“Godziny”, uznawane za najlepsze dzieło w dorobku Michaela Cunninghama, uhonorowane nagrodą Pulitzera, to opowieść o jednym dniu z życia trzech kobiet, żyjących w różnych czasach. Trzy historie o życiu skrywającym pod warstwą codziennych, powtarzalnych czynności narastające lęki, ulotne chwile szczęścia, cierpienie i dramatyczne wybory.


Czas mija, godziny płyną, jedna podobna do drugiej.

Rok 1923 – Virginia Woolf rozpoczyna pracę nad książką życia „Panią Dalloway”. Rok 1949 – Laura Brown, idealna pani domu, uciekaja przed szarą rzeczywistością w świat książek. Koniec XX wieku, Nowy Jork – Clarissa Vaugham, wydawca, od lat będąca w związku homoseksualnym, zastanawia się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby kiedyś związała się z przyjacielem, który nazwał ją Panią Dalloway, jak bohaterkę książki Virginii Woolf.

Trzy kobiety, trzy historie, które łączą uwikłanie w nieszczęśliwe związki, czas przeciekający przez palce i miotanie się między pragnieniem zmian a status quo. Czas płynie, a one tkwią w swoim życiu, wspominając przeszłe chwile, gdy być może straciły niepowtarzalną szansę na szczęście.

Podobnie jak w powieści “Pani Dalloway” Wirginii Woolf, Cunningham pokazuje jedynie po jednym dniu z życia każdej z bohaterek, godzina po godzinie; myśl po myśli. I chociaż z pozoru nic się nie dzieje – Wirginia rozpoczyna pisanie nowej książki, Laura jak zwykle zajmuje się domem i piecze tort urodzinowy dla męża, a Clarissa przygotowuje przyjęcie na cześć poety właśnie nagrodzonego prestiżowym wyróżnieniem – to pod warstwą codziennych czynności pulsują narastające obawy i lęki, tli się ucieczka przed prawdą, narasta wewnętrzne rozdarcie pomiędzy dalszym trwaniem a spektakularnym rozwiązaniem.

Cunningham umiejętnie splata trzy wątki w jedną całość, prezentując studium psychologiczne kobiet i zmierzając do zaskakującego finału

Cunningham umiejętnie splata trzy wątki w jedną całość, prezentując studium psychologiczne kobiet i zmierzając do zaskakującego finału. Nieco senna i leniwa narracja, troska o szczegóły i detale niczym u Prousta, piękne i soczyste zdania tworzą dość sielski obrazek. Ale to tylko pozory. Bohaterki, za fasadą spokoju i normalności, tych samych od lat powtarzanych czynności, rozdarte wewnętrznie, toczą walkę z gryzącym robakiem niespełnienia, nieszczęśliwej miłości, nieudanego życia i braku sił na zmianę. To ponadczasowa klasyka – i w literaturze, i w życiu. Robert Wiśniewski

Michael Cunningham, Godziny, Przekład: Beata Gontar, Maja Charkiewicz, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 25 października 2016

Michael Cunningham
Godziny
Przekład: Beata Gontar, Maja Charkiewicz
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 25 października 2016

PROLOG

Wychodzi pośpiesznie z domu, w płaszczu zbyt ciężkim jak na tę pogodę.
Jest rok 1941. Trwa kolejna wojna. Zostawiła list dla Leonarda i drugi – dla Vanessy. Pewnym krokiem kieruje się ku rzece, zdecydowana na to, co za chwilę zrobi, ale nawet teraz niemal zachwyca ją widok pagórków, kościoła i gromadki owiec – lśniących punkcików, jakby z lekka nakrapianych odrobiną siarki – pasących się pod ciemniejącym niebem. Zatrzymuje się, patrzy na owce i niebo, po chwili idzie dalej. Słyszy za sobą pomruk głosów; w górze warczą bombowce, szuka więc wzrokiem samolotów, lecz nie może ich dostrzec. Mija jednego z pracowników farmy – (czy to nie John?), krzepki mężczyzna o małej głowie, w kamizelce koloru ziemniaków – który czyści kanał przecinający kępę łoziny. Spogląda na nią, kiwa głową i znów patrzy w dół, na brązową wodę.
Mijając go w drodze do rzeki, myśli o tym, że mu się poszczęściło – może czyścić kanał wśród łozin. Jej się nie powiodło. Tak naprawdę żadna z niej pisarka; jest zaledwie utalentowaną ekscentryczką. Słoneczne plamy połyskują w kałużach, które pozostały po nocnym deszczu. Jej buty lekko grzęzną w miękkiej ziemi. Jej się nie udało, a teraz powracają głosy, mamroczące coś niewyraźnie poza zasięgiem wzroku, z tyłu, tuż za nią – wystarczy się odwrócić, a pierzchną, przeniosą się w inne miejsce. Po chwili wracają i nieuchronnie jak deszcz nadciąga ból głowy, który ją obezwładni, unicestwi, ogarniając bez reszty. Ból jest tuż, a jej się wydaje, że na niebie znowu pojawiły się bombowce (czy to ona sama je wyczarowała?). Zbliża się do nadbrzeżnego wału, wspina po nim i schodzi nad wodę. W oddali, w górze rzeki, siedzi rybak; chyba jej nie zauważy, nie powinien. Zaczyna szukać kamienia. Działa szybko, lecz metodycznie, jak gdyby postępowała według instrukcji, której trzeba skrupulatnie przestrzegać, by przedsięwzięcie się udało. Wybiera kamień wielkości i kształtu świńskiej czaszki. Nawet wtedy, gdy go podnosi i wciska do kieszeni płaszcza (futrzany kołnierz łaskocze ją w szyję), nie potrafi oprzeć się wrażeniu chłodu kamienia, nie dostrzec jego mlecznobrązowej barwy i zielonych plamek. Zatrzymuje się tuż nad rzeką; fale z pluskiem uderzają o brzeg, w niewielkie zagłębienia w błocie wlewa się czysta, rzeczna woda, która przecież mogłaby się wcale nie różnić od żółtobrązowej, pooranej smugami substancji jak bita droga rozciągającej się od brzegu do brzegu. Robi krok naprzód. Nie zdejmuje butów. Woda jest zimna, jednak nie aż tak bardzo, żeby nie można było wytrzymać.
Stoi po kolana w zimnej wodzie. Myśli o Leonardzie. O jego rękach i zaroście, głębokich bruzdach wokół ust. Myśli o Vanessie, o jej dzieciach, o Vicie i Ethel. Tak wiele osób, a żadnej się nie udało.
Nagle zrobiło jej się ich wszystkich ogromnie żal. Wyobraża sobie, że się odwraca, wyjmuje kamień z kieszeni i idzie z powrotem do domu. Zapewne zdążyłaby jeszcze wrócić na czas, zniszczyć listy. Mogłaby żyć dalej, mogłaby zrobić tę ostatnią uprzejmość. Stojąc po kolana w opływającej ją wodzie, odrzuca tę myśl. Głosy już tu są, nadciąga ból głowy, jeśli więc wróci, znowu odda się pod opiekę Leonarda i Vanessy, oni nie pozwolą jej odejść po raz drugi, z pewnością nie. Postanawia nalegać, by jednak pozwolili. Nieporadnie brnie przed siebie (dno jest muliste), woda sięga jej już do pasa. Rzuca krótkie spojrzenie w górę rzeki, w kierunku rybaka w czerwonej kurtce, który jej nie widzi. W żółtej powierzchni wody (bardziej żółtej niż brązowej, kiedy patrzy się z bliska) odbija się ponure niebo. To ostatni moment autentycznej percepcji, mężczyzna w czerwonej kurtce łowiący ryby i pokryte chmurami niebo widoczne w lustrze wody. Niemal mimo woli, machinalnie, robi krok naprzód czy może potyka się, a kamień wciąga ją w głębinę. Jeszcze przez chwilę odnosi wrażenie, że nic się nie stało, że to kolejna porażka, że to tylko zimna woda, z której z łatwością wydostanie się na brzeg.
Jednak nurt rzeki otacza ją i porywa tak nagle i krzepko, że wydaje jej się, jak gdyby atleta, który niespodziewanie powstał z dna, chwycił ją za nogi i mocno przycisnął do piersi. Czuje, że to bardzo intymny gest.

Ponad godzinę później jej mąż wraca z ogrodu.
– Pani wyszła – mówi służąca, klepiąc podniszczoną poduszkę, z której unosi się miniaturowy obłoczek pierza. – Powiedziała, że niebawem wróci.
Leonard idzie na górę do salonu, posłuchać wiadomości. Na stole znajduje niebieską kopertę zaadresowaną do siebie. Wewnątrz jest list.

Najdroższy,
Jestem przekonana, że znowu
tracę zmysły: czuję, że nie uda nam się
przejść przez jeszcze jeden tak okropny okres.
Tym razem nie wyzdrowieję. Zaczynam
słyszeć głosy i nieumiem się skoncentrować.
A zatem robię to, co wydaje się najlepsze.
Dałeś mi
szczęście największe z możliwych. Byłeś
na mej drodze wszystkim tym, kim człowiek w ogóle
mógłby być. Niewy daje mi się, żeby mogło być dwoje
ludzi bardziej szczęśliwych, zanim
przyszła ta okropna choroba. Nie potrafię
już dłużej z nią walczyć, wiem, że
rujnowałam Ci życie, że beze mnie
mógłbyś pracować. I wiem, że będziesz.
Widzisz, że niemogę nawet poprawnie tego napisać.
Nie umiem czytać. Chcę Ci powiedzieć, że
całe szczęście w życiu zawdzięczam Tobie.
Byłeś wobec mnie bezgranicznie cierpliwy
i niewiarygodnie dobry. Chcę Ci powiedzieć, że –
wszyscy o tym wiedzą. Gdyby ktokolwiek potrafił
mnie ocalić, tym kimś byłbyś Ty.
Wszystko mnie opuściło, poza
przekonaniem o Twojej dobroci.
Niemogę już dłużej marnować Ci życia. Niewydaje
mi się, by mogło być dwoje ludzi
bardziej szczęśliwych niż my.
V.

Leonard wybiega z pokoju, pędzi po schodach.
– Wydaje mi się, że z panią Woolf coś się stało – mówi do służącej. – Obawiam się, że może próbować odebrać sobie życie. W którą stronę poszła? Czy widziałaś, jak wychodziła z domu?
Służąca, przerażona, zaczyna płakać. Leonard pośpiesznie kieruje się w stronę rzeki, mijając kościół, owce i kępy łozin. Nad rzeką znajduje tylko mężczyznę w czerwonej kurtce, który łowi ryby.
Prąd szybko unosi ją z sobą. Wydaje się, że frunie, fantastyczna postać z rozpostartymi ramionami, włosami unoszącymi się na powierzchni wody i falującym za nią płaszczem. Unosi się z nurtem, ociężale przesuwa między plamami brunatnego światła. Nie odpłynie daleko. Jej stopy (już bez butów) od czasu do czasu uderzają o dno, wzbija się wtedy za nimi ciężka chmura mułu i sczerniałych liści, która nieruchomieje w wodzie, kiedy ona znika z pola widzenia. Pasma zielonoczarnego zielska przylepiają się jej do włosów i futra, przez chwilę oczy zakrywa duża kiść wodorostów, która w końcu odrywa się i płynie, raz po raz skręcając się i rozkręcając.
W końcu nadchodzi czas na odpoczynek przy filarach mostu przy Southease.
Prąd napiera na nią, niepokoi, ale ona zwrócona plecami do rzeki, z twarzą przytuloną do kamienia, trzyma się mocno przy podstawie masywnej, kwadratowej kolumny. Poddaje się fali z jedną ręką przy piersi i drugą unoszącą się powyżej wypukłości bioder. Niezbyt wysoko ponad nią jest jasna, pomarszczona powierzchnia wody. Niebo odbija się w niej, przybierając nieregularne formy, białe i ciężkie od chmur, poprzecinane czarnymi cieniami sylwetek gawronów. Samochody i ciężarówki dudnią na moście. Mały chłopiec, najwyżej trzyletni, przechodzi z matką przez most, zatrzymuje się przy poręczy, kuca i wpycha patyk pomiędzy barierki, starając się wrzucić go do wody. Matka ponagla go, lecz on się upiera, chce przystanąć na chwilę i popatrzeć, jak prąd uniesie jego patyk.
Oto oni, podczas drugiej wojny światowej: chłopiec i jego matka na moście, dryfujący patyk, a na dnie rzeki ciało Virginii, która sprawia wrażenie, że śni o powierzchni wody, patyku, chłopcu i jego matce, niebie i gawronach. Po moście toczy się oliwkowoszara ciężarówka pełna żołnierzy w mundurach, machających do chłopca, który właśnie wrzucił patyk do wody. On także macha w ich stronę. Domaga się, żeby matka wzięła go na ręce, by mógł lepiej zobaczyć żołnierzy i dla nich był lepiej widoczny. Wszystkie te dźwięki odbijają się echem od drewnianych i kamiennych elementów mostu, przenikają ciało Virginii. Jej twarz, wciśnięta bokiem w filar mostu, chłonie obrazy: ciężarówkę i żołnierzy, matkę i dziecko.

PANI DALLOWAY

Trzeba jeszcze kupić kwiaty. Clarissa udaje rozdrażnienie (a przecież uwielbia takie wyprawy), zostawia Sally przy sprzątaniu łazienki i wybiega, obiecując, że wróci za pół godziny.
Nowy Jork, koniec dwudziestego wieku.
Drzwi korytarza otwierają się na czerwcowy poranek, tak piękny i czysty, że Clarissa zatrzymuje się na progu, jak gdyby przystanęła na skraju basenu, patrząc na turkusową wodę pluskającą na płytkach, misterne sieci utkane ze słonecznych promieni, które kołyszą się w błękitnej głębinie; jak gdyby stojąc na brzegu basenu, odwlekała moment zanurzenia się, gwałtownego uścisku chłodu, wstrząsu spowodowanego zetknięciem z wodą.
W Nowym Jorku, w jego hałaśliwym, surowym, brunatnym rozkładzie, upadku w otchłań bez granic, zawsze zdarza się kilka takich letnich poranków, kiedy to roi się od przejawów nowego życia tak pełnych determinacji, że prawie komicznych, przypominających przygody postaci z kreskówek, które potrafią przejść przez niekończące się pasmo podstępnych zasadzek i wychodzą z nich bez szwanku: bez poparzeń, bez skaleczeń, zawsze przygotowane na kolejne ciosy. Znowu, jak każdego roku w czerwcu, drzewa przy West Tenth Street wypuściły doskonałe, miniaturowe pędy wyrastające z kwadratowych skrawków ziemi pokrytej psimi odchodami i wielobarwnymi odpadkami. I znów w mieszkaniu obok zajmowanym przez samotną kobietę w podeszłym wieku, w skrzynce na oknie, zwykle pełnej czerwonych, wypłowiałych plastikowych kwiatów geranium powtykanych w ziemię, wykiełkował figlarny mlecz.
Cóż to za emocjonujące doznanie, jaka rozkosz, żyć w taki czerwcowy poranek: dostatnio, korzystając z niemal kompromitującej ilości przywilejów, mając przed sobą jedynie zwykłą wyprawę po zakupy. Ona, Clarissa Vaughan, osoba niczym niewyróżniająca się (dlaczego, w swoim wieku, miałaby podjąć choćby najmniejszy wysiłek, by temu zaprzeczyć?), ma kupić kwiaty i przygotować przyjęcie. Kiedy przekracza próg domu, jej but stuka o czerwonobrązowy, połyskujący miką kamień pierwszego schodka. Ma pięćdziesiąt dwa lata, zaledwie pięćdziesiąt dwa, i jest w niebywale dobrej formie. W każdym calu czuje się tak dobrze jak tamtego dnia w Wellfl eet, gdy miała osiemnaście lat i przechodząc przez przeszklone drzwi, wkraczała w dzień bardzo podobny do tego, świeży i prawie boleśnie jasny, wybujały w swoim rozkwicie. Ważki krążyły wśród tymotki. Aromat sosnowej żywicy zaostrzał zapach trawy. Richard wyszedł za nią, położył rękę na jej ramieniu i powiedział: „Witaj, pani Dalloway”. To nazwisko, pani Dalloway, ten przydomek był jego pomysłem – koncepcją, która zrodziła się pewnej zakrapianej alkoholem nocy w akademiku, kiedy zapewniał ją, że nazwisko, które nosi – Vaughan – nie jest dla niej odpowiednie. Powinna, powiedział wtedy, nosić nazwisko wspaniałej postaci literackiej, a gdy ona skłaniała się raczej ku Isabel Archer lub Annie Kareninie, Richard upierał się, że pani Dalloway jest oczywistym i jedynie słusznym wyborem. Przede wszystkim jej imię, znak aż nazbyt wyraźny, by go ignorować, a – co więcej – znacznie ważniejsza kwestia opatrzności. Jej, Clarissy, przeznaczeniem z pewnością nie było ani nieszczęśliwe małżeństwo, ani śmierć pod kołami pociągu. Jej w udziale miały przypaść piękno i dostatek.
Dlatego była i powinna zostać panią Dalloway. „Czyż to nie jest piękne”, powiedziała tamtego ranka pani Dalloway do Richarda. Odpowiedział: „Piękno jest dziwką, wolę pieniądze”. Nade wszystko przedkładał błyskotliwość. Clarissa, jako najmłodsza i jedyna kobieta w jego otoczeniu, czuła, że może sobie pozwolić na pewien sentymentalizm. Gdyby to był koniec czerwca, ona i Richard byliby kochankami. Minąłby już prawie miesiąc od czasu, gdy Richard opuścił łóżko Louisa (Louis – żywy symbol zmysłowości, o rozleniwionym wyrazie oczu, ideał wiejskiego chłopca) i znalazł się w jej sypialni.
„No cóż, tak się składa, że ja kocham piękno”, powiedziała. Zdjęła jego dłoń ze swojego ramienia, chwytając ją nieco powyżej czubka palca wskazującego, trochę mocniej, niż zamierzała. Miała osiemnaście lat, nowe nazwisko. Mogła robić to, na co miała ochotę.
Buty Clarissy, gdy schodzi ze schodów, idąc po kwiaty, wydają ciche odgłosy przypominające szelest papieru ściernego. Dlaczego nie odczuwa większego przygnębienia, myśląc o perwersyjnej kombinacji sukcesu Richarda („udręczony, proroczy głos w literaturze amerykańskiej”) i pogarszania się jego stanu zdrowia („Nie ma pan limfocytów, nie udało się znaleźć ani jednego”)? Co się z nią dzieje? Kocha Richarda, ciągle o nim myśli, lecz ten dzień kocha chyba trochę bardziej. Uwielbia West Tenth Street w zwykły letni poranek. Czuje się jak wdowa-ladacznica o świeżo rozjaśnionych włosach ukrytych pod czarną woalką, czuwająca przy trumnie i jednocześnie niespuszczająca oczu z mężczyzn, którzy mogliby zająć miejsce jej męża. Spośród ich trojga – Louisa, Richarda i Clarissy – to ona zawsze miała najbardziej nieczułe serce i największą skłonność do romansów.
Przez ponad trzydzieści lat znosiła docinki na ten temat; już dawno zdecydowała się poddać i bawić swoimi zmysłowymi, niepohamowanymi reakcjami, które, zdaniem Richarda, są równie przewrotne i pełne kokieterii jak zachowania wyjątkowo irytującego, nad wiek dojrzałego dziecka. Ona wie, że poeta taki jak Richard szedłby przez ten poranek, redagując go z powagą, wykreślając nieprzypadkową brzydotę i mimowolne piękno, poszukując ekonomicznej i historycznej prawdy w starych ceglanych kamienicach, nieregularnościach surowego kamienia, z którego zbudowano kościół episkopalny, i w szczupłym mężczyźnie w średnim wieku, przechadzającym się z terierem rasy Jack Russell (te zajadłe psy na wykoślawionych nogach stały się nagle wszechobecne na Fift h Avenue), podczas gdy ją, Clarissę, całkiem zwyczajnie wprawia w zachwyt widok kamienic, kościoła, mężczyzny i psa. Wie, że to dziecinne. Brakuje jej ostrości spojrzenia. Gdyby przyszło mówić otwarcie (teraz, w jej wieku), te sentymenty umieściłyby ją w gronie naiwnych i łatwowiernych, postawiłyby pośród wyznawców Chrystusa grających na gitarach lub żon, które zgodziły się nie być dokuczliwe w zamian za utrzymanie. Jednak ona tę wszechogarniającą miłość bez dyskryminacji traktuje absolutnie poważnie, jak gdyby wszystkie przedmioty na świecie były częścią gigantycznego, niezgłębionego przedsięwzięcia, a każdy z nich miał swoją tajemną nazwę, której nie można wyrazić w żadnym języku, a jest ona obrazem złożonym z wrażeń odbieranych wzrokiem i dotykiem. Tę pełną determinacji, ściśle strzeżoną fascynację uważa za swoją duszę (słowo wprawiające w zakłopotanie, sentymentalne, lecz jakie inne określenie byłoby tu odpowiednie?), cząstkę, która prawdopodobnie przetrwa śmierć cielesną.
Clarissa nigdy z nikim o tym nie rozmawia. Nie rozwodzi się na ten temat, nie rozprawia. Okrzyk zachwytu wydaje tylko na widok niezaprzeczalnych przejawów piękna, ale nawet wtedy udaje się jej zachować pewien stopień dojrzałej powściągliwości. Czasami mówi, że piękno to dziwka, że woli pieniądze.
Dziś wieczorem wyda przyjęcie. Wypełni swoje mieszkanie potrawami i kwiatami, dowcipnymi i wpływowymi ludźmi. Przeprowadzi przez nie Richarda, dopilnuje, by za bardzo się nie zmęczył, a potem będzie mu towarzyszyć aż do chwili, gdy on odbierze nagrodę.

 
Wesprzyj nas