Najbardziej radykalna i niepokorna powieść Javiera Cercasa: z niespotykaną odwagą nagina granice gatunku literackiego i penetruje granice naszego człowieczeństwa.


OszustKim jest Enric Marco? To dziewięćdziesięcioletni mieszkaniec Barcelony, który zanim został zdemaskowany w 2005 roku, był sławnym przedstawicielem Hiszpanów ocalałych z nazistowskich obozów. Wygłosił setki wykładów, udzielił dziesiątków wywiadów, otrzymał ważne odznaczenia, a nawet wzruszył do łez hiszpańskich parlamentarzystów, którzy zebrali się, aby po raz pierwszy oddać hołd rodakom deportowanym przez III Rzeszę.

Po zdemaskowaniu, Marco został uznany za wielkiego oszusta i właściwie wyklęty. Teraz, niemal dziesięć lat później, Javier Cercas napisał hipnotyzujący thriller, który zawiera w sobie elementy eseju, kroniki, prozy, biografii i autobiografii. Stara się w nim przedstawić całą złożoność tej postaci, jej strony prawdziwe i fałszywe. Zagłębia się w niemal cały wiek historii Hiszpanii, z niespotykaną pasją czerpie z najbardziej skrywanej części ludzkiego charakteru: skłonności do oszukiwania samego siebie, konformizmu i zakłamania, niepohamowanego pragnienia akceptacji i potrzeby rozdzielenia fikcji od rzeczywistości, która dotyczy najbardziej bolesnych spraw z przeszłości.

W rezultacie powstała książka, która nie tyle opowiada o Enricu Marco, ile o samym czytelniku. Jest to najbardziej radykalna i niepokorna powieść Cercasa: z niespotykaną odwagą nagina granice gatunku literackiego i penetruje granice naszego człowieczeństwa.

Javier Cercas (ur. 1962), hiszpański pisarz, tłumacz, dziennikarz. Jest Katalończykiem, wykłada literaturę hiszpańską na uniwersytecie w Gironie. Stale współpracuje z dziennikiem „El País”. Autor sześciu powieści, zbiorów opowiadań, esejów. Debiutował pod koniec lat 80., sławę jednak przyniosła mu dopiero opublikowana w roku 2001 powieść “Żołnierze spod Salaminy”. Książka doczekała się wielu wydań w Hiszpanii i przetłumaczono ją na kilkanaście języków, w tym na polski (W.A.B. 2005). Na jej podstawie zrealizowano film w 2003 r. Po polsku ukazała się także powieść “Prędkość światła” (W.A.B., 2010) oraz balansująca na pograniczu historycznej kroniki i politycznego thrillera “Anatomia chwili” (Noir sur Blanc, 2014).

Javier Cercas
Oszust
Przekład: Ewa Zaleska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 27 października 2016

Oszust


2

Jego matka była obłąkana. Nazywała się Enriqueta Batlle Molinsi, chociaż Marco zawsze uważał, że urodziła się w Bredzie, cichej wiosce w górach Montseny, naprawdę pochodziła z Sabadell, przemysłowego miasta pod Barceloną. Została przyjęta do zakładu dla obłąkanych kobiet w Sant Boi de Llobregat 29 stycznia 1921 roku. Wedle zachowanej tam dokumentacji od trzech miesięcy pozostawała wtedy w separacji z mężem, który się nad nią znęcał; przez ten krótki czas zarabiała na życie, najmując się po domach do drobnych prac.
Miała trzydzieści dwa lata i była w siódmym miesiącu ciąży. Kiedy badali ją lekarze, czuła się zagubiona, mówiąc, zaprzeczała sama sobie, miała urojenia prześladowcze; pierwsze rozpoznanie brzmiało: „Mania prześladowcza z upośledzeniem”; w 1930 roku zmieniono je na „wczesną demencję”, dziś rozpoznano by schizofrenię. Na pierwszej stronie dokumentacji szpitalnej jest zdjęcie, pewnie zrobione w dniu przyjęcia do zakładu. Widać na nim kobietę z czarnymi prostymi włosami, o bardzo wyrazistych rysach twarzy, wydatnych ustach i wystających kościach policzkowych; ciemnymi oczyma nie spogląda w obiektyw, ale z całej postaci emanuje melancholijna i posępna uroda tragicznej heroiny; ubrana jest w czarny włóczkowy sweter, plecy, ramiona i podołek ma przykryte szalem, który przytrzymuje rękoma na wysokości brzucha, jakby chciała ukryć niemożliwą do ukrycia ciążę lub jakby chroniła mające się urodzić dziecko. Kobieta nie wie, że nigdy już nie wyjdzie z zakładu i że świat właśnie pozostawił ją jej losowi w zamknięciu, by do końca zatraciła się w swoim szaleństwie. Nie da się powiedzieć tego w mniej dramatyczny sposób.
Przez trzydzieści pięć lat, które matka Marca spędziła w domu wariatów, lekarze badali ją zaledwie dwadzieścia pięć razy (zazwyczaj badano pacjenta raz do roku, ale przez osiem pierwszych lat nie oglądał jej żaden lekarz), a jako terapię przepisali jedynie pracę w pralni, „z dobrymi wynikami”, jak notuje jeden z badających. Podobnych zapisków jest wiele; jakkolwiek nie zawsze tak cyniczne, wszystkie są krótkie, zdawkowe i zniechęcające. Początkowo stwierdza się dobry stan fizyczny pacjentki, ale zarazem jej egocentryzm, jej omamy (przede wszystkim słuchowe), pojawiającą się czasem gwałtowną opryskliwość; potem, stopniowo, pogarsza się także stan fizyczny, a pod koniec lat czterdziestych zapiski przedstawiają już tylko kobietę obłożnie chorą, która straciła orientację i pamięć bez oznak samoświadomości, w ostrej katatonii. Zmarła 26 lutego 1956 roku z powodu angor pectoris, jak można przeczytać w dokumentacji. Nawet ta diagnoza była mylna: nikt nie umiera na dławicę piersiową; Enriqueta umarła najprawdopodobniej na skutek rozległego zawału serca.
W zakładzie dla obłąkanych urodziła Marca, wedle jego wersji 14 kwietnia; taką datę ma też Marco wpisaną w dowodzie osobistym i w paszporcie. Ale to fałszywa data: tu zaczyna się fikcja Marca, w dniu jego przyjścia na świat. W rzeczywistości, zgodnie z dokumentacją medyczną jego matki i jego własnym świadectwem urodzenia, Marco urodził się 12 kwietnia, dwa dni wcześniej, niż sam to zaczął utrzymywać od pewnego momentu swego życia. Dlaczego kłamał, dlaczego zmienił datę? Odpowiedź jest prosta: bo dzięki temu od pewnego momentu swego życia mógł rozpoczynać prelekcje, przemówienia i wykłady o swojej osobistej historii, mówiąc: „Nazywam się Enric Marco i urodziłem się 14 kwietnia 1921 roku, dokładnie dziesięć lat przed proklamowaniem Drugiej Republiki Hiszpańskiej”, a to z kolei pozwalało mu przedstawiać samego siebie w sposób mniej lub bardziej bezpośredni jako człowieka opatrznościowego, który znał z pierwszej ręki wielkie wydarzenia stulecia i miał do czynienia z ich głównymi aktorami, jako kompendium albo symbol, albo samo ucieleśnienie historii swego kraju: koniec końców jego osobista biografia była dokładnym odbiciem zbiorowej biografii Hiszpanii. Marco twierdzi, że kłamstwo to miało cel czysto dydaktyczny; trudno jednak nie dostrzec w nim swego rodzaju puszczenia oka do świata, wyraźnej próby dania do zrozumienia, że umieszczając jego urodzenie w dniu decydującym dla historii kraju, niebo albo opatrzność komunikowały, że ten oto człowiek został wyznaczony do odegrania w tej historii decydującej roli.
Z dokumentacji zakładu dla obłąkanych w Sant Boi dowiadujemy się jeszcze czegoś: nazajutrz po porodzie odebrano dziecko matce i oddano je jej mężowi, człowiekowi, od którego uciekła, ponieważ się nad nią znęcał albo ona twierdziła, że się nad nią znęcał. Czy Marco widział jeszcze kiedyś matkę? Twierdzi, że widział. Twierdzi, że siostra ojca, ciotka Caterina — ona go wykarmiła piersią, bo kilka tygodni przed jego urodzeniem straciła własne dziecko — raz albo dwa razy do roku zabierała go do matki, gdy był mały. Twierdzi, że dobrze pamięta te odwiedziny. Twierdzi, że on i ciotka Caterina, jak rodziny innych pacjentek, czekali na matkę w obszernym pomieszczeniu o białych gołych ścianach. Twierdzi, że po chwili matka przychodziła tam z pralni, ubrana w fartuch w niebiesko-białe prążki, i że miała nieobecne spojrzenie. Twierdzi, że ją całował na powitanie, ale ona nigdy nie odwzajemniała tego pocałunku i że generalnie nie zwracała się słowem ani do niego, ani do ciotki Cateriny, ani do nikogo w ogóle. Twierdzi, że często mówiła do siebie i niemal zawsze o nim, jakby przed nią nie stał, jakby go straciła. Twierdzi, że pamięta, gdy miał już dziesięć albo jedenaście lat, jak ciotka Caterina powiedziała, wskazując na niego: „Spójrz, jakiego masz pięknego syna, Enriqueta, nazywa się Enrique, po tobie”. I twierdzi, że pamięta, jak matka, ugniatając silnie dłonie, odpowiedziała: „Tak, to piękny chłopiec, ale nie jest moim synem”; i twierdzi, że wskazując na dwu- albo trzyletniego chłopczyka biegającego po sali, dodała: „Mój syn musi być taki jak tamten chłopiec”. Twierdzi, że wówczas jej nie rozumiał, ale z biegiem lat pojął, że matka tak mówiła, bo pamiętała go tylko z czasów, gdy miał dwa albo trzy lata, a ona nie straciła jeszcze do końca przytomności umysłu.
Twierdzi, że czasem przynosił jej w glinianym naczyniu coś do jedzenia i że przy paru okazjach udało mu się zamienić z nią kilka słów. Twierdzi, że któregoś dnia, gdy matka zjadła to, co jej przyniósł, powiedziała mu, że ciężko pracuje w pralni i że to nieprzyjemna praca, ale że na to nie zważa, bo obiecali jej oddać syna, jeżeli będzie dużo pracowała. Twierdzi, że nie pamięta, kiedy przestał odwiedzać matkę. Twierdzi, że najprawdopodobniej wtedy, gdy wujostwo przestali go do niej zabierać, pewnie gdy był już podrostkiem, już w czasie wojny, może nawet trochę wcześniej. Twierdzi, że jakkolwiek było, nigdy się potem z nią nie spotkał, nie poczuł najmniejszej chęci zobaczenia jej, nie myślał wcale o niej, zapomniał ją całkowicie. (To nie do końca jest prawdą: wiele lat później pierwsza żona Marca opowiedziała jego córce Anie Marii, że po ślubie namówiła męża do odwiedzenia matki w szpitalu; powiedziała jej także, że byli u niej ze dwa razy i że z tych odwiedzin zapamiętała jedynie to, że stara kobieta wydzielała silny zapach ługu i że nie poznała swego syna). Twierdzi, że wie, że zmarła w połowie lat pięćdziesiątych, ale że nie przypomina sobie, by był na pogrzebie. Twierdzi, że dziś nie rozumie, jak mógł zostawić ją swojemu losowi w zakładzie dla obłąkanych przez ponad trzydzieści lat i pozwolić, żeby umarła w samotności, ale zaraz dodaje, że nie rozumie też wielu innych rzeczy z tamtych czasów. Twierdzi, że teraz często myśli o matce i że czasem o niej śni.

3

Do zamiaru napisania książki o Marcu wróciłem dopiero po czterech latach od wybuchu skandalu. Wydałem właśnie Anatomię chwili, prawdziwą relację czy też powieść bez fikcji, która nie miała nic wspólnego z Markiem, i z pomocą mego psychoanalityka doszedłem do wniosku, że jestem oszustem oraz przypomniałem sobie, jak mój przyjaciel Pisón nazwał mnie oszustem w madryckim domu Vargasa Llosy. Znajdowałem się wtedy w pożałowania godnym stanie i czułem, że aby z niego wyjść, potrzebuję powieści z użyciem fikcji, literackiej fabuły, a nie prawdziwej opowieści — fikcja ratuje, rzeczywistość zabija, powtarzałem sobie — i że relacja o historii Marca powinna być wyłącznie relacją prawdziwą, ponieważ Marco nazmyślał już dostatecznie dużo na temat własnego życia, i że dodanie nowych zmyśleń do jego zmyśleń jest zbytecznym nadmiarem, że literacko nie ma znaczenia; pamiętałem także argumenty, które cztery lata wcześniej, podczas bezsennej nocy w madryckim hotelu, skłoniły mnie do porzucenia książki o Marcu, nim jeszcze zacząłem ją pisać. Jednakże pamiętałem zarazem schlebiający mi entuzjazm Vargasa Llosy w jego domu w Madrycie i powiedziałem sobie, że może istotnie Marco jest postacią dla mnie, powiedziałem sobie, że pewnie tylko oszust może opowiedzieć historię innego oszusta i że jeśli ja faktycznie jestem oszustem, to może opowiem tę historię lepiej niż ktokolwiek inny.
Ponadto przez te cztery lata, kiedy byłem zajęty pisaniem wydanej właśnie książki, nigdy nie zapomniałem do końca o Marcu, wciąż pamiętałem, że on gdzieś tam jest w zanadrzu, niepokojący, uwodzicielski i niebezpieczny jak granat, który prędzej czy później muszę rzucić, aby nie wybuchł mi w rękach, jak historia, którą prędzej czy później muszę opowiedzieć, żeby się od niej uwolnić. Postanowiłem, że czas spróbować: a przynajmniej, że lepiej spróbować, niż nadal pogrążać się w bagnie przygnębienia.
Postanowienie przetrwało raptem tydzień, bo tyle zajęło mi ponowne zagłębienie się w tej historii i odkrycie — dzięki internetowi — z zaskoczeniem, że nikt jeszcze nie napisał książki o Marcu oraz z rozczarowaniem (i wewnętrzną ulgą), że właśnie odbyła się premiera filmu o nim. Film nosił tytuł Ich bin Enric Marco, nakręcili go dwaj młodzi filmowcy argentyńscy, Santiago Fillol i Lucas Vermal, i pokazali po raz pierwszy na jakimś festiwalu filmowym. Rozczarowanie wzięło się z nabranej zbyt szybko pewności, że skoro ktoś opowiedział już historię Marca za pomocą obrazów, nie ma sensu, bym ja opowiadał ją słowami (stąd ulga). W każdym razie zaciekawił mnie ten film i dowiedziałem się, że jeden z reżyserów, Santiago Fillol, mieszkał jak i ja w Barcelonie. Zdobyłem jego telefon, zadzwoniłem, umówiliśmy się. Na spotkanie wybraliśmy restaurację przy placu Virreina, w dzielnicy Gracia. Fillol okazał się niskim, wątłym trzydziestolatkiem o ciemnej karnacji, z rzadkim zarostem i w okularach intelektualisty; jednym z tych Argentyńczyków, którzy sprawiają wrażenie, jakby przeczytali wszystkie książki i obejrzeli wszystkie filmy i jakby prędzej dali się zabić, niż stworzyli coś banalnego.
Przyniósł mi kopię swego filmu na DVD. Podczas posiłku rozmawialiśmy o filmie, jego kręceniu, o kilku tygodniach spędzonych z Markiem, a przede wszystkim rozmawialiśmy o Marcu. Dopiero przy deserach Santi zapytał mnie, czy zamierzam o nim pisać.
Odpowiedziałem, że nie.
— Wy opowiedzieliście już tę historię — stwierdziłem, racząc się flanem i wskazując na płytkę z filmem. — Po co miałbym robić to jeszcze raz?
— Nie, nie — pospiesznie zaprzeczył Santi, który zrezygnował z deseru i zamówił kawę. — My nakręciliśmy tylko film dokumentalny, ale nie opowiedzieliśmy całej historii Enrica. Ona wciąż czeka na opowiedzenie.
Już miałem odrzec, że może nie da się opowiedzieć całej historii Marca, przytoczyć słowa Vargasa Llosy, Magrisa i Arrabala. Odpowiedziałem:
— Tak, prawdę mówiąc, byłem przekonany, że przynajmniej z tuzin hiszpańskich pisarzy już ją wzięło na warsztat. Ale wydaje się, że nikt o Marcu nie napisał.
— Nikt, o ile wiem — potwierdził Santi. — To znaczy, chyba ktoś próbował, ale szybko się wystraszył. Dziwisz się? Ja nie. W historii Enrica wszyscy wychodzą na palantów, poczynając od niego samego, poprzez dziennikarzy i historyków, a skończywszy na politykach; krótko mówiąc, cały kraj. Żeby opowiedzieć historię Enrica, trzeba dotknąć drażliwych miejsc, a nikt tego nie lubi. Nikt nie lubi być zrzędą, który psuje innym zabawę, nie mam racji? A już na pewno nie lubią tego hiszpańscy pisarze.
Santi musiał się zaniepokoić, że zareaguję odruchem solidarności albo patriotycznie, bo natychmiast delikatnie przeprosił. Powiedziałem, że nie ma za co przepraszać.
— Tak, wiem, tylko że… No, cóż. — Usta rozszerzyły mu się w łobuzerskim uśmiechu pod rzadkim wąsem, poplamionym kawą. — Wiesz co? Lubię literaturę, czytam dość dużo, również literaturę hiszpańską; ale szczerze mówiąc, dzisiejsi pisarze hiszpańscy wydają mi się trochę mało substancjalni, by nie powiedzieć tchórzliwi: nie piszą tego, co naprawdę wychodzi im z trzewi, lecz to, co im się wydaje, że należy napisać albo że spodoba się krytykom, a skutek jest taki, że nie wychodzą poza dekoracyjność albo snobizm.
Nie powiedziałem mu, że wcale nie jestem lepszy od moich kolegów, bo w samą porę zrozumiałem, że jeśli to zrobię, on może poczuć się w obowiązku, by skłamać, powiedzieć, że właśnie jestem lepszy. Santi nalegał, żebym szybko obejrzał film i sam się przekonał, że moja książka może okazać się potrzebna, zaoferował mi przekazanie dokumentacji zgromadzonej na użytek filmu oraz swoją pomoc, gdybym jej potrzebował.
— Sam nie wiem — odparłem, dziękując najpierw za jego wspaniałomyślność; potem opowiedziałem o wydanej właśnie książce, o mojej prawdziwej opowieści, i dodałem tytułem usprawiedliwienia:
— Naprawdę mam dosyć rzeczywistości. Doszedłem do wniosku, że rzeczywistość zabija, podczas gdy fikcja ocala. Teraz potrzebuję trochę fikcji.
Santi wybuchnął śmiechem.
— Przecież Enric dostarczy ci jej aż do znudzenia! — wyjaśnił. — Enric jest czystą fikcją. Nie rozumiesz? On cały jest jedną wielką fikcją, w dodatku wmontowaną w rzeczywistość, wcieloną. Enric jest jak Don Kichot: nie zadowolił się przeciętną egzystencją i chciał przeżyć życie w wielkim stylu; a ponieważ takie życie było poza jego zasięgiem, to je sobie wymyślił.
— Mówisz o Marcu, jakby był jakimś bohaterem — zwróciłem mu uwagę.
— Bo nim jest: bohaterem i łajdakiem równocześnie; albo bohaterem i łajdakiem, i w dodatku spryciarzem. Takie to skomplikowane; i takie ciekawe. Nie wiem, może twoje inne fikcje literackie mogą poczekać, ale ta nie może: Enric ma osiemdziesiąt osiem lat. W każdej chwili może umrzeć, a jego historia pozostanie nieopowiedziana. No cóż — zakończył — rób, co chcesz. Mam nadzieję, że spodoba ci się film.

 
Wesprzyj nas