniu wszystkich pewnego dnia Amerykanie oświadczyli, że odchodzą.
– Niemcy zostały podzielone na dwie odrębne strefy administracyjne – poinformował starszy sierżant. Amerykanie i Brytyjczycy mieli objąć dowództwo nad zachodnią częścią kraju, ZSRR zaś nad wschodnią. I patrząc na zgromadzonych, stwierdził po prostu: – Schwaneberg znajdzie się w strefie radzieckiej.
Mieszkańcy słuchali w osłupieniu. To było tak, jakby bomba, której obawiali się od dawna, w końcu wybuchła w ich wsi.
– Nie ma powodu do strachu – zapewniał sierżant. – Wojna się skończyła i Rosjanie nie zjawią się tutaj, żeby walczyć, ale jako pokojowe siły okupacyjne.
Zgromadzeni byli poruszeni. Ktoś rzucił, że może lepiej uciec, zanim Rosjanie przybędą. Hanna zasugerowała matce, żeby rodzina spakowała się i wyjechała, ale Oma odrzuciła ten pomysł. To niezbyt rozsądne, by tuż po zakończeniu wojny ciężarna kobieta z gromadką małych dzieci uciekała, nie mając ani żywności, ani schronienia, ani mężczyzny, który mógłby jej bronić. Nie chciała narażać się na chaos i niepewność na drogach, którymi przemieszczały się tysiące uchodźców zmierzających w nieznane.
– A poza tym – dodała – wyobraź sobie, jakie by to było okropne dla Papy i Rolanda, gdyby wrócili i zobaczyli, że ich opuściliśmy.
Ale już po chwili Oma znowu z uwagą słuchała sierżanta, który zakończył jeszcze jedną informacją.
– Może jednak ktoś ma ważny powód i musi wyjechać – ciągnął. – Otrzymaliśmy pozwolenie na zabranie ze sobą na Zachód kilkorga mieszkańców.
Kobiety popatrzyły po sobie, jedne zaczęły przestępować z nogi na nogę, inne cofnęły się o krok, ale większość pokręciła przecząco głową, bo nie chciały rozważać rozdzielania rodziny. Powróciły do domów, starając się znaleźć jakieś pocieszenie wobec wizji przyszłości pod radziecką okupacją.
Tamta noc zapisała się w życiu Omy jako jedna z najcięższych z powodu decyzji, jaką musiała podjąć. Po północy Oma weszła do pokoju Hanny i cichutko przysiadła na krawędzi jej łóżka. Przyglądając się śpiącej córce, analizowała rysy jej twarzy i wspominała dzieciństwo, począwszy od nocy, w której przyszła na świat.
Urodziła Hannę w przejmującą chłodem zimową noc w Trabitz, malutkiej wiosce nad rzeką Saale. Na zewnątrz wiatr podrywał olbrzymie płatki śniegu, które unosiły się, wirowały jak szalone i wydawało się, że nigdy nie osiądą. Dachy i drzewa pokrywała gruba poducha śniegu, w budynku było lodowato. Na pokrytym drewnianą boazerią poddaszu jednoizbowej szkoły Oma, wtedy niewiele starsza od swojej najstarszej córki, przygotowywała się do porodu. Opa, nauczyciel, który miał może dwadzieścia pięć lat, wybiegł w noc, próbując znaleźć lekarza. Ich pierworodny, dziesięciomiesięczny Roland, spał mocno w drewnianej kolebce tuż obok. I wtedy, w owym spokoju nocy, na świat przyszło maleństwo – jego płacz odbijał się echem w pustym pomieszczeniu. Oma otarła je kocykiem i zobaczyła, że urodziła dziewczynkę. Przyciskając małą do siebie, uciszyła ją, a ta bez trudu umościła się w miękkich fałdach jej zmęczonego ciała.

 
Wesprzyj nas