Spóźnieni kochankowie opowiadają o miłości i śmierci, ciemności i świetle, ważności pracy. Najpopularniejsza w Polsce obok Ptaśka książka Williama Whartona.


Spóźnieni kochankowieJack – amerykański biznesmen – porzuca świat interesów, aby na powrót odkryć swoje życie, malując ulice Paryża i żyjąc jak kloszard. Spotkanie z Mirabelle, niewidomą siedemdziesięcioletnią kobietą, odmienia całe jego życie. Związek, który się między nimi rodzi, okazuje się zaskakujący: potężny, niewinny, a jednocześnie głęboko erotyczny.

Spóźnieni kochankowie to cudownie ciepła opowieść o miłości, która pokonuje wszelkie bariery, nawet barierę śmierci.

***

Dzieło Whartona przypomina nam o tym, że prawdziwie cenne jest nie to, co myślą inni, ale to, co robimy. Spóźnieni kochankowie opowiadają o miłości i śmierci, ciemności i świetle, ważności pracy. Jeżeli ta piękna książka niesie z sobą jakiś morał, to brzmi on następująco: nikt nie jest tak ślepy, by pewnego dnia nie przejrzeć na oczy.
– Richard Burns, „Independent”

William Wharton (1925-2008) to najpopularniejszy zagraniczny pisarz lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Debiutował w wieku 54 lat powieścią “Ptasiek”, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Od 1995 roku przez blisko 10 lat pisarz corocznie odwiedzał Polskę, spotykając się każdorazowo z tysiącami wielbicieli. Jego książki 26 razy znalazły się wśród 10 najpoczytniejszych tytułów roku według „Rzeczpospolitej” i „Notesu Wydawniczego” – jest pod tym względem absolutnym rekordzistą wśród pisarzy zagranicznych w Polsce.

William Wharton
Spóźnieni kochankowie
Przekład: Krzysztof Fordoński
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 czerwca 2016

Spóźnieni kochankowie


Rozdział 1

Bum! Niespodziewanie ląduję na dłoniach i kolanach na asfalcie obok ławki stojącej w pobliżu pomnika Diderota na niewielkim placyku przylegającym do bulwaru Saint-Germain, naprzeciwko kościoła Saint-Germain-des-Prés.
Trzynaście bezcennych tubek z farbą leży porozrzucanych dookoła. Moje wspaniałe sztalugi, sztalugi, które wytargowałem za trzysta franków na Marché Aligre, leżą przewrócone z jedną nogą podgiętą pod siebie, a drugą wyciągniętą w bok, jak gdyby były kulawym wielbłądem, który próbuje utrzymać się na nogach w czasie burzy.
Cholera! Tego tylko mi brakowało. Nadal trzymam w dłoni pędzel, ułamany jakieś osiem centymetrów nad moimi knykciami. Na szczęście płótno upadło pomalowaną stroną do góry, mogło więc być jeszcze gorzej.
Wtedy dopiero ją zauważam. Tuż obok mnie klęczy starsza pani ubrana na czerwono. Wyglądamy teraz pewnie jak dwójka kloszardów bijących się o jeden rzucony na chodnik niedopałek. W pierwszej chwili uznaję, że wszystko to jej wina, dlaczego, u diabła, nie patrzy, gdzie lezie?
Nie podnoszę się więc z kolan, staram się nie zwracać na nią żadnej uwagi i zaczynam zgarniać ku sobie rozsypane tubki z farbą, zanim jakiś idiota nadepnie na którąś z nich. To dopiero byłby bałagan, kolorowe ślady rozbiegłyby się po całej Dzielnicy Łacińskiej, żółte, zielone, karmazynowe. Przesuwam się, by podnieść płótno i oprzeć je o ławkę, nie dostrzegam żadnych uszkodzeń. Następnym razem skryję się we wnęce za ławką, tam nie będą mi już zagrażać zwariowane podstarzałe paniusie w czerwonych kostiumach.
Później wracam. Kobieta podniosła się i usiadła, pociera teraz kolano. Padając na ziemię, podarła pończochy. Jedno kolano krwawi, kobieta liże palec i pociera nim skaleczenie jak kotka. Nie patrzy jednak na swoje kolano. Patrzy na mnie.
– Est-ce que vous êtes peintre, monsieur, artiste peintre?1
A co ona sobie, do diabła, wyobraża? Że jestem geometrą, który dokonuje pomiarów Saint-Germain-des-Prés, abyśmy mogli postawić jego kopię na pustyni dla jakiegoś arabskiego księcia, który przerobi go później na meczet? Może znalazłoby się tam miejsce dla mojego chevalet, konia zmienionego w wielbłąda. Francuzi nie wiedzieć czemu nazywają sztalugi chevalet, co dla mojego niedokształconego francusko-amerykańskiego ucha brzmi podobnie do słowa cheval, koń.
Pochylam się i próbuję postawić sztalugi, wyciągam tylną nóżkę, potem powoli przekręcam tę, która wygięła się w bok. Wygląda na to, że nic nie jest połamane, dzięki Bogu. Mogłoby to zdusić w zarodku moją znakomicie się zapowiadającą karierę artystyczną. Choć słowo „szczep” lepiej chyba pasuje w tym kontekście niż „zarodek”.
– Oui, madame, je suis peintre, artiste peintre2.
– Ach, zatem jest pan również Amerykaninem. To bardzo ciekawe.
Wtedy dopiero zauważam jej laskę. Białą. Czuję się jak prawdziwy kretyn. Nieczułość, niewrażliwość, oto moje największe problemy. Opadam na kolana obok starszej pani.
– Est-ce que je peux vous aider?3
Wydaje mi się, że przenika mnie wzrokiem na wylot. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że odezwała się do mnie doskonałą, prawie całkowicie pozbawioną obcego akcentu angielszczyzną.
– Ach tak, zauważył pan moją laskę. Poznaję to po zmianie pańskiego głosu. Tak, może mi pan pomóc. Czy mógłby pan pomóc mi podnieść się na nogi? Jeśli spróbuję to zrobić sama, będę musiała uklęknąć, a to byłoby dość bolesne.
Wyciąga ku mnie drobne, gładkie dłonie. Łagodnie pomagam jej wstać. Prawdę powiedziawszy, podnosi się sama, wykorzystując moje dłonie jako oparcie. Jak na starszą paniusię ma wcale silne ramiona.
Pochylam się, podnoszę z ziemi białą laskę i wsuwam w jej dłoń. Otrzepuje się ze starannością ślepca, który nie wie, gdzie naprawdę się pobrudził. Zaczyna wykonywać swoją laską szybkie ruchy tuż nad ziemią, jakby był to radar albo wykrywaczem metali poszukiwała skarbów na plaży.
Widzę, że szuka swojej torebki czy raczej torby, która leży dwa metry od niej w stronę kościoła. Podchodzę i podnoszę torbę, potem wchodzę w zasięg jej laski i dotykam jej ręki, wsuwając skórzane paski w jej dłoń, tak by mogła je uchwycić.
– Ach, proszę pana, czasami tak trudno jest być ślepą. Dziękuję za pańską uprzejmość. Bardzo mi przykro, że na pana wpadłam. A może powinnam powiedzieć, że zderzyłam się z panem? W każdym razie bardzo przepraszam. Widzi pan, mam swoje ścieżki, na których mogę być pewna, że na nikogo ani na nic nie wpadnę, a pan właśnie stanął na jednej z nich. Nie spodziewałam się tu pana. Musi pan bardzo cicho pracować, monsieur, w przeciwnym razie usłyszałabym pana. Oczywiście, panuje tutaj hałas ze względu na samochody. – Wskazuje laską bulwar Saint-Germain. – Powinnam jednak była pana poczuć, a przynajmniej poczuć cudowny zapach terpentyny. Tak, powinnam była go poczuć. Chyba już się starzeję, czasami trudno jest zdać sobie z tego sprawę.
– Może stałem pod wiatr?
Prostuje się, uśmiecha, patrzy mi prosto w oczy, oczywiście jeżeli niewidoma może spojrzeć komuś prosto w oczy.
– Więc jest pan amerykańskim malarzem obdarzonym poczuciem humoru. Bardzo interesujące. Nie spodziewałam się tego, a to bardzo miła niespodzianka. W moim życiu nieczęsto zdarzają się przyjemne niespodzianki.
Zauważam, że nie jest ubrana wyłącznie na czerwono, już nie. Ma na głowie toczek, podobny do tego, który miała w Dallas Jackie Kennedy, tylko że ten jest czerwony, nie różowy, spódnicę czerwoną jak płaszcz Świętego Mikołaja, sweterek i płaszcz. Płaszcz jest jednak teraz dość mocno poplamiony farbami z mojej palety. Musiała otrzeć się o nią w czasie naszego zderzenia, kolizji, kataklizmu czy jak jeszcze można to określić.
– Bardzo przepraszam, madame, ale ma pani farbę na płaszczu. Jeśli zechce pani stanąć na chwilę nieruchomo, wywabię ją terpentyną. Jeśli jej teraz nie usunę, zaschnie, a wtedy nie da się już jej sczyścić.
– Czy malunek na moim płaszczu jest ładny? Gdyby tak było, wolałabym, aby tam pozostał. Cudownie byłoby mieć ręcznie malowany płaszcz, pomalowany przez amerykańskiego malarza w Paryżu, n’est-ce pas? Wprawdzie nie mogłabym go nigdy zobaczyć, ale byłoby to niezwykle ekscytujące.
– Obawiam się, madame, że to tylko plama sjeny palonej, ochry i karmazynowej czerwieni z odrobiną ultramaryny. Nawet w Salon de Mai nie uznano by tego za szczególnie interesującą kompozycję.
Zazwyczaj nie jestem tak bardzo wygadany. Może dzieje się tak dlatego, że nieczęsto ostatnio miewam okazję, by mówić po angielsku, bawię się zatem wolnością, jaką daje mi mój własny język, choć myślę, że wynika to po części z charakteru tej kobiety, z całej sytuacji. Chcę dalej ciągnąć te małe gry słów, naszą zabawę, prawie flirt. A może dzieje się tak dlatego, że wyczuwam przez skórę, że i ona jest samotna, że i ona chce z kimś porozmawiać, poćwiczyć angielski.
– A zatem, monsieur, chyba najlepiej będzie, jeśli zdejmę płaszcz, aby mógł pan usunąć, przekształcić lub zmazać pańskie dzieło sztuki spontanicznej. Wtedy przynajmniej będzie mnie przez dzień czy dwa otaczał zapach terpentyny, pamiątka naszego spotkania. Myślę, że to będzie bardzo miłe. Jestem pewna, że będzie to o wiele lepsze od wizyt w galeriach. Zawsze czuję się w nich niepożądanym gościem. Wydaje mi się, że niektórzy malarze czują się obrażeni, kiedy na ich obrazy patrzy niewidomy, być może mają rację. Szukam tam jednak czegoś, co chciałabym zobaczyć. Z tego, co mówiła mi moja siostra Rolande, niewiele zmieniłoby się dla mnie, gdybym mogła widzieć, niewiele więc tracę. No cóż, ślepota również miewa swoje dobre strony.
Zaczyna rozpinać guziki i zsuwa z ramion płaszcz. Jest szczupłą, zgrabną, schludną kobietą. Podchodzę do niej od tyłu i biorę od niej palto. Przekłada torbę i laskę z jednej ręki do drugiej, by wysunąć ramię z rękawa.
– Czy nie będzie pani zbyt zimno, madame? Mógłbym pożyczyć pani swoją marynarkę, ale jest prawie całkowicie pomazana farbą. Myślę, że zostałaby bez problemu przyjęta do jakiejś galerii.
– Nie, nie obawiam się, by było mi zimno. Usiądę sobie na ławeczce u stóp monsieur Diderota. Tam właśnie szłam, kiedy spotkaliśmy się w tak nieoczekiwany czy może raczej niespodziewany sposób, nie, to nie są właściwe słowa. Jak najlepiej wyrazić to po amerykańsku, monsieur?
Przysiągłbym, że znowu spojrzała mi prosto w oczy. Może nie jest wcale całkowicie niewidoma, a może udaje, gdyż z jej tylko znanych powodów bawią ją spacery z białą laską. A może nie jest wcale Francuzką? Mówi po angielsku lepiej niż większość znanych mi Anglików czy Amerykanów, jej język jest tak precyzyjny, dobór słów tak bogaty i przemyślany.
– Czy zgodziłaby się pani na „fortunne”, madame?
– Oczywiście, to wprost cudowne. Amerykanin z poczuciem humoru, a na dodatek tak elegancki. Ależ tak!
Odchodzi szybkim krokiem, kierując się prosto w stronę pomnika, nie stuka wcale swoją laską o chodnik, nie widać w ogóle, by była niewidoma. Nie dziwię się teraz wcale, że na mnie wpadła. Jeśli szła w takim tempie, aż dziw, że oboje przeżyliśmy to zderzenie. Gdybyśmy grali w piłkę, dostałaby czerwoną kartkę za faulowanie.
Zbieram z ziemi wszystkie swoje rzeczy. Jeśli nie liczyć rozmazanej palety i złamanego pędzla, nie poniosłem specjalnych strat. Rozkładam płaszcz na ławeczce i zaczynam wycierać go jedną z moich szmatek zamoczoną w terpentynie.
Wczoraj w pobliżu mojej kryjówki w Bastylii znalazłem na śmietniku trzy ręczniki. Wszystkie były mocno przetarte na środku, ale na szmatki do farby nadawały się po prostu znakomicie. Podarłem je na mniej więcej trzydziestocentymetrowe kwadraty. Teraz posługuję się najlepszą z nich.
Problem polega na tym, by nie rozcierać farby bardziej, niż jest to absolutnie konieczne, a jednocześnie by usunąć ją z materiału. Praca zajmuje mi około dziesięciu minut, inną częścią szmatki wycieram każdy kolor. Kiedy kończę, na płaszczu widać tylko wilgotną plamę terpentyny.
W Paryżu zaczyna się już wiosna. Gałęzie kasztanowców wypuszczają dopiero pierwsze listki, które wychylają się właśnie z pąków, nie ma jeszcze nawet śladu kwiatów. Znana piosenka opowiada o kwietniu w Paryżu, gałęziach kasztanowców obsypanych kwiatami i tak dalej, ale kwiaty tak naprawdę pojawiają się dopiero w maju. Dzisiaj mamy dziewiąty kwietnia, ale choć słońce świeci jasno, temperatura zaledwie pozwala na malowanie; chłód nie sprawia już przynajmniej, że palce sztywnieją, a farba zastyga na palecie, jednak starsza pani musiała nieźle zmarznąć bez płaszcza. Przyglądam się swojemu dziełu po raz ostatni.
Rzucam okiem w jej stronę. Chryste, gołębie obsiadły ją od stóp do głów! Siedzą na jej ramionach, na głowie, na kolanach, a jednego trzyma w dłoni. Jak ślepa kobieta mogła schwytać gołębia?
Podchodzę do niej. Kiedy się zbliżam, większość ptaków podrywa się w powietrze, kilka siada na ziemi u jej stóp, obserwują, co się teraz wydarzy.
Nienawidzę gołębi. Jeśli zamierza pozwalać, by ją obsiadały, znaczy to, że straciłem tylko czas i terpentynę, aby usunąć plamy. Za chwilę cała będzie pokryta gołębimi kupkami, jaką więc różnicę może jej sprawić kilka plam farby? Cholera, gołębie to latające szczury, nic więcej!
Zwraca się ku mnie, kiedy dzieli nas jeszcze około trzech metrów.
– Ach, to amerykański malarz przyszedł do nas z wizytą. Proszę się nie przejmować, moi skrzydlaci towarzysze przylecą z powrotem, kiedy przekonają się, że jest pan moim przyjacielem.
A zatem podniesiony zostałem do rangi przyjaciela. Czy może to tylko dosłowny odpowiednik francuskiego ami? Jeśli zaś chodzi o gołębie, w zupełności wystarczy, że nie będą srać na mnie czy na mój obraz.
– Oczyściłem pani płaszcz z farby. Zapach powinien wkrótce się ulotnić. Mam nadzieję, że nie będzie przeszkadzał gołębiom.
Cóż mi szkodzi przynajmniej spróbować zachowywać się uprzejmie? Starsza pani podnosi się i wkłada płaszcz. Poprawia ramiona, sprawdza dłonią, czy kołnierz jest właściwie ułożony, zapina guziki. Wszystko to robi szybkimi, swobodnymi ruchami, bez pośpiechu, ale bardzo efektywnie. Zwraca oczy w moją stronę. Wydają mi się zupełnie normalne, nie dostrzegam katarakty czy bielma. Wyglądają na całkowicie zdrowe, wrota prowadzące do duszy.
– Czy mógłby pan posiedzieć ze mną przez chwilę, monsieur le peintre? Nieczęsto zdarza mi się z kimś porozmawiać, a zwłaszcza z malarzem, amerykańskim malarzem. Dziwne, ale zdaje mi się ostatnio, że gram rolę w filmie, jednym z tych ruchomych obrazów, o których słyszałam.
Siada, a ja siadam obok niej. Kamienna ławka jest bardzo zimna, zauważam, że ona siedzi na małej, dmuchanej poduszeczce. Sięga do swej torby i wydobywa z niej drugą, identyczną, zwiniętą w małą paczuszkę rozmiarów cygara.
– Proszę, może pan na niej usiąść, w przeciwnym razie może pan zachorować na nerki.
Boże, jakbym słyszał moją matkę! Wydaje mi się, że potrafi czytać w moich myślach, nie tylko „widzieć”, choć jest niewidoma. Czuję się dość głupio, ale nadmuchuję poduszeczkę i wsuwam ją pod siedzenie. Jest wygodna i nie przepuszcza zimna, a poza tym jest o wiele bardziej miękka od twardego kamienia. Starsza pani naprawdę wie, jak radzić sobie z takimi sprawami.
W dzień taki jak dzisiejszy, kiedy świeci słońce, szybko robi się ciepło. Jednak kiedy tylko zostanie zasłonięte przez nadciągające czarne i białe chmury, podrywa się chłodny wietrzyk i natychmiast robi się zimno. Teraz jednak słońce oświetla cudowne francuskie chmury takie jak na obrazach impresjonistów, nigdzie indziej takich nie widziałem. Mam nadzieję, że pewnego dnia zbiorę w sobie dość odwagi, by samemu spróbować je namalować.
Przeklęte gołębie naprawdę wróciły. Wygląda na to, że nie zwracają na mnie zbytniej uwagi, jak gdyby starsza pani była w stanie zapewnić im czarodziejską opiekę. W tej chwili cała jej uwaga skupiona jest na ptakach. Obserwuję ją, a nigdy w życiu nie widziałem czegoś równie dziwnego.
Ma niewielki składany przybornik ze skóry, dobry mechanik mógłby nosić w podobnym swoje klucze, ten jest tylko odrobinę mniejszy. Otwarty przybornik leży obok niej na ławce, w środku znajdują się niewielkie nożyczki, dwie pincetki, duża i mała, różne metalowe dłutka, wykałaczki, krótkie patyczki z watką na końcu, niewielkie buteleczki pachnące alkoholem i kilka małych pilników. Widzę też butelkę ze środkiem odkażającym.
Sam nie wiem, jak ona to robi, wysuwa przed siebie palec, nie kładzie na nim nawet nic do jedzenia, i kilka z tych zwariowanych gołębi podlatuje natychmiast, by na nim usiąść. Wybiera jednego z ptaków, powoli i delikatnie kładzie dłoń na jego grzbiecie. Kiedy gołąb kuli się, podnosi go do góry. Delikatnie rozkłada jego skrzydła i przesuwa wzdłuż nich palcem. Jeśli natrafi na uszkodzone pióro, próbuje je wyprostować, jeśli pióro jest złamane, wyrywa je szybkim szarpnięciem, dotyka wrażliwymi palcami pochewki i zakrapia ją odrobiną środka odkażającego.
Bada w ten sposób całe ciało ptaka, sprawdza, maca, poprawia. Wygląda na to, że gołębiom bardzo się to podoba, traktują to jak szwedzki masaż. Nie trzepocą skrzydłami, aby wyrwać się z jej rąk, żadnej paniki, odprężają się i poddają jej woli. Później bada łapki, szukając łusek, jak sądzę, wygładza lub spiłowuje stwardnienia, przycina pazurki, jeżeli jest to konieczne, czyści ich okolice, myje całą łapkę. Gdybym był gołębiem, chciałbym, by ktoś dbał tak o mnie. Nie srałbym wtedy na pomniki.
Jeden z ptaków ma zainfekowany staw, w miejscu gdzie palec łączy się z łapką. Kobieta czyści go starannie, delikatnie, ale fachowo, szuka opuchlizny i aplikuje na chore miejsce alkohol i środek odkażający.
Skończywszy opatrywać kolejnego gołębia, sięga pewnym ruchem do każdej z dziesięciu torebek, które ustawiła obok swego uda. Wybiera pojedyncze ziarenka, jak gdyby były to witaminy w pigułkach, i karmi nimi ptaka, którym się właśnie zajmuje. W tym czasie gołąb stroszy piórka, szybko dotyka wszystkiego dziobem, sprawdzając, co z nim zrobiła.
Gołąb wybiera ziarna, później łagodnym ruchem kobieta wypuszcza go z dłoni. Kolejne ptaki podrywają się do lotu, wykonując kilka kółek w powietrzu, a potem lądują na posągu Diderota na szybką kupkę. Wygląda na to, że ich ulubionym miejscem jest pióro w dłoni pisarza, sama dłoń i głowa. Obsiadły całą postać Diderota. Siedzi na nim o wiele więcej gołębi niż na starszej pani, ale nic dziwnego, jest od niej dziesięć razy większy. Posąg pokryty jest białą warstwą ptasiego kału, zasłaniającego zieloną patynę.
Patrzę, jak kobieta opatruje w ten sposób pięć czy sześć gołębi. Jestem nazbyt zafascynowany, by choćby pomyśleć o powrocie do pracy. Nigdy w życiu nie widziałem niczego podobnego. W liceum hodowałem kanarki, kochałem wprost ich śpiew. Ale gołębie potrafią jedynie gulgotać bez przerwy, sam ten dźwięk doprowadza mnie do wymiotów. Muszę jednak przyznać, że nigdy nie widziałem, by ktoś zajmował się ptakami tak jak ta starsza pani.

1 Est-ce que vous êtes peintre, monsieur, artiste peintre? (franc.) – Czy jest pan malarzem, artystą malarzem?
2 Oui, madame, je suis peintre, artiste peintre (franc.) – Tak, proszę pani, jestem malarzem, artystą malarzem.
3 Est-ce que je peux vous aider? (franc.) – Czy mogę pani pomóc?

 
Wesprzyj nas