Jeden tajemniczy obraz wybitnego twórcy, dwie młode kobiety, miłość i zagmatwana historia XX wieku – to wszystko znalazło się w powieści „Muza” autorstwa Jessie Burton. Pisarka potwierdziła nią, że jej debiutancka „Miniaturzystka” nie była tylko jednorazowym olśnieniem; w „Muzie” talent do snucia opowieści objawił się ponownie.


Jessie Burton Muza recenzja„Muza” jest powieścią, której akcja rozgrywa się dwutorowo, w niewielkim odstępie czasu. Odelle, narratorka i jedna z dwóch głównych bohaterek, mieszka w Londynie, dokąd przybyła z Trynidadu, karaibskiej wyspy wchodzącej do niedawna w skład Imperium Brytyjskiego. Jest rok 1967, w Londynie wciąż obecne są echa II Wojny Światowej, a stosunek do kobiet, w szczególności tych, które nie mogą poszczycić się białą skórą, pozostawia wiele do życzenia.

Odelle, choć ma znakomite wykształcenie i od dziecka była wychowywana z przekonaniem, że jest pełnoprawnym członkiem społecznej wspólnoty Imperium, przekonuje się, że w stolicy nie czeka na nią żadna lukratywna posada ani traktowanie z szacunkiem. Za prawdziwy cud uznaje otrzymanie posady maszynistki w Instytucie Sztuki Skeletona, prestiżowej galerii. Pracy, o której we własnym kraju nawet nie chciałaby myśleć.

Wydarzenia dotyczące drugiej z bohaterek rozgrywają się w Hiszpanii, u progu wojny domowej pomiędzy rządem Republiki Hiszpańskiej, a prawicową opozycją składającą się z nacjonalistów i faszystów. Mowa o Oliwii, córce bogatej Angielki i wiedeńskiego marszanda żyjących w wiejskiej posiadłości na południu Hiszpanii, niedaleko Malagi. Oliwia ma swój wielki sekret: maluje obrazy i dostała się do Akademii Sztuk Pięknych w Londynie, o czym nie ma odwagi powiadomić rodziców. Sprawy zaczynają się komplikować, gdy do posiadłości przybywają Izaak i Teresa, miejscowe rodzeństwo, a przybierają tragiczny obrót, kiedy w 1936 roku do bram domu puka wojna domowa.
Jessie Burton Muza recenzja
Te dwie opowieści Jessie Burton splotła w misternie utkaną intrygę potwierdzając tym samym, że „Miniaturzystka”, jej debiutancka powieść wydana w trzydziestu krajach, nie była tylko jednorazowym olśnieniem. Także „Muza” stanowi dobrze przemyślaną i perfekcyjnie skonstruowaną historię, wielokrotnie zwodzącą i zaskakującą czytelnika. Burton przenosi się od szczegółu do ogółu kreśląc portrety swoich bohaterów i scenerie, w których się przemieszczają. Powoli odkrywa sekrety, pobudza apetyt czytelnika na więcej. Podobnie jak czyniła to w „Miniaturzystce”, także w „Muzie” podnosi kwestie przynależności klasowej, nierówności płci i ras.

„Muza” stanowi dobrze przemyślaną i perfekcyjnie skonstruowaną historię, wielokrotnie zwodzącą i zaskakującą czytelnika.

„Muza” łączy w sobie elementy powieści historycznej i obyczajowej, akcję napędza tajemnica pewnego obrazu, którą Odelle usiłuje rozwiązać. To powieść o sztuce i miłości pozostających ze sobą w odwiecznej relacji i o wyborach dokonywanych pod wpływem impulsu, mogących trwale zdefiniować dalsze losy człowieka.
Jessie Burton Muza recenzja
Ambitna Odelle, usiłująca zapuścić korzenie w zupełnie nowym miejscu i równie ambitna Oliwia, która wytrwale stara się o to by jej umiejętności zostały zauważone i docenione, to bohaterki na wskroś współczesne. Obie walczą o uznanie ich miejsca w świecie, o potwierdzenie, że ich talent także się liczy, w obu odnajdzie swoje rysy każda kobieta, która kiedykolwiek była potraktowana gorzej niż na to zasłużyła, tylko z tego powodu, że nie urodziła się mężczyzną. „Muza” nie jest jednak w żadnym stopniu manifestem feministycznym: jest powieścią dość wiernie odzwierciedlającą rzeczywistość opisywanych czasów, a jednocześnie ponadczasową i uniwersalną. Bez wahania można powiedzieć, że udźwignęła ciężar oczekiwań jakie wywołała „Miniaturzystka”. Wanda Pawlik

Jessie Burton, Muza, Przekład: Agnieszka Kuc, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 23 listopada 2016

Jessie Burton Muza recenzja

Jessie Burton
Muza
Przekład: Agnieszka Kuc
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 23 listopada 2016

7

Lawrie i ja umówiliśmy się do kina na naszą pierwszą randkę.
Ostatecznie rzeczywiście poszliśmy na Żyje się tylko dwa razy. W filmie było tyle nagości i sadyzmu, że byłam zażenowana własnym wyborem. Zero romansu, tylko gadżety i klatka piersiowa Seana Connery’ego, która wyglądała tak, jakby pożyczył ją od małpy. Po namyśle doszłam do wniosku, że wolałabym obejrzeć film z Catherine Deneuve, ale właściwie cieszyłam się po prostu tym, że siedzę obok Lawrie’ego, czuję jego przyjemny zapach, ciepło jego ciała — człowieka, który mnie wybrał.
Przez następne dwa tygodnie widywaliśmy się niemal każdego dnia. Poszliśmy do Wallace Collection i do National Gallery — chcieliśmy sprawdzić, czy nie znajdziemy więcej obrazów sygnowanych literami I.R. (bez sukcesu). Byliśmy też w teatrze, wciąż jeszcze przechowuję odcinek biletu. Samuel Beckett nadał temu dramatowi tytuł “Komedia”*, a ja nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego.

* W oryginale sztuka Becketta nosi tytuł “Play”.

Pamiętam swój zachwyt połączony z szokiem, gdy kurtyna poszła w górę i na scenie ukazała się trójka aktorów — mężczyzna i dwie kobiety grające jego kochankę i żonę. Były wciśnięte aż po szyję w gigantyczne urny do przechowywania prochów, nie mogły się ruszać i bełkotały coś nieskładnie, zanim w końcu zaczęły snuć fragmenty własnych historii, zupełnie nie zwracając na siebie nawzajem uwagi.
Odwiedzaliśmy też rozmaite restauracje i kluby w Soho — All Nighters, Flamingo — i przy okazji odkryliśmy, że doskonale nam się ze sobą tańczy. Nie lubiłam jednak, gdy trzeba było przekrzykiwać się w hałasie, a po jedenastej robiło się gęsto od dymu. Widzieliśmy tam różnych bandziorów oraz ich dziewczyny: wypomadowane włosy, złote pierścienie, atmosfera wrogości. Ale przede wszystkim liczyła się grana na żywo muzyka. Była cudowna — calypso, ska*, jazz i blues.

* Ska — muzyka taneczna z Jamajki, popularna w latach sześćdziesiątych.

Choć wtedy tego nie wiedziałam, nasza znajomość się zacieśniła. Nie pamiętam, kto pierwszy i co zaproponował — w każdym razie początkowy etap, tak bardzo odmienny od wszystkich następnych, kiedy to obie strony wzajemnie się sobie przyglądają, prawiąc komplementy i czyniąc rozmaite aluzje, mieliśmy już za sobą. Zaczęliśmy być od siebie zależni, chociaż nawet nie znaliśmy się zbyt dobrze — typowe dla młodych ludzi, którzy jeszcze nigdy się nie sparzyli, nie zostali przez nikogo zranieni ani porzuceni, którzy wszystkim się ze sobą dzielą, błędnie sądząc, że ta druga osoba stanowi lek na całe zło świata i rozwiąże wszystkie ich problemy. On był samotny, a ja czułam się zagubiona — czy może na odwrót? Nie spaliśmy ze sobą, nie doszliśmy do tego jeszcze. Nasz związek był bardzo niewinny, na swój sposób.
Od momentu naszej krótkiej rozmowy w deszczu przy Piccadilly Circus prawie nie spotykałam Quick. Wydaje się, że tylko Pamela i ja — i może kilku jeszcze pracowników naukowych, którzy przeważnie przesiadywali w piwnicy, gdzie mieściły się archiwa — pojawialiśmy się codziennie w pracy. Quick była nieobecna częściej, niż można by to uznać za dopuszczalne, nierzadko przychodziła jedynie na parę godzin. Ponieważ pracowałyśmy w części budynku przeznaczonej do prowadzenia badań naukowych, a nie w galerii frontowej przy Jermyn Street, u nas zawsze było cicho. Brakowało mi opieki i zainteresowania Quick. Podczas jej nieobecności Pamela zaproponowała, żebym jadła swoje kanapki razem z nią na dziedzińcu, pozostawiając na ten czas recepcję bez nadzoru. Wahałam się, po pierwsze dlatego, że wciąż jeszcze nie skończyłam czytać książki Muriel Spark, jej zbioru opowiadań i słuchowisk radiowych, opublikowanych przed sześciu laty. Po drugie, nie miałam ochoty słuchać ulubionej frazy Pameli, która brzmiała: „Ludzie tacy jak ty”, a którą od czasu do czasu wtrącała do rozmowy — chociaż w sumie brak kontaktu z Cynthią i nieobecność Quick sprawiały, że łaknęłam damskiego towarzystwa. I po trzecie, naprawdę uważałam, że ktoś jednak powinien dyżurować w recepcji.
Pytania Pameli odnośnie warunków życia na Trynidadzie, które zadawała mi w porze lunchu, uświadomiły mi, jak niewiele szkoła i późniejsze doświadczenia nauczyły ją o zasięgu imperium. Ale trzeba przyznać, że wykazywała prawdziwe zainteresowanie — ciekawiły ją pogoda, to, w jakim stopniu wilgotność i wysokie temperatury wpływały na stan książek, odzieży, sposób przyrządzania potraw przez moją matkę, pytała też o muzykę i o ludzi, których znałam — pytania Pameli uświadomiły mi, jak odległe były już dla mnie te sprawy. Przywołały obraz Cynth, naszej długiej wspólnej podróży, a potem przypomniały mi o naszej głupiej kłótni i zawieszeniu kontaktów. Pomyślałam, że jeszcze chwila i się rozpłaczę, więc pozwoliłam mówić Pameli. Opowiadała mi o swojej matce, która była szwaczką, i o ojcu, który rozwoził mięso w Smithfield. Miała pięciu braci i siostrę, która zmarła, gdy Pamela miała osiem lat.
— Muszę cię o coś zapytać, Odelle. Masz jakiegoś faceta? — rzuciła. — Przez ostatnie kilka tygodni byłaś trochę roztargniona.
Zawahałam się. Tak bardzo chciałam rozmawiać o Lawrie’em, o miłości — jak to właściwie z nią jest i czy to, co czuję, to rzeczywiście miłość. Ale zamiast tego odparłam:
— Nie, nie mam.
Pamela zmrużyła oczy.
— No dobrze, masz prawo do własnych sekretów. Ja m a m chłopaka, nazywa się Billy. Pracuje na zapleczu klubu All Nighters, chociaż nie sądzę, byś zechciała się tam wybrać.
— Dlaczego? — zapytałam.
Roześmiała się.
— Po prostu jesteś zbyt rozsądna, żeby marnować młodość, tańcząc w klubach.
Teraz ja z kolei wybuchnęłam śmiechem, bo wyczułam, że był to rodzaj komplementu. Po raz pierwszy Pamela uznała mnie za osobę na poziomie. Ale niejako wbrew jej słowom moja wyobraźnia podsuwała mi inne obrazy — tego, jak razem z Lawrie’em tańczyliśmy właśnie w tamtym klubie, o którym mówiła Pamela, a po plecach spływał nam pot. Miałam wrażenie, że to byłam zupełnie inna ja. Pamela traktowała Billy’ego trochę jak medal przypięty do piersi, ale gdy przypomniałam sobie mężczyzn z klubu, zaczęłam się zastanawiać, czy facet Pameli rzeczywiście jest taki wspaniały. W miarę upływu czasu, gdy nadal chodziłyśmy razem na nasz kanapkowy lunch, a ja wciąż nie mogłam doczytać do końca Muriel Spark, nagle ze zdumieniem odkryłam, że żal mi Pameli, której towarzystwo naprawdę polubiłam. „Billy ma wielkie marzenia” — mówiła, ale nigdy nie wyjaśniła dokładnie, o jakie marzenia chodziło. Miałam dziwne przeczucie, że niekoniecznie obejmowały również ją.

Reede zadzwonił do Lawrie’ego, informując go o „niezmiernym szczęściu”, jeśli chodzi o Prado w Madrycie, i poprosił, żeby postarał się jak najszybciej do niego przyjechać. Lawrie pojawił się w Instytucie następnego ranka i czekał na mnie na ławce pośrodku placu.
— No, no! — powiedziałam, siadając obok niego. — Bardzo jesteś podekscytowany tym, co dzieje się wokół obrazu?
Uśmiechnął się.
— Trochę. — Gdy nachylił się, żeby mnie pocałować, jakiś mężczyzna, który przechodził obok, zacmokał z dezaprobatą. Nie byłam pewna, ale wydaje mi się, że usłyszałam słowo: „obrzydliwe”. Zignorowaliśmy go, zresztą ja nigdy się nie odzywałam w podobnych sytuacjach, ale myślałam, że może Lawrie coś powie.
— No, dalej, chodźmy już — powiedziałam, kiedy było już jasne, że albo Lawrie nie usłyszał uwagi, albo nawet nie przyszło mu do głowy, że mogła być skierowana do niego. A może uznał, że w ogóle nie warto się tym zajmować? — Bo spóźnisz się na spotkanie z Panem Szychą. Ale ty idź pierwszy. Ja za tobą.
— Dlaczego?
— Nie chcę, żeby Pamela o nas wiedziała.
— Wstydzisz się mnie? — zapytał.
Roześmiałam się.
— Oczywiście, że nie. Chodzi o to, że… jak się o tobie dowie, to nie da mi spokoju.

Gdy siedziałam już przy swoim biurku po tym, jak udało mi się zmylić czujność Pameli, zaczęłam się zastanawiać, co się dzieje w gabinecie Reede’a na górze. Ciekawiło mnie wszystko, co dotyczyło obrazu. I chociaż moja matka zawsze mi powtarzała, że ten, kto podsłuchuje pod drzwiami, zasługuje na naganę, wiedziałam, że od Reede’a niczego się nie dowiem. Z kolei Quick była akurat nieobecna, a na Lawrie’em nie można było polegać, że zrelacjonuje mi wszystko ze szczegółami.
Weszłam tylnymi schodami na następne piętro i z wahaniem spojrzałam przez dziurkę od klucza. Czułam przyspieszone bicie serca, bałam się, że któryś z nich odwróci się i mnie usłyszy. Obraz Lawrie’ego stał na sztalugach, niedaleko biurka. Miał idealnie prostokątny kształt i wibrował kolorami: cynober, lawenda, indygo, terakota, żywe zielenie. Ku mojemu zupełnemu zaskoczeniu w jednym z głębokich skórzanych foteli siedziała Quick. Kiedyś, dawno temu, Instytut Skeltona był domem mieszkalnym — większość boazerii pozostała oryginalna — więc wyobraziłam sobie damy z epoki króla Jerzego siedzące w tym samym miejscu, które zajmowała teraz Quick, bawiące się ze zgrają małych piesków i zastanawiające, jakiż to deser można by zaserwować gościom.
Skąd Quick się tutaj wzięła? Wpatrywała się w puste palenisko, ramiona oplotła wokół ciała. Wyglądała na chorą, jakby czuła, że za chwilę wydarzy się coś strasznego. Sięgnęła do torebki i wyciągnęła papierosy, by za chwilę jednego zapalić.
— A zatem Izaak Robles — mówił Reede, wyciągając z biurka fotografię — czy słyszał pan może o nim?
— Nie — odparł Lawrie.
— Dostałem ją z Muzeum Prado w Madrycie. Uważają, że fotografia przedstawia Izaaka Roblesa w Maladze i pochodzi z tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego albo trzydziestego szóstego roku. Nie wiemy, kim jest stojąca obok kobieta, ale zdjęcie wykonane zostało najprawdopodobniej w pracowni malarza, ona może być jego modelką. Na tym zdjęciu Izaak wygląda podobnie jak na innych, zrobionych w Madrycie nieco wcześniej, w latach trzydziestych. Gdy wykonano tę fotografię, Izaak Robles zaczynał powoli być sławny. No, ale oczywiście najbardziej poruszył mnie obraz widoczny na sztalugach w tle, który nie jest jeszcze skończony, ale do złudzenia przypomina pańskie płótno, panie Scott.
Zapadła cisza. Lawrie siedział odwrócony do mnie plecami, więc nie mogłam dojrzeć wyrazu jego twarzy, był jednak całkiem znieruchomiały, jakby wiadomość nim wstrząsnęła.
— Co takiego? — zapytał cicho Lawrie. — Czy to możliwe?
Reede uśmiechnął się.
— Byłem pewien, że ta wiadomość mile pana zaskoczy. Na fotografii Izaak dopiero co zaczął pracować nad sylwetką lwa, ale i tak widać, że nadał mu charakter alegoryczny, nie sądzi pan?
Lawrie wziął fotografię z wyciągniętej ręki Reede’a. Ramiona miał opuszczone, a głowę pochyloną, był skupiony. Quick pozostała na swoim miejscu i obserwowała go, zaciągając się głęboko papierosem.
— Jak Muzeum Prado weszło w posiadanie tej fotografii? — spytał Lawrie.
— Nie do końca wiadomo. Ich archiwa z lat trzydziestych nie są kompletne z oczywistych względów. Możliwe, że Robles dał tę fotografię komuś na przechowanie, kiedy wybuchła wojna. Może nie wiedzieli, co z nią zrobić, więc przekazali ją do Prado. Izaak Robles nie cieszył się sympatią kierownictwa muzeum, jego obrazy nie były w ich guście. Nikt nie chciał przyznawać się do związków z elementem niepożądanym.
— Elementem niepożądanym?
— Z tego, co wiemy, Robles obracał się w kręgach dość mocno lewicowych. A to oznacza, że mógł być politycznym agitatorem. Najprawdopodobniej w Prado przyjęli fotografię i schowali ją do archiwów. Robles nie żył wystarczająco długo, żeby mieć równie bogatą drogę twórczą i dorobek artystyczny tej miary co Miró albo Picasso. Ale nawet jego wczesne dokonania pozwalają umieścić go w gronie najlepszych. Niektórzy eksperci przypuszczają, że pozostawił po sobie tak niewiele nie tylko dlatego, że wcześnie umarł, ale także z tego względu, że zniszczył bardzo dużo swoich prac. Tego rodzaju historie zawsze czynią artystę kimś niezwykłym, na tym polega jego wyjątkowość. A wracając do meritum, wierzę, że obraz, który znajduje się w pana posiadaniu, okaże się wielkim przebojem.
— Przebojem?
— Tak, zyska wielki rozgłos. Czekał całymi latami na odkrycie, nikt nie wpadł na jego trop. Najprawdopodobniej pochodzi z tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku — mówił dalej Reede. — Wielka szkoda, że nie ma ramy. Na podstawie ramy można wiele powiedzieć. Zakładam, że Robles nie byłby zbyt znany, gdyby wrócił i pracował na południu Hiszpanii. Ale jeśli ten obraz jest rzeczywiście jego autorstwa, a ja sądzę, że tak właśnie jest, to został on namalowany w rozkwicie jego możliwości twórczych, przed wybuchem wojny. Wystarczy rzucić okiem na kolorystykę, surrealistyczną narrację, żartobliwy ton. To dzieło jest naprawdę niezwykłe. Teraz rozumiem, dlaczego w tamtym czasie był tak wysoko ceniony.
— Co mu się przytrafiło? — spytał Lawrie.
— Wojna, panie Scott, wojna mu się przytrafiła. Istnieje kilka hipotez odnośnie do jego dalszych losów. Zgodnie z jedną z nich Izaak Robles udał się na północ, by przyłączyć się do sił republikańskich, gdy wojska generała Franco posuwały się wolno od południa. Nigdy nie znaleziono jego grobu, ale w tamtym czasie było to na porządku dziennym. On pochodził z południa, z Andaluzji, i przez pewien czas mieszkał i pracował w Maladze, raczej bez większych sukcesów. Jeździł do Madrytu i do Barcelony, jest tam kilka jego litografii, raczej niezbyt wysokiej klasy.
— Rozumiem.
— Ale w czasie kiedy zrobiono to zdjęcie, Robles nie był tak bardzo zaangażowany w wojnę. Malował wtedy naprawdę dobrze. Porzucił idealizm, figuratywność i zaczął malować w całkiem innej estetyce. Na kilka miesięcy przed rozłamem Hiszpanii stworzył dzieło, które wywołało prawdziwe wrzenie. Było zatytułowane “Kobiety w pszenicznym łanie”. Słyszał pan o nim?
— Nie.
Reede zawrócił w kierunku drzwi i mogłabym przysiąc, że spojrzał prosto na dziurkę od klucza. Zesztywniałam.
— Nie jest jakoś szczególnie dobrze znany, ale to wyjątkowy obraz — odezwała się Quick, a wtedy Reede się do niej odwrócił. Moje sięgające zenitu emocje stopniowo opadły.
— Dlaczego jest taki niezwykły? — spytał Lawrie.
— Przeprowadziłem małe dochodzenie — zaczął Reede, zanim jeszcze Quick zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. — Wiemy, że Robles sprzedał “Kobiety w pszenicznym łanie” w Paryżu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zrobiono to zdjęcie. Pośredniczył w tym człowiek, który nazywał się Harold Schloss.
— Rozumiem — powiedział Lawrie. Nawet przez dziurkę od klucza zdołałam zauważyć, że czuł się nieswojo.
— Dzieło na pewien czas trafiło do Nowego Jorku, a teraz wisi w galerii Peggy Guggenheim w Wenecji. Sam je tam widziałem — mówił dalej Reede — i mogę stwierdzić, że “Kobiety w pszenicznym łanie” mają bardzo wiele cech wspólnych z pańskim obrazem. Cóż za niesamowita tekstura. — Dotknął krawędzi malowidła. — Czasami myślę sobie, że Robles zostałby geniuszem, gdyby mógł dalej rozwijać swój talent.
— Dlaczego?
— Nie zawsze łatwo jest to wytłumaczyć. Otóż większości artystów często udaje się osiągnąć mistrzostwo tylko w ograniczonym zakresie, potrafią być na przykład wielkimi wizjonerami, ale technicznie malują bardzo słabo albo są w stanie stworzyć parę doskonałych, zdumiewających obrazów, a potem z jakiegoś powodu malują coraz gorzej i nie umieją wyjść z impasu. Wynika to z tego, że malarze ci nigdy nie pobierali klasycznych lekcji rysunku i kompozycji, a potem większość z nich nie potrafi tych braków samodzielnie nadrobić. Z drugiej strony, istnieją malarze doskonale przygotowani technicznie, świetni rysownicy, którzy nie mają za grosz wyobraźni i dlatego nigdy nie stworzą żadnego zakrojonego na wielką miarę dzieła. Naprawdę bardzo rzadko można spotkać artystę, który łączy w sobie wszystkie te cechy i umiejętności. Tak było z Picassem, powinien pan zobaczyć jego wczesne prace. To oczywiście subiektywna opinia, ale uważam, że Robles też był tego rodzaju malarzem. W przypadku pańskiego obrazu jego niezwykły talent objawia się jeszcze wyraźniej niż w dziele “Kobiety w pszenicznym łanie”. Niektórzy krytycy uważają, że jego nieliczne prace mają wydźwięk polityczny, inni zaś zaliczają je do arcydzieł eskapizmu. I na tym właśnie to polega: wybitne dzieła są ciągle odczytywane na nowo i nigdy się nie starzeją. Robles też miał tę cechę. Jego sztuka wciąż oddziałuje z wielką siłą, widz nigdy się nie nudzi, odkrywa w nim ciągle coś nowego. Co więcej, nawet na poziomie najprostszej zmysłowej recepcji jego malarskie wizje są prawdziwą ucztą dla oczu bez popadania w sentymenty i banał.
— Ale przecież nie potrafi pan udowodnić, że ten obraz namalował Robles — powiedziała Quick.
Reede zmrużył oczy i spojrzał na nią.
— W tej chwili nie, Marjorie. Ale są przecież sposoby. Robles namalował także inne obrazy. Trzeba będzie je odnaleźć, zestawić z nimi płótno pana Scotta i porównać. Pańska matka, z tego, co zrozumiałem, niedawno odeszła, panie Scott?
— Zgadza się.
— Zastanawiam się… Jak pan myśli, czy miała może jakieś kwity?
— Kwity?
— Tak, potwierdzające zakup. Na przykład nabycie obrazu.
— Nie była tego rodzaju kobietą, która przechowywałaby pokwitowania, panie Reede.
— Wielka szkoda. — Reede zamyślił się, patrząc na obraz. — Wszelkie dokumenty związane z zakupem dzieła bardzo by się przydały. Pytam o proweniencję obrazu nie tylko na wypadek, gdyby chciał go pan sprzedać, ale chociażby wystawić…
— Wystawić? — zapytała Quick.
Reede znowu spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.

 
Wesprzyj nas