Miłość potrafi spaść z siłą żywiołu. Nie ma przed nią ucieczki nawet dla… księdza. Bez względu na przeciwności, bez względu na cenę, jaką przyjdzie płacić przez resztę życia. Czy było warto?


Historia spisana atramentemTo opowieść o przemianie młodzieńca, który wstąpił do seminarium – od początków jego drogi kapłańskiej, poprzez rozterki i walkę z przymusem dochowania celibatu. O próbach opuszczenia Kościoła i powrotach przed ołtarz. Bo największa i najpotężniejsza instytucja tego świata, której ślubował wierność, ani przez moment nie zapomniała o swym zbuntowanym słudze…

Czy miłość do kobiety przezwycięży autentyczne powołanie do służby Bogu? Autorzy powieści odwiedzili wszystkie wymienione w pamiętniku miejsca. Dotarli nawet tam, gdzie oficjalnie wstęp jest zakazany. Przywołana sprzed ponad wieku atmosfera miejsc, w których toczy się akcja – Królestwo Polskie, Ukraina, Wołyń, Podole, stary Paryż i daleka Ruś. Dawne klimaty wiejskich plebanii i magnackich posiadłości, zapomniane stroje, wielkie bale i tupot końskich kopyt na bruku miasteczek o znajomo brzmiących nazwach, w których jeszcze z rzadka słychać język polski. I pewna tajemnica, którą tropią współcześni bohaterowie tej powieści, podążający śladami księdza i jego ukochanej.

Dodatkową inspiracją dla prowadzonych z niemałym trudem poszukiwań był fakt, że gdyby pewien dziesięcioletni chłopiec sto lat temu nie postanowił uciec z domu, to współautorki tej książki nie byłoby na świecie…

Maria Ulatowska – autorka powieści obyczajowych (m.in. trzytomowej serii o Sosnówce, „Kamienicy przy Kruczej”, „Domku nad morzem”).

Jacek Skowroński – autor książek sensacyjnych („Był sobie złodziej”, „Mucha”, „Zabić, zniknąć, zapomnieć”).

Obydwoje urodzeni w Warszawie i choć nosi ich po świecie i czasami chcieliby zostać gdzieś w zielonej głuszy, jednak wiedzą, że swojego miasta nigdy na stałe nie opuszczą.
Pomimo całkiem innych charakterów i zainteresowań: ona – wielbicielka zwierząt, przyrody i książek, niepoprawna romantyczka o duszy dziecka; on – kochający wyzwania, otworzy każdy zamek, wędzi mięsiwa, kosmopolita z zamiłowania i kryminalista z wyboru; od pewnego czasu piszą w duecie („Autorka”, „Pokój dla artysty”).

Jacek Skowroński, Maria Ulatowska
Historia spisana atramentem
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 11 października 2016

Historia spisana atramentem

WSTĘP

Ponoć pisarze na ogół kłamią. A raczej – zmyślają. Nie zaprzeczamy tej tezie. Jednak zawsze istnieją wyjątki. Książka, którą trzymają Państwo w rękach, jest takim wyjątkiem.
Zapewniamy, że Historia spisana atramentem jest opowieścią autentyczną. Tak bliską prawdy, jak to tylko było możliwe.
Zainspirował nas pewien stary brulion. Opasły, w tekturowych sztywnych okładkach. Przetrwał ponad sto lat, pierwsze kartki zostały zapisane atramentem w tysiąc dziewięćset trzecim roku. Gdy trafił w nasze ręce, przejrzeliśmy go pobieżnie, jednak nie od razu podjęliśmy decyzję o wspólnym opracowaniu zawartej w nim treści. Od czasu do czasu któreś z nas mówiło: „Trzeba zajrzeć do tego pamiętnika”. Tak, gdyż ten brulion jest pamiętnikiem. Bardzo szczególnym, głównie z uwagi na osobę autora, ponieważ był nim ksiądz, a pamiętnik to w istocie historia wielkiej miłości.
Dla współautorki tej książki, Marii Ulatowskiej, ów ksiądz jest osobą szczególnie ważną, ponieważ gdyby nie on, nie pojawiłaby się na świecie. Autor pamiętnika to dziadek Marii. Jego żona była jej babcią, a ich syn – ojcem. „Żona księdza?! – zawołają państwo – niemożliwe!”. Jednak się wydarzyło, i sam napisał o tym w pamiętniku. Jak do tego doszło, niedługo się państwo przekonają. Stary pamiętnik nie był gotową powieścią. Miał się nią stać dopiero potem, gdy współautor, Jacek Skowroński, zaczął kartkować brulion, a po chwili wpadł po uszy w całą historię i czytał, czytał, czytał…
– Popatrz, jaki wspaniały materiał na książkę – powiedział, skończywszy lekturę.
I tak to się zaczęło.
Ten pamiętnik wciągnął nas jeszcze bardziej, gdy się okazało, że zawiera nie tylko zapis rozterek, wahań, zmagań, walki. To nie tylko opowieść o miłości. Znaleźliśmy tam jeszcze pewną tajemnicę, którą postanowiliśmy wyjaśnić. Aby to zrobić i aby jak najpełniej oddać realia opisywanych miejsc, ruszyliśmy śladami autora. W Paryżu udało nam się nawet odnaleźć hotelik, w którym mieszkali bohaterowie tej historii. Potem wyruszyliśmy na Ukrainę, rozpoczynając podróż od zwiedzenia zamku Radziwiłłów w Ołyce, byliśmy też w Żytomierzu i we wspaniałym warownym klasztorze Karmelitów w Berdyczowie. Każdy nasz krok dokładnie opisaliśmy w książce. Finał całej wyprawy rozegrał się w pałacyku myśliwskim Radziwiłłów w Antoninie. Czy rozwikłaliśmy zagadkę? Nie uprzedzajmy faktów…
Mieliśmy nadzieję, że na Ukrainie uda nam się dotrzeć do starych dokumentów – choćby do ksiąg parafialnych kościoła, w którym został zawarty ów ślub – „w świątyni obcego chrześcijańskiego wyznania”, jako że udało nam się odnaleźć ten kościół. Albo w Żytomierzu, gdzie autor pamiętnika ukończył seminarium duchowne. Kościół seminaryjny stoi do dziś i do dziś jest tam seminarium. Czy też w Berdyczowie, gdzie w pięknym warownym klasztorze ksiądz Czesław przez dwa lata był wikarym. Bądź w Ołyce, gdzie nasz bohater rozpoczął posługę kapłańską, pełniąc tam przez pewien czas obowiązki proboszcza. Niestety, nigdzie nie udało nam się odnaleźć najmniejszego skrawka jakiegokolwiek dokumentu. Dwie rewolucje, dwie wojny światowe, białogwardziści, czerwonoarmiści… Przetaczająca się lawina dziejów zmiotła po drodze wszystko, co istniało. Tak więc pisząc tę książkę, opieraliśmy się głównie na treści pamiętnika, dysponując dodatkowo własnymi doświadczeniami z podróży oraz autorską wyobraźnią.
Postacie występujące w powieści są prawdziwe. Jednemu tylko bohaterowi epizodów współczesnych zmieniliśmy personalia. Wprawdzie okazało się, że woli swoje prawdziwe imię, niemniej jednak w rzeczywistości nie jest aż takim czarnym charakterem, jakim go uczyniliśmy w naszej opowieści. Olku, dziękujemy za relacje, anegdoty i gawędy, pobudzające naszą wyobraźnię! Twój udział w naszych książkach jeszcze się nie zakończył…
Zapraszamy do lektury opowieści, której inspiracją stała się… prawdziwa historia spisana atramentem.

Część pierwsza
Preludjum
W Królestwie

Rozdział I
W gimnazjum.

Zawiązek losów w Puszczy Augustowskiej.
Moja indywidualność w latach młodzieńczych.

Żonę moją, która stała się bohaterką całej tej księżej epopei, która życiu memu nadała taki osobliwy kierunek, poznałem, mając 10 lat. A zawiodły mnie do niej takie drogi: Dziesięcioletniego chłopca oddano mnie do 1-ej klasy Gimnazjum w S. w Królestwie Polskiem. Uczyłem się źle. Nie, żebym źle był przygotowany, lub niezdolny, ale już wówczas zdradzałem swój nazbyt ruchliwy temperament, bardziej skory do nieokiełznanej swobody, niż do zsystematyzowanej roboty. Były to czasy „słynnej” kurateli nad oświatą u nas w Królestwie „obrusiciela” Apuchtina*, więc i samo gimnazjum nie mogło zaszczepić miłości do systemu wychowania.

* Aleksandr Lwowicz Apuchtin (4.11.1822 – 2.11.1903) – rosyjski kurator warszawskiego okręgu szkolnego w latach 1879–1897, od 1896 tajny radca dworu, od 1897 senator. Twórca zrusyfikowanego systemu szkolnictwa w Królestwie Polskim, opartego na reformie programów szkolnych, wprowadzeniu nowych podręczników (m.in. osławiony podręcznik do historii Dmitrija Iłowajskiego), systemu donosów i szpiegowania uczniów, będącego podstawą systemu policyjnego w szkołach (wszystkie przypisy autorów).

Przy dwu takich czynnikach nie robiłem, oczywiście, dużych postępów w gimnazjalnych moich studjach. Skutkiem czego było, że w moim „dzienniku” figurowały nazbyt często „pałki” jak z konduity, tak i z nauk. W końcu upomniano moją matkę, aby wpłynęła na mnie, gdyż grozi mi wydalenie z zakładu. Ostrzeżona o tem matka gorliwie wzięła się do dzieła. U dostawcy wiktuałów mlecznych, chłopa podmiejskiego, zamówiła pęk łóz wierzbowych. Gdy te były dostarczone, moczono je dni kilka w wodzie (na co wszystko oczy moje patrzyły), by były bardziej giętkie i oto – miała odbyć się egzekucja, jedna z tych, które już dobrze znałem, tym razem okropniejsza, zważając na przyczynę, co ją wywołała, i na doniosłość celu, ku któremu miano mnie katować. Dzisiaj takie boba kończą w podobnych razach samobójstwem, ja, że sobie zawsze wysoko ceniłem życie, o samobójstwie nie pomyślałem, ale potajemnie uciekłem z domu, aby już doń nigdy nie powrócić.
Uciekłem w marcu, ku wieczorowi. Zima jeszcze trwała, pokrywając ziemię grubą oponą śniegu i lodów. A ja wędrowałem po nieznanych sobie drogach, hen, kędyś w świat, byle dalej od świstu mokrych łóz. Lasami szedłem, bez grosza w kieszeni i bez okruchu chleba, po nocy, nie bojąc się ni wilka, ni złego człowieka, ni ciemności, nikogo i niczego na świecie…

Zmierzchało powoli, jeszcze nie trzeba było zapalać lampy naftowej, ale literki w podręczniku do historii coraz trudniej dawały się ułożyć w słowa. Zresztą nie zależało mu, chłopiec tylko udawał, że pilnie ślęczy nad tekstem napisanym rosyjskimi „bukwami”, w rzeczywistości zaś nasłuchiwał odgłosów z głębi domu, wyobrażając sobie jednocześnie, że za moment otworzą się drzwi i srogi głos brata wezwie go do salonu. A może usłyszy głos matki wołającej go na kolację? Gdyby tak jeszcze nazwała go tym swoim zdrobniałym: „Cześ”, którego tak często wstydził się przed kolegami, teraz jednak dawałoby to wątłą iskierkę nadziei, że serce matczyne zmiękło…
Dostawał już w skórę za jakieś drobniejsze przewinienia, ale dziś miało być dużo gorzej i straszniej. Wiedział o tym od pierwszej chwili, gdy matka wróciła ze szkoły, wezwana tam przez dyrektora, opasłego typa w niedopinającym się na brzuchu surducie.
Przysłano go do suwalskiego gimnazjum z głębi Rosji, aby zaprowadził porządek w gimnazjum i ostatecznie wyplenił najdrobniejsze przejawy polskości wśród uczniów i nauczycieli. Matka chłopca, kobieta prosta, bogobojna i zapracowana, miała w życiu wystarczająco wiele kłopotów związanych z wyprowadzeniem na ludzi czwórki dzieci, by poświęcać każdemu z osobna dosyć uwagi. Mąż nigdy nie zabiegał specjalnie o zapewnienie im bytu, aż wreszcie opuścił ich na dobre, toteż choć poświęciła wszystkie siły potomstwu, ledwie udawało się jej wiązać koniec z końcem. A dyrektor gimnazjum, w którym nauka kosztowała przecież spore pieniądze, wyraził się bardzo jasno. Albo zadba o to, by jej syn, Czesław, poprawił oceny, a zwłaszcza zachowanie i stosunek do rusofilskiej władzy szkolnej, albo zostanie relegowany! I to z wilczym biletem, zamykającym drogę do uzyskania porządnego wykształcenia.
Chłopiec jak przez mgłę pamiętał wydarzenia tamtego wieczoru. Matka zdjęła pelerynę i buty w sieni i poszła do kuchni, zachowując się tak, jakby w ogóle go tam nie było. Do powrotu starszego brata z pracy nie dostał nawet kromki chleba z masłem, nie usłyszał ani słowa, co było gorsze od najsroższych wymówek. Czuł, że zanosi się na coś okropnego. Potem nastąpiła rodzinna narada, której musiał wysłuchać, stojąc w kącie obok rozgrzanego pieca.
– Już mi sił nie starcza, a on tak się odpłaca. – Matka załamywała ręce. – Ty mnie do grobu chcesz wpędzić!
– Słyszałeś, i co się tak durnowato uśmiechasz?! – Brat uczynił ruch, jakby chciał podnieść się, złapać chłopca i nim potrząsnąć, pozostał jednak na miejscu.
Cześ wcale się nie uśmiechał, skrzywił tylko usta na granicy płaczu.
– No już, mama, nie płacz, szkoda łez na takie ladaco… – Starszy brat pogładził plecy rodzicielki. Od pewnego już czasu, z braku ojca, pełnił w domu funkcję męskiej głowy rodziny. I teraz zamierzał się wywiązać ze swojej roli. – Jak nie skutkują słowa, to poskutkuje co innego. Czesław dostanie moczonymi rózgami w goliznę, tak że nie siądzie przez tydzień! Przy siostrze, bo jak mu nie wstyd rodzonej matki nie słuchać, to niech takiego wstydu choć zazna. I będą rózgi w robocie do skutku! Aż rozumu nabierze. Oj, popamiętasz ty mnie, bracie, i jeszcze podziękujesz mi kiedyś – ciągnął srogim, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Już nazajutrz długie wierzbowe łozy moczyły się w misce w sieni, żeby winowajca widział je, idąc i wracając ze szkoły i ani przez chwilę nie zapomniał, co go czeka. A wyobraźnia robiła więcej niż groźby brata; wystarczyło, by wieczorem przymknął oczy, a już przed oczyma miał obrazy kaźni, spotęgowane strachem i panującą w domu złowrogą atmosferą.
Pochylony nad książką usłyszał trzaśnięcie drzwiami i stanowcze męskie kroki. Deski podłogi skrzypiały coraz głośniej, chłopiec skulił się na krześle, pragnąc stać się malutkim, maleńkim pyłkiem, zupełnie niewidocznym, takim błahym, by mógł go zdmuchnąć byle powiew ze szpary w oknie. Kroki zwolniły, ale się nie zatrzymały. Po dłuższej chwili dało się słyszeć odgłosy przestawianych na kuchni garnków. Wiedział, że to niewiele znaczy, brat musiał coś zjeść po całym dniu pracy. Jak matka już go nakarmi, dopiero wtedy zawołają winowajcę do siebie. Na środku pokoju brat postawi prosty drewniany taboret. I nie zważając na łzy płynące po twarzy Czesława i prośby, szeptane rwącym się głosem, jeszcze każe mu samemu pójść po rózgi…
Chłopiec zsunął się z krzesła i cichutko, na palcach zbliżył się do drzwi. Kiedy otwierał je ostrożnie, zawiasy nawet nie jęknęły. Brat dbał, aby w domu wszystko działało jak należy. Czesław był już w połowie drogi do sieni, gdy zegar w salonie zaczął wybijać godzinę. Struchlał na moment, jakby te dotąd swojsko brzmiące kuranty były alarmem, mającym postawić wszystkich domowników na nogi. Nie cofnął się jednak, nie porzucił planu powziętego tego dnia w szkole. Może by tak i postąpił, licząc na zmiłowanie matki i brata, gdyby właśnie tego dnia nie wylądowała w jego dzienniku kolejna pałka z najważniejszego gimnazjalnego przedmiotu, czyli historii Rosji. Od paru dni każdego wieczora po kolacji matka skrupulatnie i bez słowa kazała sobie pokazywać ów dziennik, a potem przeglądała jeszcze zeszyty. Biedak nie widział dla siebie ratunku.
W sieni panował półmrok, lecz zupełnie mu to nie przeszkadzało, przynajmniej nie widział moczących się narzędzi tortur. Wsunął stopy w zimowe buty, nałożył czapkę i chwycił paltot z wieszaka. Nasłuchując odgłosów z głębi mieszkania, powoli nacisnął klamkę. Na schodach było ciemniej niż w środku. Licząc stopnie, zszedł dwa piętra i dopiero tam ubrał się do końca, pewien, że zdąży wyprysnąć na dwór, gdyby dobiegły go odgłosy, świadczące o wykryciu jego ucieczki. Na szczęście szalik i rękawice o jednym palcu nie wypadły z rękawa, bo za nic na świecie nie wróciłby ich szukać.
Przemykając pod ścianami dobrze znanych kamienic, cieszył się, że na ich ulicy nie zainstalowano jeszcze latarń gazowych. Po prawdzie nie miało to teraz znaczenia, bo i tak nieliczni przechodnie nie zwracali uwagi na truchtającego chodnikiem chłopca. Był porządnie ubrany, więc zapewne wysłano go po drobne sprawunki lub coś w tym guście. Cześ obrał kierunek przeciwny do znienawidzonego gimnazjum, któremu zawdzięczał wszystkie nieszczęścia. Dozorcy poodgarniali śnieg na bok i szło się zupełnie dobrze. Po niedługim czasie przestał poznawać mijane domostwa, potem coraz niższa zabudowa przeszła w jakieś drewniane baraki. Wdrapał się na niewysoki nasyp kolejowy i szedł jeszcze kawałek torami, wzdłuż ściany lasu, a gdy w dogasającym świetle dnia ujrzał drogę między drzewami, skręcił w nią, nie zastanawiając się wiele, dokąd go zaprowadzi. Byle dalej od domu, od tego całego nieszczęścia, od ludzi, co umyślili sobie uczynić mu krzywdę. Nie kochali go przecież, więc nawet nie będzie im go szkoda. Ucieszą się pewnie, że nie muszą już karmić niewdzięcznika.
Cześ po dziecięcemu nie umiał patrzeć daleko w przyszłość, teraz, póki było mu ciepło i nie czuł głodu, nie zastanawiał się, skąd weźmie jedzenie oraz picie i gdzie znajdzie schronienie. Gdzieś na świecie muszą być dobrzy ludzie. A jemu wystarczy tyle co nic, mniej nawet. Zbuduje sobie szałas, rozpali ognisko i będzie polował jak ten rozbitek, o którym czytano mu wieczorami rok albo dwa temu, kiedy był jeszcze bardzo mały. Teraz już nie jest mały. Niepotrzebna mu szkoła ani dorośli, którzy tylko by wszystkiego zakazywali. I bili go za to, że nie ślęczy od rana do wieczora nad książkami, które są tak strasznie trudne, że niepodobna niczego z nich zrozumieć i zapamiętać. Nigdy nie wróci! Będzie szedł dalej i dalej, gdzie oczy poniosą. Albo umrze. Tego też się nie bał, bo w jego dziesięcioletniej głowie nie zdążył się zalęgnąć strach przed śmiercią. Prowadzali go do kościoła, toteż wiedział, że i umarli mają swoje miejsce, w którym im lepiej niż na ziemi. Dużo lepiej, bo tam nikogo nie karzą chłostą mokrymi rózgami.
Cześ brnął uparcie przed siebie po zaśnieżonych leśnych duktach, czasem wychodził na otwarty teren i z powrotem krył się w lesie. Wiedział tylko, że teraz będzie już wszystko dobrze. Choćby chciał, nie mógł zawrócić, bo i tak nie odnalazłby drogi powrotnej. Jednak noc zdawała się nie mieć końca, a zmęczenie coraz mocniej dawało się we znaki. Chłód wsączał się powoli w szczupłe ciało, owiewając z początku nos i policzki, potem palce u rąk i nóg. Mróz niewiadomym sposobem przenikał głębiej, wciskając się pod zimowy paltot, aż chłopcu zdawało się, że rosną tam lodowate sople. Od czasu do czasu chłopiec spoglądał tęsknie ponad korony drzew w spłachetki rozgwieżdżonego nieba, szukając oznak nadciągającego świtu. Bolały go nogi i był bardzo głodny.
Sam nie wiedział, kiedy na dobre wyszedł z lasu. Maszerował uparcie, trzymając się głębokiej polnej bruzdy niczym zagubiony podróżnik strumyka, mającego go doprowadzić ku rzece, a ta do jakichś ludzkich siedlisk. Pośród niewysokich domostw zaszczekał pies i zaraz dołączył do niego następny, wreszcie rozszczekała się cała okolica, ale sunący noga za nogą chłopiec był zbyt zmęczony, aby choć pomyśleć o schowaniu się gdzieś albo ucieczce. Nagle poczuł, że ktoś chwyta go mocno za kołnierz palta.

 
Wesprzyj nas