„Ludwik XIV. Życie wielkiego króla” to powieść biograficzna autorstwa Maxa Gallo, pokazująca słynnego władcę jako monarchę ambitnego i wielkiego reformatora, który chciał uczynić Francję wielką. Autor pisząc o latach panowania Króla Słońce nie pomija spraw kontrowersyjnych – miłostek, licznych kochanek i nieślubnych dzieci, skłonności do przepychu i dworskich rytuałów.


Ludwik XIV. Życie wielkiego królaKról Francji Ludwik XIV jest znany chyba każdemu z lekcji historii i licznych dzieł literackich, a jego powiedzenie “Państwo to ja” weszło do światowego kanonu słynnych cytatów. Życie i czyny monarchy doczekały się wielu badań, publikacji i kontrowersji, stanowiły także inspirację dla dzieł literackich, teatralnych, muzycznych i filmowych.

Max Gallo, znany ze swojej dociekliwości francuski historyk i pisarz, autor uznanych biografii Juliusza Cezara, Robespierre’a, de Gaulle’a czy Napoleona, sięgnął tym razem po postać, której jak pisze we wstępie, wcześniej nie lubił i która wywoływała w nim same złe skojarzenia. Dopiero lektura licznych źródeł pozwoliła pisarzowi uzyskać bardziej obiektywny obraz ponad siedemdziesięcioletniego panowania Ludwika. Gallo pokazał elementy, które w jego ocenie stanowią o wielkości Króla Słońce, z drugiej strony nie pominął niedoskonałości i słabości władcy.

Ludwik aby umocnić państwo nie wahał się toczyć licznych wojen, zarówno wewnętrznych jak i z większością krajów europejskich, przy tym nie miał litości dla swoich politycznych przeciwników. Lud francuski go kochał, a Europa nienawidziła. Pozostawił po sobie Francję zmodernizowaną i silną, ze scentralizowaną władzą, kraj, z którym musieli liczyć się wszyscy w Europie. Za jego panowania rozkwitła sztuka i literatura, a język francuski stał się językiem europejskiej arystokracji.

W książce Maxa Gallo działalność polityczna i militarna króla, dokładnie omówiona już w wielu innych publikacjach, zeszła na dalszy plan, ponieważ autor ten skupił się na zaprezentowaniu Ludwika przede wszystkim jako człowieka, pokazując jak osobowość monarchy, jego styl życia, niefortunne zdarzenia rodzinne czy zdrowotne przełożyły się na działania polityczne. W książce czytelnik nie znajdzie drobiazgowych opisów wojen czy problemów wewnętrznych kraju, znajdzie natomiast szczegóły życia codziennego, licznych romansów, zdrad i ciągłej rywalizacji kobiet o monarsze zainteresowanie. Z książki Gallo wyłania się obraz wcale niełatwego życia króla – wymogi ceremoniału dworskiego, każdy dzień spędzany na oczach publiczności, począwszy od dworzan, a skończywszy na członkach oficjalnych delegacji zagranicznych, nie pozwalały na zbyt długie chwile intymności nawet w takich chwilach jak agonia matki – Anny Austriaczki.

lekkość pióra autora, plastyczność opisów i krótkie rozdziały dodają książce dynamiki

Max Gallo nadał książce formę zbeletryzowanej biografii, z narracją w czasie teraźniejszym, prezentującą rozmyślania króla z jego perspektywy, zawierającą też partie dialogowe. To, oraz lekkość pióra autora, plastyczność opisów i krótkie rozdziały, dodają książce dynamiki. Nie jest to dzieło aspirujące do poważnej rozprawy naukowej, ale w sposób przyjazny przybliża czytelnikom postać wielkiego władcy i historię siedemnastowiecznej Francji. Robert Wiśniewski

Max Gallo, Ludwik XIV. Życie wielkiego króla, Przekład: Joanna Gorecka-Kalita, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 12 października 2016

Ludwik XIV. Życie wielkiego króla

Max Gallo
Ludwik XIV. Życie wielkiego króla
Przekład: Joanna Gorecka-Kalita
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 12 października 2016

PRZEDMOWA

Nie lubiłem Ludwika XIV.
Król Słońce? Ludwik Bożydar? Ludwik Wielki? Raziły mnie te wszystkie pompatyczne tytuły nadawane królowi, który zaczął panowanie w wieku zaledwie pięciu lat. Dla mnie Ludwik XIV był „grabieżcą”, który uciskał swoje królestwo i łupił poddanych, by mieć środki na opłacenie wojska, a nagradzał jedynie dworaków. Krótko mówiąc, Ludwik jawił mi się jako „dyktatorski książę”, wersalski cynik, o którym mówiono, że popisywał się na deskach pałacowego teatru, i o którym z emfazą powtarzano: „Ludwik XIV ma najpiękniejsze nogi w całym królestwie”. Mówiono też, że równy jest Apollinowi. Do tego dorzucałem prześladowania hugenotów (dwieście tysięcy wygnańców) i innych skazanych na wiosłowanie na królewskich galerach – w tym najcięższym, najbardziej krzywdzącym więzieniu, prawdziwej katordze. Nie zapominałem też o karach więzienia, orzekanych dla przyjemności władcy, gardzącego szlachcicami, którzy nie chcieli klękać przed nim w Wersalu – przed monarchą, który jawił mi się jako pyszałek, nadęty miłością własną jak balon. No i opowiadano też rzecz jasna o nocnych rozpustach.
W pałacu wyrywano sobie pokoje z kominkiem – było ich ponoć ponad dwa tysiące – jako rzadki przywilej, bez porządnego ognia bowiem człowiek w Wersalu zamarzał. I kiedy mój wydawca – Bernard Fixot – zaproponował mi napisanie biografii Ludwika XIV, zaśmiałem się pogardliwie. Ja, autor biografii Robespierre’a, miałbym teraz umizgać się do Wersalu? Żałosne! W trakcie kolejnych lektur okazało się jednak, że byłem jednym z tych historyków, którzy mimo iż uważają się za adeptów prawdy, są ślepi – czyli stronniczy. Na szczęście przeczytałem książkę Ludwika XIV, który w trosce o pozostawienie wskazówek dla delfina patrzał na rzeczywistość z przytomnością umysłu potrzebną do właściwego rozeznania. Na moje szczęście ujrzałem króla odbudowującego królewskie wojsko i flotę. Na moje szczęście zabłąkałem się w zagajnikach wersalskiego parku, odkrywając rodzące się tam związki. Oczami wyobraźni zobaczyłem wielką operację otwierania ropni na królewskim ciele i Ludwika XIV starającego się odpowiedzieć odwagą na ból. Ludwik Wielki wykonywał swój królewski fach i trwał niewzruszenie mimo straszliwego bólu, który targał całym jego ciałem. Przeczytałem raport, który w 1709 roku – podczas wojny o sukcesję hiszpańską – przedstawiał ludowi sytuację na froncie. I lud usłyszał Ludwika. Ten bowiem król, którego oskarża się o wyczyszczenie królewskiego skarbca, o wykorzystanie dragonów do walki z biedakami, z chłopami, ten król troszczy się o swój lud. I pisze: „Zanadto kochałem wojnę i budowle! Zbyt wiele wydawałem na przepych”. Ale to nie miłości własnej hołduje: chodzi mu o dobro Francji. Wobec zgromadzonych dworzan, król mówi: „Ja odchodzę, ale państwo pozostanie na zawsze”. Niektórzy go bronią. Ma swoich miłośników. Ksiądz de la Rue tak pisze w swoim panegiryku: Owszem, miał swoje wady. I słońce ma skazy, Ale jest nadal słońcem.
Choć więc niektórzy krzywią się z ironią, patrząc na ukłony Moliera i Racine’a, tylu innych znakomitości, to nieprzebrany tłum francuskiego ludu ciągnie do Wersalu podziwiać dzieło swojego króla. Ci ludzie pojmują, jak ważne było dla Króla Słońce życie jego królestwa. A jeśli toczył wojny, to dlatego, że chciał bronić „sprawiedliwości i honoru narodu francuskiego”. Aż do śmierci, w niedzielę 1 września 1715 roku, odważnie pełnił swą misję, w przekonaniu, że powierzył mu ją Bóg. A dla Ludwika XIV to było największe, co mógł dać Francji.
Max Gallo

Powiem Ci, mój Synu, jak możesz najlepszy odnieść profit z tego, co (dworzanie) będą mówić na Twoją korzyść: otóż sam siebie badaj w sekrecie i wierz więcej własnemu sercu niż ich pochlebstwom… Wyjaśnię ci moje projekty i ich racje, niczego nie skrywając, również i w tych miejscach, gdzie moje dobre zamierzenia nie okazały się szczęśliwe, w przekonaniu, że małego ducha jest i zazwyczaj myli się ten, kto chciałby nigdy się nie mylić.
Ludwik XIV
Pamiętniki dla pouczenia Delfina

Prolog
Ludwik Bożydar

Stoi u wezgłowia łoża matki.
Wie, że ona umrze.
Chciałby zachować niewzruszony spokój: jest przecież królem, nazywanym już teraz Ludwikiem Wielkim.
Wszyscy go obserwują. Nie wolno mu okazać żadnej słabości.
Prostuje plecy. Krzyżuje ręce na piersi. Z zaciśniętymi zębami podnosi głowę. Góruje wzrostem nad ciżbą dworzan tłoczących się w komnacie pałacu w Luwrze, dokąd przewieziono królową matkę.
Robi krok do przodu. Chce podejść do niej, raz jeszcze ją zobaczyć i usłyszeć.

Ona szepcze:
– Panie, ofiaruję ci moje cierpienia! Przyjmij je jako zadośćuczynienie za moje grzechy.
Nachyla się ku niej. Ona otwiera oczy, a on rozpoznaje jej dawne spojrzenie – z czasów gdy była silną, olśniewającą Anną Austriaczką, regentką, królową, a on podchodził do niej, dumny, że jest jej synem, że czuje jej podziw, że daje jej szczęście, i cieszył się, mogąc się jej ukłonić, a potem pozdrowić skinieniem głowy wszystkie damy dworu o lokach spływających na obnażone ramiona.
Co się stało z tą królewską matką, z tą odważną, energiczną Anną Austriaczką, która nocą uciekała przed buntem wielmożów i broniła pazurami królewskiej władzy?

Widzi jej ręce, niegdyś tak delikatne, dziś obrzmiałe i zniekształcone. Skóra na ramionach jest pożyłkowana, martwicza. Lekarze i chirurdzy nacięli wrzody, ropnie, których w ostatnich dniach przybyło. Nakłuli piersi i włożyli w otwory kawałki mięsa, by rak mógł się nimi żywić i nie pożerał więcej jej ciała. Lali żywcem wodę wapienną na rany, by je oczyścić, wypalić nieczystości, miazmaty, jak to nazwali. Owinęli klatkę piersiową i ramiona opatrunkami, które teraz pożółkły i namokły od cuchnących wydzielin.
Anna Austriaczka zdobywa się jednak na cień uśmiechu i mówi:
– Ach, oto i król! – Potem, bezradnie próbując unieść rękę, dodaje: – Idź już, mój synu, czas na kolację.
Ludwik się waha. Lekarze zapewniają go, że śmierć się oddala i że ich leczenie przynosi skutek. Każdego ranka i każdego wieczoru wycinają brzytwami przegniłe tkanki.
Królowa przeżyje i z bożą pomocą pokona chorobę.
Ludwik wychodzi z apartamentu, a w ślad za nim rusza paplający tłum.
Nagle przystaje. Nie potrafi zapomnieć sczerniałego ciała matki. Fetor ropiejącego ciała wypełnia również antyszambr.
Słyszy piskliwy głos swojej kuzynki, Grande Mademoiselle:
– To tak cuchnie, że niepodobna zjeść kolacji, jeśli się było przy zmianie jej opatrunków.
Patrzy na nią przeciągle. Grande Mademoiselle zwiesza głowę. Ludwik wraca do pokoju.

Jest środek nocy, 20 stycznia 1666 roku. Ponownie podchodzi do łoża. Ogarnia go przerażenie. Wystarczyło kilka minut, by twarz Anny Austriaczki, do tej pory oszczędzona przez chorobę, stała się czarniawą kulą o zatartych rysach i zapadniętych oczach. Włosy są w nieładzie, matowe. Między kosmykami prześwituje skóra czaszki.
Ludwik zagryza wargi, żeby powstrzymać krzyk. Czuje, że zbiera mu się na płacz. On, Ludwik Wielki, Król Słońce, nie może przecież okazać rozpaczy, uczucia, które go przepełnia i sprawia, że drży na całym ciele.
Wszyscy wokół przypatrują mu się bacznie. Boi się, że upadnie. Szuka podpory, wyciąga ręce za siebie, chwyta za brzeg stołu z kutego srebra. Zamyka oczy. Modli się.
Ktoś krzyczy:
– Królowa umiera.
Wydaje mu się, że rozpoznaje głos Monsieur, swego młodszego brata, księcia Filipa Orleańskiego, który wraz z nim stoi u wezgłowia matki.
Ludwik chciałby zrobić krok naprzód, ale wzrok mu się mąci, nogi uginają się pod nim.
Głosy i dźwięki zlewają się w jednostajny szum. Słyszy, jak ktoś obok niego powtarza: „Król, król upada”.
Próbuje się wyprostować, podtrzymują go czyjeś ręce.

Z powrotem jest pięcioletnim dzieckiem, które 14 maja 1643 roku zbliżało się do trumny swojego ojca.
Jakiś głos zawołał wtedy: „Król umarł! Niech żyje król!”.
I skłoniono się przed nim, Ludwikiem XIV, synem Ludwika XIII i Anny Austriaczki.
A dzisiaj to ona umiera.
Ludwik nie otwiera oczu. Pozwala się wynieść z komnaty. Przypomina mu się nagle wszystko, czego się dowiedział o swoich rodzicach.
Jego pierwszy pokojowiec, Nyert, który był garderobianym Ludwika XIII, opowiadał mu coś niecoś o tym, jak jego rodzice zostali sobie poślubieni w wieku czternastu lat, w roku 1615, i zmuszeni do skonsumowania związku. I jak przez ponad dwadzieścia lat uważano Annę Austriaczkę za niepłodną i szeptano po kątach, że Ludwik XIII woli od kobiet swoich młodych faworytów – eleganckich arystokratycznych pięknisiów strojnych w koronki, obsypywanych podarunkami i zaszczytami.
A potem, pewnej nocy pod koniec roku 1637, kiedy wróżbici i astrologowie zapowiedzieli, że oto wreszcie królewskiej parze narodzi się dziecko, Ludwik XIII zjawił się w pałacu w Luwrze, gdzie mieszkała wraz ze swą świtą Anna Austriaczka. Było to 5 grudnia. Ludwik XIII spędził wcześniej długie godziny w klasztorze Wizytek przy ulicy Saint-Antoine, gawędząc przez kratę z Louise Angélique de La Fayette, jedną z tych kobiet, które kochał, jak twierdził, choć podejrzewano go, że tylko zasłania się nimi, by w skrytości oddawać się przygodom homoseksualnym, „włoskiemu występkowi”, a w relacjach z kobietami poprzestaje na niezobowiązującej galanterii. Louise Angélique wycofała się ze świata zmęczona całą tą dwuznaczną paplaniną. Nakłaniała Ludwika XIII do powrotu do żony i spełnienia królewskiego obowiązku małżeńskiego. Obiecała, że będzie się modlić o to, by noc 5 grudnia 1637 roku okazała się owocna.
Ludwik XIII się wahał. Chciał się udać do zamku Saint-Maur, ale w chwili, gdy opuszczał klasztor, rozszalała się burza, zamieniając ulice w rwące potoki. Saint-Maur był daleko. Zamek ział pustkami, lał deszcz. Kapitan gwardzistów nalegał, by zostać w Paryżu, pojechać do Luwru, gdzie w komnatach królowej na pewno płonie potężny ogień. Ludwik XIII ostatecznie ustąpił. I pojechał na kolację do Luwru.

Na kilka godzin zatarło się koszmarne wspomnienie nocy poślubnej, kiedy dwoje niezdarnych dzieci wepchnięto do łoża, związawszy uprzednio węzłem małżeńskim.
Zatarło się wspomnienie upokorzenia jednej i drugiej strony. Upokorzenia, jakiego doznał Ludwik XIII na wieść o tym, że jego małżonka pozwoliła skraść kilka całusów ambasadorowi Anglii, księciu Buckingham, i wtedy, gdy się dowiedział, że królowa Francji, nadal pozostająca Anną Austriaczką, Habsburżanką, korespondowała podczas wojny francusko-hiszpańskiej z wrogami królestwa. Upokorzenie. Zdrada.
Ale też upokorzenia Anny Austriaczki, która została zdemaskowana przez kardynała Richelieu, zmuszona do przyznania się do winy na piśmie, co wiązało się z groźbą jej oddalenia, wydana na łaskę i niełaskę kardynała, purpurata, który igrał z nią, choć jednocześnie nie wydawał się nieczuły na jej wdzięki.
Na jedną noc w niepamięć poszło dwadzieścia lat nieporozumień, zazdrości i uraz, oskarżeń o impotencję i niepłodność.

Opuszczając Luwr, gdy burza ucichła o poranku 6 grudnia 1637 roku, Ludwik XIII złożył ślubowanie Maryi Pannie, zawierzył królestwo Francji Matce Chrystusa – i parę tygodni później, w lutym 1638 roku, rozeszła się wieść, że Anna Austriaczka wreszcie spodziewa się potomka!
Chwała niech będzie Bogu i Maryi!
Dziecko urodzi się około godziny jedenastej, 5 września 1638 roku, w Château Neuf de Saint-Germain-en-Laye. Już od kilku dni, gdy tylko bóle się rozpoczęły, we wszystkich komnatach zamkowych trwają modły.
I wreszcie krzyk – dama dworu królowej, pani de Seneçay, biegnie do oczekującego króla.
– To delfin! – woła.
Ludwik XIII pada na kolana, a wieść roznosi się lotem błyskawicy po całym zamku. Kurierzy ruszają w skok do Paryża, ale nie mogą przeprawić się przez Sekwanę: powódź zerwała most w Neuilly. Wymachują kapeluszami, wołają: „To delfin!”.
Posłańcy rozgłaszają wieści w całym mieście. Dzwony w Notre-Dame biją Te Deum. Ludzie rozpalają ogniska, tańczą, piją. Wszyscy składają dziękczynienie Bogu i Maryi. Od kościoła do kościoła kroczą procesje z relikwiami. Place są iluminowane podczas tych ciepłych jeszcze wrześniowych nocy.
To dziecko jest znakiem Bożej łaski.
– Dając go tobie, Sire, Bóg dał go światu dla wielkich rzeczy – mówi do króla Richelieu.
I Ludwik XIV przypomina sobie, jak jego piastunki, damy dworu królowej, wszystkie te kobiety, które otaczały go opieką, nazywały go „dzieckiem cudu”, Ludwikiem Bożydarem.

A teraz, rankiem 20 stycznia 1666 roku, wraca do tej komnaty w Luwrze, gdzie dwadzieścia osiem lat wcześniej, 5 grudnia 1637 roku, został poczęty, i podchodzi do łoża, w którym spoczywa jego matka.
Widzi Monsieur, Filipa Orleańskiego, podtrzymywanego przez dwóch młodych faworytów, upudrowanych i przystrojonych wstążkami. Zbliża się. Lekarze go zatrzymują.
– Czy królowa umarła? – pyta.
– Tak, panie.
Słyszy szlochanie Filipa, jego jęki, słowa powtarzane przez brata: „Czy to królowa, moja matka?”.
Jest królem, Ludwikiem Wielkim. Nie może płakać. Nie wolno mu. Mimo to schyla głowę i łzy spływają mu po twarzy.
Długą chwilę stoi tak nieruchomo, otoczony tłumem dworzan.
Któryś z nich szepcze:
– To była jedna z naszych największych królowych.
Ludwik Wielki prostuje się. Już nie płacze. Mówi wzgardliwie przez zaciśnięte zęby:
– Nie, to był jeden z naszych największych królów.
Powoli opuszcza komnatę.

Chciałby wyjechać z Paryża, znaleźć się w zamku Saint-Germain, zobaczyć miejsce, gdzie dwadzieścia osiem lat temu jego matka dała mu życie.
Będzie rozmyślał o tym w samotności.
Zrozumiał, że choć monarcha musi poświęcić dla dobra królestwa wszystkie swoje prywatne sprawy i powściągnąć emocje, to jednak są chwile, w których nie sposób zastosować tej reguły.

Natura ukształtowała pierwsze śluby, które połączyły mnie z królową, moją matką – pisze. – Ale związki, które rodzą się w sercu, przez pokrewieństwo dusz, zrywają się o wiele trudnej niż te, które są jedynie tworem więzów krwi […]. Przyzwyczajenie do mieszkania z nią pod jednym dachem i zasiadania przy wspólnym stole, moje starania, by co dzień po wielekroć z nią się zobaczyć mimo wielu naglących spraw – wszystko to nie było powodowane obowiązkiem wynikającym z racji stanu, lecz przyjemnością, jaką dawało mi przebywanie w jej towarzystwie.

Jest sam.
Przypomina sobie stanowczość, z jaką jego matka, księżna i królowa, dzierżyła koronę, „w czasach, gdy nie mógł jeszcze sam działać”, i sposób, w jaki oddała mu najwyższą władzę, by mógł być w pełni królem.
Nigdy nie musiał się obawiać ani jej samej, ani jej ambicji.
Chciała, by on, Ludwik Bożydar, dziecko cudu, już od dnia swoich narodzin w niedzielę 5 września 1638 roku w Château Neuf de Saint-Germain – dokąd powrócił teraz, w styczniu 1666 roku – był Królem Słońce, Ludwikiem Wielkim.

 
Wesprzyj nas