Bohaterowie powieści „Słowik” reprezentują skrajne postawy wobec wojennej zawieruchy: z jednej strony obojętność, z drugiej zaangażowanie w walkę z okupantem. Kristin Hannah, autorka książki, stara się za pomocą stworzonych przez siebie postaci pokazać, że sposoby na przetrwanie mogą mieć bardzo odmienne oblicza.


W opisach wojen badacze, historycy i pisarze zwykle koncentrują się na walkach, bitwach, strategiach i męstwie żołnierzy. Zdecydowanie mniej jest opowieści o wojnach kobiet, tych toczonych z dala od frontu – przez żony, matki i córki, pozostawione same sobie pośród wojennej zawieruchy. Okazuje się, że ta pomijana i często skazana na zapomnienie, kobieca część historii, jest równie ważna dla losów państw i przetrwania narodów, jak zwycięskie bitwy.

Kristin Hannah sięgnęła po taką wojenną, kobiecą, historię dotyczącą Andrée de Jongh, młodej Belgijki, twórczyni jednej z pierwszych dróg przerzutowych, którą zestrzeleni alianccy piloci i uciekinierzy z obozów jenieckich przedostawali się z okupowanej przez hitlerowców Francji na teren neutralnej Hiszpanii. Losy de Jongh stały się dla Hannah inspiracją do przedstawienia swojej wizji sytuacji kobiet i ich odwagi w przerażających czasach okupacji hitlerowskiej. Tak powstała powieść wielowątkowa i wielowymiarowa, z umiejętnie wplecioną fikcją w prawdziwe wydarzenia we Francji lat wojny.

Hannah pokazała wojnę z perspektywy zwykłych kobiet, stawianych przed najtrudniejszymi wyborami. To powieść o ich miłości i przyjaźni wystawianych na najcięższe próby, emocjach, traumach i codziennych bolączkach, trudnym macierzyństwie, utracie dzieci, gwałtach i żałobie, ale także o pierwszych miłościach, chwilach radości i marzeniach.

Fabularną osią książki są skomplikowane relacje między dwiema siostrami i ich ojcem, obarczone traumami z dzieciństwa i obciążone postawami bohaterów wobec okupacyjnej rzeczywistości. Konieczność ukrywania prawdy nawet przed najbliższymi, w obawie przed aresztowaniem i torturami, wymogi życia w konspiracji czy wybór własnej, nieakceptowanej przez rodzinę, drogi walki z okupantem i o własną godność – prowadzą do niemożności pogodzenia się i wyjaśnienia nieporozumień.

W powieści przewija się cała plejada bohaterów, wyrazistych i reprezentujących cały przekrój życiowych postaw i sposobów na przetrwanie. Są tu kolaboranci i dobrzy ludzie, Niemcy źli i dobrzy, osoby chcące przeczekać wojnę w spokoju, odwracające głowę od problemów i te z narażeniem życia własnego i rodziny biorące udział w działaniach ruchu oporu, ratowaniu żydowskich dzieci i zestrzelonych lotników. Autorka portretuje okrucieństwo francuskich policjantów i kolaborantów wobec rodaków, żołnierza Wermachtu, dla którego wojna także była tragedią, czy szybkie dorastanie dzieci postawionych w sytuacjach bynajmniej nie przeznaczonych dla nich.

W powieści przewija się cała plejada bohaterów, wyrazistych
i reprezentujących cały przekrój życiowych postaw i sposobów na przetrwanie.

Hannah prezentując skrajne postawy życiowe swoich bohaterów zmusza czytelników do refleksji. Pokazuje co może stać się, gdy zdradzimy najbliższych i pyta czy warto zapłacić tak wysoką cenę w imię własnego przetrwania. A może lepiej próbować przetrwać, nie robiąc nic? Pisarka nie daje na te pytania jednoznacznej odpowiedzi, nic nie jest tutaj czarno-białe, a każdego z bohaterów czeka czas trudnych wyborów. “Ścieżka prawości jest często niebezpieczna” – mówi jeden z bohaterów, o czym przekonają się oni na własnej skórze.

Autorka wyraziście przedstawiła również proces stopniowo narastającego w warunkach wojny i okupacji terroru i zezwierzęcenia oraz zaniku ludzkich uczuć. Na drugim biegunie obecne zaś są rosnąca odwaga i determinacja kobiet w walce o życie swoje i najbliższych.

Książka Hannah, mimo pewnego schematyzmu i “filmowego” stylu pisarstwa, ukierunkowanego na potencjalną ekranizację, broni się dzięki znakomicie zarysowanym postaciom, zwłaszcza dwóch głównych bohaterek, dobrze oddanym realiom okupowanej Francji, a przede wszystkim dzięki przekonująco przedstawionym emocjom, życiowym i moralnym dylematom bohaterek i przypomnieniu o wielkiej, choć niedocenianej roli kobiet w wygrywaniu wojen.

Kristin Hannah udało się osiągnąć jeszcze jedno. Mimo, że tematyka jest niełatwa – wszak to czas wojny, wszechobecnej śmierci, głodu, brutalności i upadku człowieczeństwa – obraz stworzony przez autorkę ma kobiecą twarz, równoważącą nieco opis mrocznych czasów. I trzyma w napięciu do końca. Robert Wiśniewski

Kristin Hannah, Słowik, Przekład: Barbara Górecka, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 12 października 2016

Kristin Hannah
Słowik
Przekład: Barbara Górecka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 12 października 2016

1

9 kwietnia 1995 roku
Wybrzeże Oregonu

Jeżeli moje długie życie czegoś mnie nauczyło, to tego, że miłość pokazuje nam, kim chcemy być, wojna zaś – kim jesteśmy. Dzisiejsi młodzi chcą wiedzieć wszystko o każdym. Wydaje im się, że rozwiążą problem, gadając o nim. Ja pochodzę z dyskretniejszego pokolenia. Rozumiemy wartość zapominania, urok ponownego odkrywania.
Mimo to ostatnio coraz częściej przyłapuję się na tym, że wspominam wojnę, moją przeszłość i ludzi, których zagubiłam.
Zagubiłam.
Brzmi to tak, jakbym zostawiła gdzieś moich bliskich; może porzuciła ich w miejscu, do którego nie przynależą, i zawróciła, zbyt zdezorientowana, by móc odnaleźć własne ślady.
Nie są zagubieni. Nie znajdują się w lepszym miejscu. Oni odeszli. Zbliżając się do kresu swoich dni, wiem, że niepowodzenia, jak i żal z ich powodu osiadają w DNA na zawsze i stają się częścią nas samych. Postarzałam się w ciągu miesięcy minionych od śmierci męża i wystawionej mi lekarskiej diagnozy. Poorana zmarszczkami skóra wygląda jak woskowany często mnie zawodzą – w ciemności, gdy błyskają przednie reflektory, kiedy pada deszcz. Ta zawodność postrzegania działa mi na nerwy. Być może dlatego oglądam się za siebie. Przeszłość ma klarowność, jakiej brakuje mi w teraźniejszości.
Chcę sobie wyobrażać, że kiedy odejdę, będzie panował pokój, że zobaczę wszystkich, których kochałam i straciłam. A wreszcie, że będzie mi wybaczone.
Plotę głupstwa, prawda?

*

Mój dom, zbudowany ponad sto lat temu przez potentata w handlu drewnem i nazwany przez niego „Szczytami”, jest teraz wystawiony na sprzedaż, a ja szykuję się do wyprowadzki, ponieważ mój syn uważa, że tak będzie lepiej.
Syn stara się mną opiekować, okazać, jak bardzo mnie kocha w tym najtrudniejszym czasie, nie sprzeciwiam mu się więc zbytnio. Co za różnica, gdzie umrę? W gruncie rzeczy do tego się to sprowadza. Miejsce mojego zamieszkania nie ma już znaczenia. Pakuję do pudeł życie w nadmorskiej części Oregonu, gdzie osied liłam się blisko pięćdziesiąt lat temu. Niewiele chcę zabrać ze sobą. Ale jest taka jedna rzecz…
Sięgam po wiszącą rączkę opuszczającą schodki na górę. Rozkładają się od sufitu jak dżentelmen uprzejmie wyciągający rękę.
Chwiejne stopnie drżą pod stopami, kiedy wspinam się ostrożnie na strych cuchnący kurzem i pleśnią. Nade mną kołysze się goła żarówka na długim kablu. Pociągam za sznurek włącznika.
Czuję się jak w ładowni starego parowca. Ściany obite szerokimi, chropawymi deskami, wszędzie pełno srebrzystych pajęczyn, zwłaszcza między wyschniętym drewnem. Dach jest tak spadzisty, że mogę stanąć wyprostowana jedynie pośrodku pomieszczenia. Spostrzegam bujany fotel, którego używałam, kiedy wnuki były jeszcze małe, obok starą kołyskę i sponiewieranego konia na biegunach, krzesło odnawiane przez moją córkę, zanim zachorowała. Wzdłuż ściany stoją oznakowane pudła: „Boże Narodzenie”, „Dziękczynienie”, „Wielkanoc”, „Halloween”, „Naczynia stołowe”, „Sport”. Przechowywanych w nich przedmiotów praktycznie już nie używam, ale żal mi się z nimi rozstać. Według mnie przyznanie, że nie będę już więcej ozdabiać choinki, byłoby aktem rezygnacji, a zresztą nigdy nie umiałam się pozbywać rzeczy. W rogu stoi to, czego szukam: zabytkowy, oklejony podróżnymi nalepkami kufer.
Z wysiłkiem ciągnę ciężką skrzynię na środek strychu, dokładnie pod wiszącą żarówkę. Klękam, lecz w pół ruchu przerywa mi ból w kolanach, więc tylko przysiadam lekko na piętach. Po raz pierwszy od trzydziestu lat unoszę wieko kufra. W wyjmowanej górnej części znajdują się pamiątki po dzieciach, z okresu niemowlęcego i nie tylko. Malutkie buciki, zabawki, rysunki kredkami, świadectwa szkolne, zdjęcia ze szkolnych przedstawień. Wyjmuję tę część i odstawiam na bok.
Na dnie kufra panuje bałagan. Oprawione w skórę dzienniki, paczka przewiązanych niebieską satynową wstążeczką zżółkłych pocztówek, kartonowe pudełko z wgniecionym rogiem, seria cienkich tomików poezji Juliena Rossignola, duże pudło po butach z setkami czarno-białych fotografii.
Na wierzchu wyblakły, pożółkły kartonik.
Podnoszę go drżącymi rękami. To carte d’identité, dokument tożsamości z czasów drugiej wojny. Patrzę na mały prostokąt paszportowej fotografii młodej kobiety. „Juliette Gervaise”.
– Mamo?
Słyszę kroki syna na trzeszczących schodach, moje serce bije w ich rytmie. Czy wołał mnie już wcześniej?
– Mamo? Nie powinnaś wchodzić na strych. Cholera… Te schodki się chwieją. – Syn staje przy mnie. – Wystarczy upadek i…
Muskam nogawkę jego spodni i lekko kręcę głową. Nie mogę podnieść wzroku.
– Nie… – szepczę. Tylko tyle mogę wykrztusić.
Syn klęka, potem siada. Czuję zapach jego wody po goleniu, subtelny, a zarazem ostry, korzenny, zmieszany z wonią papierosowego dymu. Przed domem wypalił papierosa; pozbył się tego nawyku dziesiątki lat temu, a teraz do niego powrócił, po mojej ostatniej diagnozie. Nie ma sensu wyrażać dezaprobaty. Syn jest lekarzem. Wie, co robi.
Instynkt podpowiada mi, żeby wrzucić dokument z powrotem do kufra i zatrzasnąć wieko. Czyniłam tak przez całe życie. Teraz jednak umieram. Nie tak szybko, to prawda, ale i nie powoli, co skłania mnie do spoglądania na minione życie.
– Mamo, ty płaczesz.
– Tak?
Chciałabym wyznać mu prawdę, ale nie mogę. Ta niemożność wprawia mnie w zakłopotanie i zawstydza. W moim wieku nie powinnam się bać niczego – a już na pewno własnej przeszłości.
– Chcę zabrać ze sobą kufer – mówię tylko.
– Jest za duży. Przełożę rzeczy, które chcesz z niego wyjąć, do mniejszego pudła.
Uśmiecham się na tę próbę decydowania za mnie.
– Kocham cię i znowu jestem chora. Z tych powodów pozwoliłam ci sobą rządzić, ale pamiętaj, że jeszcze nie umarłam. Chcę zabrać ze sobą ten kufer.
– Co z tych gratów może ci być potrzebne? To tylko nasze rysunki i inne starocie.
Gdybym dawno temu wyznała mu prawdę albo więcej piła, tańczyła i śpiewała, to może ujrzałby mnie zamiast zwyczajnej, uzależnionej od niego mamusi. Syn kocha moją niepełną wersję. Zawsze wydawało mi się, że właśnie tego chciałam – być kochaną i podziwianą. Teraz myślę, że wolałabym, aby mnie dobrze poznano.
– Uznaj to za moją ostatnią wolę.
Widzę, że chciałby zaprotestować, lecz boi się, że głos odmówi mu posłuszeństwa. Odchrząkuje.
– Już dwukrotnie pokonałaś chorobę. Teraz też ją pokonasz.
Oboje wiemy, że to nieprawda. Jestem osłabiona i marnie się czuję. Bez pomocy medycyny nie mogę jeść ani spać.
– Oczywiście.
– Chcę tylko, żebyś była bezpieczna.
Uśmiecham się. Amerykanie potrafią być tacy naiwni. Kiedyś podzielałam jego optymizm. Myślałam, że świat jest bezpiecznym miejscem. Ale to było bardzo dawno temu.
– Kim jest Juliette Gervaise? – pyta Julien, ja zaś, słysząc z jego ust to nazwisko, doznaję lekkiego wstrząsu.
Zamykam oczy i w półmroku cuchnącym stęchlizną i dawno minionym życiem mój umysł podąża w przeszłość wzdłuż niewidzialnej linii przemierzającej kontynenty i lata. Wbrew woli – a może zgodnie z nią, kto to może wiedzieć? – zanurzam się we wspomnienia.

2

W całej Europie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
sir Edward Grey o pierwszej wojnie światowej

Sierpień 1939 roku
Francja

Vianne Mauriac wyszła z chłodnej, wykończonej stiukiem kuchni na podwórze od frontu. W ten piękny słoneczny poranek wszystko w Dolinie Loary rozkwitało. Lekki wietrzyk trzepotał białą pościelą na sznurze, stary kamienny mur odgradzający teren posesji od drogi porastała gęstwina pnących czerwonych róż. Pośród kwiatów uwijały się pracowite pszczoły, z oddali dochodził miarowy stukot kół pociągu. Po chwili rozległ się jasny dziecięcy śmiech.
Sophie.
Vianne się uśmiechnęła. Jej ośmioletnia córeczka biegała prawdopodobnie po domu, bawiąc się z ojcem w berka i przeszkadzając mu w przygotowaniach do sobotniego pikniku.
– Twoja córka jest prawdziwym tyranem – powiedział Antoine, stając w progu.
Podszedł do niej. Wypomadowane czarne włosy lśniły matowo w promieniach słońca. Dziś rano zajmował się stolarką – papierem ściernym przecierał krzesło, i tak już gładkie niczym satyna – i nadal twarz i ramiona miał pokryte cieniutką warstewką drzewnego pyłu. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, wysokim i barczystym, o ogorzałej cerze i mocnym, ciemnym zaroście, który często musiał golić.
– Kocham cię, Vi – szepnął, obejmując ją i przyciągając do siebie.
– Ja też cię kocham.
W jej świecie była to najprawdziwsza prawda. Kochała w tym mężczyźnie wszystko – jego uśmiech, ciche mamrotanie podczas snu, wybuchy wesołości po kichnięciu i wyśpiewywanie arii operowych pod prysznicem.
Zakochała się w nim przed piętnastu laty na boisku szkolnym, nawet nie wiedząc, czym jest to uczucie. Był jej pierwszą i największą miłością, pierwszym kochankiem, to z nim przeżyła wszystko pierwszy raz – czuły pocałunek i intymny dotyk. Wcześniej, zanim go poznała, była chudą, niezgrabną, nerwową dziewczyną, skłonną do jąkania w często dopadającym ją lęku. Nie miała matki.
„Odtąd będziesz dorosła”, powiedział do Vianne ojciec, wchodząc wraz z nią po raz pierwszy do domu, w którym teraz była. Miała czternaście lat, oczy czerwone i zapuchnięte od płaczu z nieutulonego żalu. W jednej chwili rodzinny dom letniskowy zamienił się w rodzaj więzienia. Mama nie żyła ledwie od dwóch tygodni, gdy tata zrezygnował z bycia ojcem. Kiedy tu przyjechali, nie trzymał jej za rękę ani nie opierał dłoni na jej ramieniu, nie podał jej nawet chusteczki, by osuszyła łzy.
„A-ale je-jestem jeszcze dzieckiem”, wyjąkała.
„Już nie”.
Spojrzała na młodszą siostrę, czteroletnią Isabelle, która nadal z upodobaniem ssała kciuk i nie miała pojęcia, co się dzieje. Nieustannie pytała, kiedy mama wreszcie wróci do domu. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich wysoka chuda kobieta z haczykowatym nosem i czarnymi, małymi jak paciorki oczami.
„To te dziewczynki?” – zapytała.
Ojciec skinął głową.
„Nie sprawią kłopotu”.
Wszystko stało się tak szybko, że Vianne niewiele zrozumiała. Tata porzucił swoje córki jak brudną bieliznę i zostawił je pod opieką nieznajomej. Różnica wieku między nią i siostrą była tak duża, że wydawało się, iż pochodzą z różnych rodzin. Vianne pragnęła pocieszyć małą – zamierzała to zrobić – ale pogrążona w otchłani bólu nie była w stanie myśleć o kimkolwiek innym, zwłaszcza o dziecku tak niecierpliwym, nieposłusznym i głośnym jak Isabelle. Nadal pamiętała pierwsze dni pobytu w tym domu: ciągły wrzask Isabelle i madame spuszczającą jej lanie. „Na miłość boską, Isabelle, przestań się wydzierać. Rób, co ona ci każe”. Jak grochem o ścianę. Siostra nie słuchała nikogo.
Vianne była tym wszystkim bezgranicznie przygnębiona. Żałoba po zmarłej matce, ból wywołany porzuceniem przez ojca, nagła zmiana warunków życia, przygniatająca samotność, która dręczyła także małą Isabelle, to było dla niej zbyt wiele.
Antoine ją uratował. W pierwsze lato po śmierci mamy stali się nierozłączni. Chłopak był dla niej ucieczką. W wieku szesnastu lat zaszła w ciążę, jako siedemnastolatka była już mężatką i panią Le Jardin. Dwa miesiące później poroniła i zatraciła się na pewien czas. Inaczej nie dało się tego wyrazić. Wpełzła w głąb swej żałoby i zbudowała wokół siebie kokon, niezdolna przejąć się nikim ani niczym, a zwłaszcza marudzącą, wiecznie zapłakaną kilkuletnią siostrą.
To jednak stare dzieje. Nie chciała tego wspominać w ten piękny sobotni poranek. Przytuliła się do męża.
– Jestem już gotowa – zawołała córeczka, podbiegając do nich. – Chodźmy!
– No cóż – powiedział Antoine z szerokim uśmiechem. – Skoro księżniczka jest gotowa, to pora ruszać.
Rozbawiona tymi słowami Vianne wróciła do domu i sięgnęła po wiszący na haczyku przy drzwiach słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Mając rudawoblond włosy, porcelanową cerę i błękitne oczy, zawsze chroniła się przed silnym słońcem. Umieściła go starannie na głowie, chwyciła koronkowe rękawiczki oraz kosz piknikowy i pośpieszyła za Antoine’em i Sophie, którzy znajdowali się już za bramą.
Dogoniła ich na drodze gruntowej przed domem, tak wąskiej, że zmieściłby się na niej ledwie jeden samochód. Dalej rozciągały się zielone pola, gdzieniegdzie poprzetykane czerwienią maków i błękitem chabrów. Okolicę porastały rzadkie kępy drzew. W tym zakątku Doliny Loary uprawiano raczej pszenicę niż winorośl. Chociaż do Paryża były tylko dwie godziny jazdy pociągiem, miało się wrażenie przebywania w całkiem innym świecie. Nawet w lecie odwiedzało to miejsce niewielu turystów. Niekiedy drogą z warkotem przejeżdżał samochód, rowerzysta lub wóz ciągniony przez wołu, na ogół jednak byli całkiem sami. Mieszkali o póltora kilometra od Carriveau, miasteczka liczącego niespełna tysiąc mieszkańców, znanego głównie jako przystanek na trasie pielgrzymki do świętej Joanny d’Arc. W okolicy nie było zakładów przemysłowych, zatem brakowało miejsc pracy. Zatrudnienie dawało głównie lotnisko wojskowe, będące dumą Carriveau. Jedyne takie w promieniu wielu kilometrów.
W miasteczku wąskie brukowane uliczki wiły się między niedbale przylegającymi do siebie zabytkowymi budowlami z wapienia. Od murów odpadały kawały tynku, bluszcz zakrywał wszechobecne symptomy rozkładu, niewidoczne, ale zawsze wyczuwalne. Miasteczko rozrastało się w chaotyczny, nieuporządkowany sposób – krzywe uliczki, nierówne stopnie schodów, ślepe zaułki – od setek lat. Kamienne budynki ożywiały plamy koloru: czerwone daszki w obramowaniu czarnego metalu, balkony z kutego żelaza ozdobione pelargoniami w glinianych donicach. Wzrok napotykał wszędzie rozmaite pokusy: piętrzące się na ozdobnej tacy pastelowe makaroniki, wiklinowy kosz pełen szynek, serów i saucisson, skrzynki kolorowych pomidorów, ogórków i bakłażanów. W słoneczny poranek kawiarnie pękały w szwach. Wokół okrągłych metalowych stolików siedzieli mężczyźni, pijąc mocną kawę, paląc skręcane ręcznie papierosy w brązowej bibułce i głośno się spierając.
Typowy dzień w Carriveau. Monsieur LaChoa zamiatał ulicę przed swoją saladerie, madame Clonet myła wystawę sklepu z kapeluszami, a grupa wyrostków spacerowała po miasteczku, kopiąc kamyki albo kapsle i podając sobie palonego na spółkę papierosa. Po wyjściu z miasteczka skręcili w kierunku rzeki. Znaleźli płaskie, porośnięte gęstą trawą miejsce nieopodal wody i w cieniu kasztanowca rozłożyli koc, na którym Vianne postawiła kosz z jedzeniem. Wyjęła z niego chrupiącą bagietkę, gomółkę tłustego śmietankowego sera, dwa jabłka, pokrojoną cieniutko jak papier szynkę z Bayonne i butelkę bollingera rocznik 36. Nalała mężowi kieliszek szampana i usiadła przy nim, a Sophie pobiegła nad rzekę.
Dzień spędzili w cieple, słońcu i zadowoleniu. Rozmawiali, śmiali się, jedli i pili na łonie natury. Dopiero późnym popołudniem, gdy Sophie rozsiadła się z wędką nad rzeką, Antoine zaś zajął się splataniem dla niej wianka ze stokrotek, zauważył z pozoru obojętnie:
– Hitler wkrótce wciągnie nas wszystkich w swoją wojnę.
Wojna.
Ostatnio wszyscy tylko o niej mówili, ale Vianne nie chciała tego słuchać. Szczególnie w tak piękny letni dzień.
Osłoniła dłonią oczy i rozejrzała się za córką. Za rzeką rozciągała się żyzna Dolina Loary. Nie było widać murków ani parkanów, a jedynie kilometry bezkresnych zielonych pól, kępy drzew, niekiedy kamienne domostwo lub stodołę. W powietrzu unosiły się maleńkie białe płatki, lekkie jak kłaczki bawełny.
Wstała i klasnęła w dłonie.
– Chodź, Sophie. Pora wracać do domu.
– Nie możesz tego bagatelizować, Vianne.
– Mam się martwić na zapas? Po co? Jesteś tu, by nas chronić.
Uśmiechając się może nieco zbyt beztrosko, spakowała kosz piknikowy i wraz z rodziną ruszyła w kierunku traktu.

 
Wesprzyj nas