Adrian Carton de Wiart w autobiograficznej książce „Moja odyseja” opisał życie żołnierza, który wziął udział w największych konfliktach zbrojnych, jakie rozegrały się na świecie w pierwszej połowie XX wieku. Jego dzieje, wynik ponadprzeciętnej aktywności, czyta się niczym powieść przygodowo-sensacyjną.


Sir Adrian Carton de Wiart z niejednego pieca chleb jadł. Jego życie to pasmo nieustannych przygód, wyzwań i niebezpieczeństw, w które pakował się z własnej woli – do tego z wielką ochotą. Uczestnik kilku wojen, w tym obu światowych, okazał się osobą zaopatrzoną przez los w wyjątkowo dużą dozę szczęścia. Przeżył całą serię kraks samolotowych, był wielokrotnie ranny, został nafaszerowany odłamkami szrapneli, postrzelony w głowę, a mimo utraty oka i dłoni wciąż powracał do wojaczki – swojego ulubionego zajęcia.

Podczas swojej kilkudziesięcioletniej kariery wojskowej ten pochodzący z arystokratycznej rodziny belgijsko-irlandzkiej żołnierz przeszedł drogę od zwykłego szeregowca aż do stopnia generała porucznika Armii Brytyjskiej, zdobywając przy tym liczne medale i odznaczenia. Miał też liczne związki z Polską i to właśnie rozdziały poświęcone wspomnieniom z pobytów w naszym kraju mogą okazać się dla polskich czytelników najciekawsze. W 1919 roku Adrian Carton de Wiart brał udział w Komisji Międzysojuszniczej dla Polski, w której reprezentował Wielką Brytanię, do 1924 roku był także członkiem brytyjskiej misji wojskowej w Polsce. Jako jej członek był łącznikiem między brytyjskim ministerstwem wojny a dowództwem polskim w trakcie wojny polsko-bolszewickiej, uczestniczył w transporcie uzbrojenia i broni z Węgier do Polski, starał się również przekonać rząd brytyjski do udzielenia pomocy Polakom. Za zasługi dla Polski otrzymał Krzyż Srebrny Orderu „Virtuti Militari”, najwyższe polskie odznaczenie wojskowe.

Po zakończeniu działalności misji brytyjskiej w 1924 pozostał w Polsce i osiadł w podarowanym mu przez Karola Radziwiłła majątku w Prostyniu nad Lwą, kilka kilometrów od granicy polsko-sowieckiej. Te 15 lat pobytu de Wiarta na Polesiu to czas spokoju i sielanki, określi je później jako najszczęśliwszy okres swojego życia. Latem 1939 w obliczu nadciągającej wojny został ponownie powołany na stanowisko szefa brytyjskiej misji wojskowej w Polsce. Po wybuchu wojny udało mu się wyjechać do Rumunii i przedostać się do Anglii, by spędzić kolejne kilka lat na frontach II Wojny Światowej. Uczestniczył w walkach w Norwegii, był członkiem misji dyplomatycznej w Jugosławii, został jeńcem wojennym we Włoszech, był wysłannikiem rządu brytyjskiego w Chinach – tak w kilku słowach można opisać dalsze losy wojenne Adriana Cartona de Wiarta. Jego misja przy rządzie Czang Kaj-szeka zakończyła się w 1947 roku i stanowiła ostatni epizod żołnierski w jego życiu.

De Wiart, choć pochodził z belgijsko-irlandzkiej rodziny, prezentował typowo angielski styl bycia. Miłośnik polowań i gry w polo, kolekcjoner broni, odważny w swoich opiniach – bez ogródek prezentował opinie o przywódcach państw i narodach. Wspomnienia z blisko dwudziestoletniego pobytu w Polsce są niezwykle interesujące dla nas. Jako człowiek z zewnątrz, przedstawiciel imperialnej Wielkiej Brytanii, której polityka w okresie po I Wojnie Światowej nie była zbieżna z polską racją stanu, dostrzegał wady i zalety nowo tworzącego się państwa, uwikłanego na początku w konflikty wewnętrzne i z krajami sąsiednimi. Generał de Wiart miał przy tym świadomość, jak wymowny jest dystans Zjednoczonego Królestwa do nowej Polski. Napisał we wspomnieniach, iż nie pamięta, aby „jego rząd zgadzał się w jakiejkolwiek sprawie, a było ich wiele”, jako przykłady wymieniając Gdańsk, Wilno czy też Górny Śląsk.

Adrian Carton de Wiart starał się być przy każdej okazji orędownikiem i rzecznikiem spraw polskich

W trakcie pobytu poznał Polskę i Polaków naocznie, w ogniu bitew i w czasach pokoju, stając się przy każdej okazji orędownikiem i rzecznikiem spraw polskich. Na generale szczególnie silne wrażenie zrobił wówczas Józef Piłsudski, o którym napisał: „W ciągu mojego życia spotkałem niejedną znakomitość, nie wyłączając największych ludzi tego świata. Piłsudski niewątpliwie plasuje się między nimi wysoko, a jako polityka umieściłbym go na samym wierzchołku”. Jednak, mimo że wysoko cenił Piłsudskiego za zmysł polityczny i wojskowy, nie pozostawał bezkrytyczny wobec niego – nie podobało mu się np. traktowanie przeciwników, takich jak Paderewski, Haller czy Korfanty. W trakcie pobytu w Polsce poznał również osobiście wielu dowódców i polityków, m.in. marszałka Śmigłego-Rydza, którego w przededniu wybuchu wojny usiłował przekonać do innej strategii obrony, premiera Ignacego Paderewskiego, wiceministra spraw zagranicznych Władysława Skrzyńskiego czy też generała Kazimierza Sosnkowskiego. Nie bez znaczenia dla Polaków jest ocena de Wiarta bitwy pod Warszawą jako decydującej o losach wschodniej i środkowej Europy, który to osąd rozmija się z opiniami historyków zachodnich negujących jej znaczenie dla rozwoju sytuacji geopolitycznej na naszym kontynencie w okresie międzywojennym.

Czy Adrian Carton de Wiart był – jak określali go niektórzy historycy – awanturnikiem? Ze wspomnień wyłania się raczej obraz osoby głęboko rozmiłowanej w wojaczce i przygodach, chcącej wycisnąć możliwości jakie dawało mu życie do ostatniej kropli. Z powodu niezliczonej ilości ran, blizn, odłamków w ciele i innych mniej lub bardziej poważnych uszczerbków na zdrowiu oraz sporej kolekcji odznaczeń wojennych, z Krzyżem Wiktorii na czele, generał porucznik de Wiart stał się symbolem niezniszczalnego żołnierza. The Oxford Dictionary of National Biography opisał go krótko: „Z czarną przepaską na oku i z pustym rękawem, Carton de Wiart z wyglądem niczym elegancki pirat stał się postacią legendarną.” Robert Wiśniewski

Adrian Carton de Wiart, Moja odyseja. Awanturnik, który pokochał Polskę, Przekład: Krzysztof Skonieczny, Wydawnictwo Bellona, Premiera: 26 października 2016

Adrian Carton de Wiart
Moja odyseja. Awanturnik, który pokochał Polskę
Przekład: Krzysztof Skonieczny
Wydawnictwo Bellona
Premiera: 26 października 2016

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Słowo wstępne

Rad jestem, że mój drogi, stary przyjaciel, generał Sir Adrian Carton de Wiart, napisał tę książkę. Znam go od wielu lat; w czasie ostatniej wojny mogłem mu ufać bez zastrzeżeń, wysoko oceniam jego rozwagę i służbę zarówno w kampanii norweskiej, jak i w czasie, gdy był moim przedstawicielem przy generale Czang Kaj-szeku. Generał Carton de Wiart był wielokrotnie odznaczany za waleczność na polu walki oraz służbę dla swojego kraju, a w 1916 roku otrzymał Krzyż Wiktorii. Pomimo wielu ran i ciężkich kontuzji zawsze wiódł energiczne, barwne i pożyteczne życie. Stanowi wzór rycerskości i honoru – jestem pewien, że jego opowieść zainteresuje wszystkich, którym bliskie są czyny i myśli tego szlachetnego brytyjskiego oficera i patrioty.
Winston S. Churchill

Przedmowa

Od kilku już lat moi przyjaciele sugerowali, że powinienem spisać historię swojego życia. Zawsze odpowiadałem: „Broń Boże!”. Sądzili, że moje życie musiało obfitować w przygody. Ja oceniłbym je raczej jako splot nieszczęśliwych wypadków. Najbardziej niezwykłe w tym wszystkim wydaje mi się to, że je wszystkie przetrwałem. Wszelako groźny wypadek, którego doznałem wyjeżdżając z Chin, oraz poczucie, że być może nie będę już mógł chodzić, spowodowały, że postanowiłem sięgnąć pamięcią do minionych lat i podjąć próbę spisania tego, co zdołam z niej wydobyć. Ponieważ nigdy nie prowadziłem dziennika, mogą się zdarzyć pomyłki w datowaniu, za które z góry przepraszam. To wspomnienia człowieka, któremu sprzyjał los – nie aspirują one do roli relacji o dziejach militarnych czy politycznych. Jakiś czas temu ubawiłem się setnie, czytając w „Punchu”, że liczba wydawanych wojennych memuarów niezbicie świadczy o tym, że generałowie są gotowi sprzedać swoje życie tak samo chętnie w czasie pokoju, jak podczas wojny. Myślę, że oprócz wspomnianej motywacji kieruję się również słowami Lindsaya Gordona, które zawsze były mi bliskie:
„Jeden z poetów, nie wiem, który,
Tu czy tam śpiewa z przekonaniem,
Że spośród smutków najsmutniejsze
Jest lepszych czasów wspominanie.
Co spośród smutków najsmutniejsze
Być może, nie wiem; lecz wiem tyle:
Rozświetla czas obecny ten,
Kto dziś wspomina czasy byłe”.

Rozdział I
Belgia, Anglia, Oxford

Moje nadzwyczaj urozmaicone dzieciństwo oraz mieszane pochodzenie są najpewniej powodem, dla którego posiadłem użyteczny dar zapuszczania korzeni we wszystkich miejscach, do których zaprowadził mnie los. Urodziłem się w Brukseli jako Belg. Ojciec był wziętym prawnikiem. Z kolei irlandzkiej babci zawdzięczam niewielką domieszkę brytyjskiej krwi płynącą w żyłach. Nie pamiętam niczego z mojego wczesnego dzieciństwa; najwyraźniej obszerny, nakrochmalony fartuch mojej mamki zasłaniał mi cały widok na świat. Moim pierwszym prawdziwym wspomnieniem jest Aleksandria, dokąd rodzice zabrali mnie, kiedy miałem trzy lata. Wciąż mam przed oczami wznoszące się niespokojnie ku niebu płomienie, ostrzegające przed straszliwym zagrożeniem – cholerą. Potem przeprowadziliśmy się do Anglii, która pozostawiła w mojej pamięci rozmazane wspomnienie sennego, wiejskiego krajobrazu hrabstwa Surrey, gdzie zostałem przeistoczony w małego Anglika, nauczyłem się mówić po francusku z wyraźnym angielskim akcentem i gdzie nareszcie udało mi się przekonać rodziców do zamiany mojej plisowanej spódniczki i marynarskiego kapelusza na bardziej męski strój.
Miałem sześć lat, kiedy umarła moja matka. Ojciec postanowił wówczas porzucić Europę i przeprowadzić się do Kairu, gdzie zamierzał zająć się prawem międzynarodowym. Przyjechała tam również siostra mojego ojca wraz ze swoją rodziną, aby zaopiekować się nami, a także popracować nad moim francuskim akcentem.
Moje życie doznało nie lada zawirowania, gdy w 1888 roku ojciec poznał i poślubił Angielkę, która dotrzymywała towarzystwa pewnej tureckiej księżniczce w jej podróży zagranicznej. Moim dziecięcym oczom wydawała się bardzo piękna, miała jednak mnóstwo rygorystycznych zasad, które uwypuklała jeszcze stanowczość i wybuchowe usposobienie. Wszyscy krewni ojca musieli opuścić dom, ja zyskałem przywileje właściwe angielskiemu wychowaniu – odrobinę bezcennej swobody oraz zachętę do uprawiania sportu, który okazał się moją pierwszą i niezmienną namiętnością. Wcześniej pozwalano mi jeździć na osiołku, zazwyczaj wiedzionym przez kogoś ze służby, teraz zaś stałem się właścicielem kuca, kuca do gry w polo. Zwierzę byłoby doskonałe, gdyby nie szpecił go pewien straszliwie wstydliwy detal – szczurzy ogon. Miejscowy fotograf musiał być człowiekiem nadzwyczaj domyślnym, ponieważ gdy przyjechał zrobić mi zdjęcie na moim rumaku, wyczuł moje zażenowanie i życzliwie przydał kucowi na poczekaniu imponujący ogon.
Jeszcze jeden prezent dał początek mojej karierze sportowej. Była to niewielka, odtylcowo ładowana strzelba – Flobert, przy pomocy której nękałem nieszczęsne egipskie wróble.
W tym czasie znałem już trzy języki: francuski, angielski i arabski. Gdy jednak moja włoska guwernantka zaczęła mnie gnębić nauką jej ojczystej mowy, uznałem to za przesadę i podniosłem bunt. Odwzajemniała moją antypatię, a ponieważ nie miała autorytetu, więc jej rządy nie potrwały długo. Następnie posłano mnie do szkoły prowadzonej przez francuskich księży, wartej wspomnienia tylko dlatego, że mogłem tam bez przeszkód codziennie dosiadać mojego rumaka.
W ówczesnym Egipcie, w którym stale szalały rozmaite zarazy, dzieci miały raczej nikłe szanse na przeżycie. Ciągłe choroby zmusiły mnie w końcu do porzucenia szkoły. Trafiłem w ręce nieudolnego guwernanta. Nadejście lata przyniosło mi jeszcze więcej swobody, ponieważ ojciec wynajął dom nad morzem w Ramleh niedaleko Aleksandrii. Moja macocha ujawniła tam prawdziwy talent instruktorki pływania – jej wyjątkowo skuteczna metoda polegała po prostu na wrzuceniu mnie na głęboką wodę. Resztę moich wspomnień z dzieciństwa wypełniają ćwiczenia w maleńkiej sali gimnastycznej zbudowanej w ogrodzie, natrętny zwyczaj łapania żab oraz zamiłowanie do defilad, parad i wszystkiego, co wiązało się z wojskiem.
Moje życie było zbyt samotne i dystyngowane, abym mógł je nazwać prawdziwie szczęśliwym – nie zaznałem atmosfery pokoiku dziecinnego, pulchnej, uroczej niani ani grzanek z masłem na śniadanie czy herbaty na podwieczorek. W tym czasie ojciec z powodzeniem kontynuował swoją karierę prawniczą, stając się jedną z największych lokalnych osobistości. Później przyjęto go do angielskiej palestry i został naturalizowanym poddanym brytyjskim. Zmiana obywatelstwa zapewne spowodowana była interesami zawodowymi, bo mimo że ukończył Stonyhurst College w Anglii, to zawsze robił na mnie wrażenie cudzoziemca i wiem, że w duchu pozostał Belgiem. Ojciec był wysoki, zadbany, inteligentny i pracowity, a także nadzwyczaj wielkoduszny. Miał dwie cechy, które kłóciły się z jego prawniczym powołaniem: naiwnie wierzył w człowieka i nikogo nie dyskryminował. Był absolutnie nieporadny: nie potrafił się nawet ogolić, a co dopiero zawiązać sznurowadła – i po nim właśnie odziedziczyłem bardzo nieporęczny: zwyczaj kupowania wszystkiego tuzinami. Podziwiałem go i szanowałem, ale mimo naszych dobrych relacji nigdy nie staliśmy się sobie bardzo bliscy. Nasze zainteresowania pozostawały zbyt odległe, abyśmy mogli się naprawdę dobrze rozumieć.
Podczas gdy ojciec preferował ciężką pracę w gabinecie i zacisze domowe, ja wolałem leniuchować i uwielbiałem przebywać na świeżym powietrzu. Niewątpliwie za namową mojej macochy ojciec postanowił posłać mnie do szkoły w Anglii. W 1891 roku odprawiono mnie do Oratory School w Edgbaston niedaleko Birmingham. Z mieszanym uczuciem dumy i niepokoju wyruszyłem w nieznane.
Na początku lat dziewięćdziesiątych w przeciętnej szkole publicznej panowały dość nieciekawe warunki. Jedzenie było marne, dyscyplina surowa, a do tego starsi uczniowie znęcali się nad młodszymi. Angielski chłopak, który przeszedł już swoje w podstawówce, odbierał te szykany jako coś niezbyt przyjemnego, ale zarazem oczywistego. Na małym Belgu, który czuł się tam, a pewnie także wyglądał, jak mała obca istota, wywierało to druzgocące wrażenie. Cudzoziemców rzadko wita się w brytyjskich szkołach z otwartymi ramionami. Traktowani są podejrzliwie, dopóki nie dowiodą, że potrafią zaadaptować się do angielskiej tradycji i zwyczajów. Wcześniej muszą bez słowa sprzeciwu, a nawet z pozorami aprobaty znosić różne dziwaczne poniżenia. Na szczęście okazałem się wystarczająco twardy, a przy tym odkryłem w sobie pasję i naturalny pociąg do tych angielskich gierek. Był to dobry sposób na zdobycie popularności i nawet wybaczono mi obce pochodzenie, o którym zresztą rychło zapomniano.
Fundatorem mojej szkoły był kardynał Newman. Za moich czasów uczyło się w niej tylko stu chłopców; według mnie było nas stanowczo za mało. W późniejszych latach bardzo rzadko zdarzało mi się spotkać kolegę ze szkolnej ławy. Po kilku latach polubiłem tę szkołę. Minęły czasy, kiedy się nade mną znęcano, naukę ograniczałem do niezbędnego minimum, za to udzielałem się we wszystkich zawodach sportowych. W końcu zostałem kapitanem szkolnej drużyny futbolowej i krykieta. Wygrałem turnieje w kometkę, tenisa oraz w bilard i czułem, że świat należy do mnie. Wbrew mniemaniu cudzoziemców, a także niemałej liczby Anglików stanowczo uważam, że sport odgrywa niesłychanie ważną rolę w wychowaniu chłopców. Sport na wiele sposobów pomaga w kształtowaniu charakteru, a przede wszystkim uczy współżycia w grupie i postępowania z ludźmi w wieku dorosłym, co z pewnością jest bardzo przydatną życiową umiejętnością.
Wakacje dzieliłem pomiędzy belgijskich kuzynów a niektórych szkolnych kolegów w Anglii. W Belgii mam mnóstwo krewnych, ale najbliższymi i najdroższymi dla mnie byli i nadal są moi dwaj kuzyni rówieśnicy, a współcześnie – znane osobistości. Hrabia Henri Carton de Wiart był premierem rządu Belgii, a baron Edmond Carton de Wiart pełnił przez pewien czas funkcję sekretarza ds. politycznych króla Leopolda II, zaś obecnie jest dyrektorem „La Societé Générale de Belgique”. Mieli wiele wspaniałych posiadłości, z których najbardziej lubiłem Hastières w Ardenach, gdzie spędzałem lato nad rzeką, na górskich wędrówkach lub jak wszyscy chłopcy w tym wieku – na bójkach z rówieśnikami.
Jedno wydarzenie boleśnie utkwiło mi w pamięci. Podczas świąt Bożego Narodzenia jeździłem na łyżwach po zamarzniętym stawie na peryferiach Brukseli, kiedy z pobliskiego lasu dobiegł mnie huk wystrzału. Pobiegem w tym kierunku i napotkałem martwego mężczyznę, z rewolwerem w dłoni. Rozchylone poły palta odkrywały koszulę, z osmaloną prochem przestrzeliną w miejscu, które przeszył pocisk. Pierwszy raz naocznie zetknąłem się ze śmiercią, na dodatek samobójczą. Widok ten prześladował mnie później nocami – z pewnością nie ułatwiał pokonania lęku przed ciemnością, którego do dziś się nie pozbyłem.
W tym czasie już właściwie nie różniłem się od powściągliwych brytyjskich chłopców, przez co wylewne uściski moich kontynentalnych krewnych niezmiennie wprawiały mnie w zakłopotanie. Powinienem był się z tym oswoić – wszak był to jedynie narodowy obyczaj – ale mimo wszystko czułem się idiotycznie.
W 1897 roku postanowiono posłać mnie na Oxford i w przypływie optymizmu zapisano do Balliol College. Zlekceważyłem egzaminy i przeżyłem dość przykry zawód, gdy za pierwszym podejściem nie dostałem się do Smalls. Jednak podczas drugiego podejścia władze szkoły okazały mi więcej przychylności i z małym opóźnieniem, na skutek upadku z konia, w styczniu rozpocząłem naukę.
Po przyjęciu do Balliol sądziłem, że dobre sprawowanie w Smalls umożliwi mi spokojnie przetrwać semestr lub dwa. Modliłem się o pomyślny sezon krykieta i snułem plany na najbliższe trzy, cztery przyjemne lata, zwieńczone być może występami w barwach uczelnianej drużyny Blue. Żyliśmy dostatnio, mieliśmy wyrozumiałych rodziców, którym nabijaliśmy niebotyczne rachunki, i nauczyliśmy się odróżniać dobre wino od sikacza. Nie udało się nam jeszcze zakosztować słabości do kobiet, bowiem w tym czasie nie miały one wstępu na uniwersytety.
Stanowiliśmy amalgamat mózgowców i mięśniaków, i mimo że wielu spośród moich ówczesnych kolegów zrobiło karierę w Kościele, polityce i sztuce, to wówczas oceniałem ich przez pryzmat sukcesów w sporcie i umiejętności rozpoznania dobrego Burgunda, pozostając nieczułym na gimnastykę ich umysłów.
Semestr letni przyniósł mi spore sukcesy w krykiecie i zarazem okazał się katastrofą na polu nauki. Studiowałem prawo, starając się spełnić ojcowskie marzenie, lecz oblałem podstawowe egzaminy. Uznałem, że moja kariera uniwersytecka w Oxfordzie ma się ku końcowi, i zapragnąłem wstąpić do Legii Cudzoziemskiej – romantycznego przytuliska dla nieudaczników. Jednak Balliol po raz wtóry okazał mi wspaniałomyślność i w październiku pozwolił wrócić na uczelnię. Niespodziewanie doszły do nas wieści o wydarzeniach w Afryce Południowej – wybuch wojny burskiej miłosiernie rozstrzygnął moje dylematy.
W tamtej chwili na zawsze zrozumiałem, że wojaczkę mam we krwi. Byłem zdecydowany walczyć – wszystko jedno z kim lub o co. Nie wiedziałem, dlaczego ta wojna wybuchła, i nie obchodziło mnie, po której stronie miałbym się bić. Gdyby mnie odrzucili Brytyjczycy, to zaciągnąłbym się do Burów. Nie czułem w sobie geniuszu Napoleona i nie miałem złudzeń, że swoim udziałem będę w stanie przeważyć szalę wydarzeń na jedną ze stron.
Teraz wiem, że żołnierz doskonały to taki, który walczy za swój kraj. Walczy, bo jego kraj prowadzi wojnę – i tylko dlatego. Racje polityczne i ideologię najlepiej pozostawić historykom.
Moim największym problemem było znalezienie sposobu zaciągnięcia się do wojska. Wiedziałem, że mój ojciec będzie przeciwny, ponieważ bardzo zależało mu, bym został prawnikiem. Poza tym spotkałoby się to z dezaprobatą mojej rodziny; Belgia, podobnie jak większość państw europejskich, sympatyzowała z Burami, a ja podlegałem poborowi do armii belgij skiej. Jako cudzoziemiec i niepełnoletni, nie spełniałem kryteriów zaciągu do armii brytyjskiej. Doszedłem do wniosku, że jedyną szansą dla mnie jest podanie się za Brytyjczyka i zaciągnięcie się pod fałszywym nazwiskiem. Postanowiłem także dodać sobie kilka lat.
Wszystko poszło jak z płatka. W biurze werbunkowym panował chaos i można było wyczuć, aż do przesady, zapotrzebowanie na świeże mięso armatnie. Nazajutrz poszedłem zaciągnąć się raz jeszcze, tym razem podszywając się za kolegę, którego komisja lekarska odrzuciła z powodu krótkowzroczności.
Pełen entuzjazmu, pod nazwiskiem Carton, wstąpiłem do pułku Paget’s Horse Yeomanry. Większość oficerów i podoficerów była zawodowymi żołnierzami. Poczułem rozczarowanie, zastawszy tam atmosferę stanowczo zbyt łagodną i dżentelmeńską jak na moją żądzę krwi. Pragnąłem życia surowego, prostego i twardego, wypełnionego trudnymi doświadczeniami. Nie zachwycała mnie perspektywa spędzenia dwóch czy trzech miesięcy na nauce musztry, najpierw w Chelsea, a potem w Colchester, i wysłuchiwania pouczeń przełożonych, że nikt nie rodzi się żołnierzem, lecz się nim dopiero staje.
Ostatecznie wyruszyliśmy w drogę frachtowcem i już pierwszej nocy spełniło się moje pragnienie doświadczania twardych warunków egzystencji. Żołnierze masowo zapadli na chorobę morską, a na mnie spadła przeurocza powinność sprzątania mesy, a niekiedy również latryn. Zasmakowałem nowych doświadczeń.

 
Wesprzyj nas