“Powrót do Domu Koni” to poetycka opowieść Tadeusza Kijańskiego o koniach i ludziach, okrucieństwie świata ludzi i pięknie świata zwierząt, o porywach serca i przyjaźni oraz o miłości do koni jednoczącej dobrych ludzi, ponad podziałami spowodowanymi wojną, bez względu na pochodzenie czy narodowość.


Powrót do Domu KoniPowieść Tadeusza Kijańskiego to pełna przygód epopeja koni i ludzi podczas zawirowań wojennych – od przedwojennego Janowa poprzez okupowany przez bolszewików Wołyń, powrót do zajętej przez Niemców stadniny, ewakuację na niemiecki Śląsk i okupowane przez nazistów Czechy.

Autor oparł swoją opowieść na faktach z historii słynnej stadniny koni arabskich w Janowie Podlaskim, dodając ciekawie skonstruowanych fikcyjnych bohaterów i wypełniając ich życie przygodami w trakcie wojennej eskapady.

Opowieść Kijańskiego koncentruje się na losach Halszki Hordyńskiej, córki oficera 19. Pułku Ułanów Wołyńskich Jerzego Hordyńskiego, przedwojennego komendanta stadniny, który zaszczepił córce wielką miłość do koni. Halszka dla umiłowanych koni jest w stanie zrobić wszystko i to na niej spocznie, po zaginięciu ojca w trakcie wrześniowych działań wojennych, odpowiedzialność za losy stadniny. To poczucie obowiązku skłoni ją do długiej wędrówki ze stadem przez ogarniętą wojnę Europę, a jej kresem będzie amerykańska Montana.

Halszka spotka na swojej drodze ludzi dobrych, i równie jak ona, ogarniętych końską pasją, na przykład niemieckiego barona Klausa von Krugera, Słowaka Kristiana von Knopffe, piękną Frau Joszko, występującego w cyrku garbusa Jolo i amerykańskiego żołnierza Gilberta Magiciana. To dzięki temu ostatniemu, wychowanemu pośród mustangów na preriach Montany, Halszka znajdzie azyl pośród amerykańskich hodowców koni, miłość i rodzinę. Jednak już jako żona i matka na amerykańskiej ziemi, zawsze będzie jednak wracać do niewinnych lat młodości, ciepłych sierpniowych nocy i szumu majestatycznego Bugu, tętentu koni na janowskich łąkach i obrazów szczęśliwego dzieciństwa z ojcem. Ta tęsknota nieraz położy się cieniem na rodzinnym życiu, by w końcu znaleźć ujście w powrocie w rodzinne strony.

to opowieść bardzo poetycka a zarazem realistyczna, napisana z dużą dbałością o szczegóły

“Powrót do Domu Koni” to opowieść bardzo poetycka a zarazem realistyczna, napisana z dużą dbałością o szczegóły i tło historyczne, opowieść o wspaniałych koniach i wspaniałych ludziach, którzy dla swoich podopiecznych skłonni są poświęcić wszystko. To także apoteoza więzi łączącej od wieków koni i ludzi, trwającej niezależnie od części świata, czy to jest Europa czy Ameryka, rodzącej się ponad podziałami i przekonaniami politycznymi.

Przepiękny język, przejmujące, plastyczne opisy miejsc, zdarzeń, zwierząt i ludzi, przesiąknięte miłością do wspaniałych rumaków – to elementy wyróżniające prozę Kijańskiego. W znakomicie napisanych dialogach czuć Kijańskiego reżysera i scenarzystę, budującego nastrój kilkoma frazami, oddającego uczucia i emocje prostymi, lecz przeszywającymi na wskroś słowami.Robert Wiśniewski

Tadeusz Kijański, Powrót do Domu Koni, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 14 września 2016

Powrót do Domu Koni

Tadeusz Kijański
Powrót do Domu Koni
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 września 2016

Przedstawione w książce wydarzenia,
osoby i imiona koni są fikcją literacką.
Opowiadając tę historię, chciałem pokazać
magiczną więź, jaka łączy od wieków
ludzi i konie.
Niektórzy nazywają to Miłością.

Część pierwsza

1

Usłyszała wiatr…
Południowy, pędzący po niebie ciężkie cumulonimbusy.
Spojrzała w słońce, które strzelało zza spasionych chmur wprost w białą wieżę Stajni Zegarowej. Chwilę przypatrywała się nieruchomym wskazówkom zegara, gdy do jej uszu dotarł wysoki głos kornetu. Na drewnianej estradzie zbudowanej w starym parku mężczyzna w galowym mundurze ułana grał znajomą melodię. Kobieta uśmiechnęła się i cicho zanuciła:
Konie… Konie…
Konie moje
Ze snu złowione konie
Siwe i gniade
Hreczką obsiane
Bułane, kasztanki, srokate
I te jak noc czarne
Święte kare konie
Po niebie płyną
W chmur białym welonie
Koniki moje
Ze snu złowione konie…

Weszła do najbliższej stajni i zatrzymała się przy boksie. Tym samym, przy którym jako mała dziewczynka po raz pierwszy zobaczyła karego ogiera. Nazywano go Generałem Majorem. Był bardzo starym koniem, który nie mógł już wychodzić na pastwisko, i jej ojciec, kawalerzysta 19 Pułku Ułanów Wołyńskich Jerzy Hordyński, kazał w ścianie boksu wybić okno. Wyglądał przez nie stary Generał Major i rżał z tęsknoty za światem.
„Ale to było dawno… – pomyślała kobieta. – Dawno miniony czas”.
Przyjechała do miejsca swojego urodzenia z Ameryki. Do domu, który kiedyś musiała opuścić. Zaproszono ją na otwarcie odbudowanej po zniszczeniach wojennych stadniny, której komendantem przez całe lata był jej ojciec. Miała odebrać z rąk polskiego ministra pośmiertne odznaczenie dla niego – Krzyż Orderu Wojennego Virtuti Militari za męstwo, ofiarność i waleczność w czasie wojny 1939–1945.
Jeden ze starych masztalerzy stadniny pochylił się nad kobietą i cicho szepnął, uważnie rozglądając się dookoła:
– Jasna panienko, Virtuti, ale bez korony, berła i jabłka…
Nie wiedziała, co to oznacza. Nie było jej tu przecież piętnaście lat. Długich piętnaście lat.
– Dom Koni… – powiedziała cicho do siebie i pchnęła masywne drzwi stajni. – Mój dom…
Był pusty. Nie witały jej w boksach zwierzęta. Nie słyszała znajomego rżenia.
„Piętnaście lat. Piętnaście długich lat” – pomyślała.
Dostrzegła ustawioną na środku stajni kamerę filmową, wózek na żelaznych szynach i wygaszone wielkie reflektory. Ruszyła wprost na uśpioną kamerę i ludzi w granatowych kombinezonach z napisem „Kronika Filmowa”, którzy uśmiechali się do niej przyjaźnie.
Była piękną kobietą. Miała trzydzieści parę, może czterdzieści lat. Jasną twarz, wypukłe kości policzkowe, zielone oczy i wydatne usta. Idąc wolno, mocno stawiała stopy, tak że opadające na ramiona włosy koloru spalonej pszenicy szeleściły na skórzanej kurtce jak miedziane węże. Zatrzymał ją dziwny stukot podobny do popiskiwania trącego o drewno żelaza. Odwróciła głowę. Bramki boksów dla koni huśtały się na zawiasach, uderzając metalowymi zasuwami o drewniane podpory.
Ale to nie stukot ją zatrzymał. Na przeciwległym końcu stajni dostrzegła niebieskie drzwi kantorka i od zawsze wiszący na klamce kantar owianego w stadninie legendą konia – Generała Majora. Srebrny kantar postukiwał o drewnianą framugę.
– Kantorek czikosza*… – powiedziała. – Pamiętam wszystko, László…

* Csikós – pasterz koni (węg.).

Zamyśliła się i w jednej chwili stanęła jej przed oczami sylwetka Lászla Madziara, pierwszego koniuszego stadniny, służącego niegdyś w 9 Pułku Huzarów imienia hrabiego Nádasdyego. Tak napisała o nim w pamiętniku: „Urodził się w biednym, wiejskim domu stojącym nad samą rzeką Bakony-ér. Nie miał rodzeństwa. Skończył szkołę publiczną, wstąpił do wojska, a zaraz potem wybuchła wojna. Pierwsza wojna światowa. Został ranny w bitwie o wzgórze Jabłoniec na terenach dawnej Polski i 14 grudnia 1914 roku przewieziono go do szpitala polowego w Limanowej. Poznał tam urodziwą polską sanitariuszkę i po wielu utarczkach z losem pozostał w Polsce na zawsze”.
Lovacska, lovacska, szép szellő szárnya**… – zanuciła cicho starą węgierską piosenkę, której nauczył ją czikosz.

** „Koniku, koniku, ty skrzydełko wiatru” (węg.)

Weszła do kantorka i stanęła przy stole, na którym łuszczyła się niebieska farba. Otworzyła przytwierdzoną śrubami do blatu Wielką księgę Domu Koni. Powiodła po niej delikatnie wąską, mocną dłonią z długimi palcami i zaczęła czytać na głos:
– „W tym domu zapisane są słowa Boga, który powiedział do Południowego Wiatru, stwarzając zeń konia arabskiego, zanim jeszcze ulepił z gliny człowieka: »Uczynię z ciebie stworzenie, w które włożę potęgę i chwałę moich przyjaciół a poniżenie nieprzyjaciół moich«… W tym domu zapisane są słowa…” – zawiesiła głos i przełknęła ślinę, tłumiąc wzruszenie. Powtórzyła: – „W tym domu zapisane są słowa, uczucia i myśli koni, które tu były…”.
Podniosła głowę znad księgi i najpierw usłyszała dalekie rżenie koni, a potem w jej głowie na chwilę pojawiły się obrazy przypominające senne marzenia…
Z niebieskiej mgły, która unosiła się nad rzeką, wolno wynurzył się tabun. Stado zatrzymało się. Ze środka wypłynęła siwa klacz i głośno zarżała:
– Nazywam się Baz. Jestem Wielką Matką wszystkich koni arabskich. Schwytał mnie i oswoił człowiek, praprawnuk Noego, imieniem Baks. Podprowadził mnie do karego ogiera Hoszaba, któremu urodziłam wielu potomków. Ludzie, nazwani Beduinami, opowiadali potem, iż wówczas słońce stanęło w miejscu. Zmieniło kolor na czarny i powędrowało po czerwonym niebie, a rżenie miłujących się koni wypełniło cały świat.
Do siwej klaczy podbiegł czarny jak węgiel ogier. Miał wilgotny pysk i rozdęte chrapy. Kopytami uderzał w ziemię, tratując wyschnięte trawy i ciemne oczerety. Odwrócił krótką głowę na mocnej, wygiętej szyi. Uniósł górną wargę pięknego pyska i delikatnie dotknął karku siwej klaczy. I wtedy przyglądająca się koniom kobieta dostrzegła niebieską iskrę przeskakującą między głowami koni.
Siwa uderzyła przednimi kopytami w powietrze i przysiadła na zadzie, a potem, rżąc, uniosła się na rozhuśtanych nogach i przyjęła karego. Wówczas nieruchome słońce nad końskimi głowami znowu zatańczyło, a zatrzymane przez mgłę konie ruszyły. Oderwały się od ziemi i zaczęły się wspinać wyżej i wyżej, w kierunku wirującego słońca.
– Halszka…?
Kobieta ocknęła się z zamyślenia i odwróciła na dźwięk znajomego głosu. Rozpoznała twarz mówiącego, a jej serce skoczyło wysoko, może nawet tam, gdzie wciąż jeszcze tańczyły zwierzęta ze snu-jawy. Ku czarnemu słońcu, które wirowało wciąż w jej głowie.
– Halszka Hordyńska – odezwał się człowiek. – Jasna panienka…
Osłonił jedną ręką oczy, drugą wyciągnął przed siebie w geście powitania. Duży ciemny paluch wycelował w kobietę.
– Ile to już lat minęło, jasna panienko? – zapytał cicho.
– László Madziar! – zawołała Halszka. – Czikosz!
– Piętnaście lat, panienko… – Pokiwał głową. – Piętnaście lat.
– László! – krzyknęła, rzuciła mu się na szyję i pokryła pocałunkami starą, pooraną zmarszczkami twarz.
Uramisten* – powiedział cicho Madziar i chwytając kobietę za ramiona, uniósł jak piórko. – Uramisten! – powtórzył tak mocnym głosem, że wydawało się, iż natychmiast pękną i runą białe mury stajni ogierów.

* O mój Boże! (węg.)

– Tyle lat, László… – Kobieta się rozpłakała. W ciszy, która trwała bez końca, słychać było tylko, jak przełyka łzy. – László, tyle lat – powtórzyła. – Tyle lat…
I trwali tak w pół śnie, pół jawie, dotykając się przyjaźnie oczami, ustami i oddechami, jak gdyby chcieli nagle zobaczyć swoje drugie ja.
Amicus fidelis medicamentum vitae – powiedziałby pewnie ojciec Halszki, gdyby żył, widząc czikosza i szlochającą w jego ramionach dorosłą kobietę, swoją córkę. „Wierny przyjaciel to lekarstwo dla życia”.
László Madziar był jednym z najwierniejszych przyjaciół Halszki Hordyńskiej. W wielkiej stajni ogierów przywoływali w pamięci dawny czas. Czas, który zarówno ranił, jak i radował serca.

2

Ciężki motocykl z koszem podskakiwał na wyboistej drodze, unosząc się niemal w powietrze. Kierowała nim młoda dziewczyna, której zgrabne ciało opinała suknia wyszywana białosrebrną łuską. Czerwony tren łopotał na wietrze jak rozpostarty żagiel.
Dziewczyna przejechała przez otwartą bramę starej posiadłości i zataczając szeroki łuk, zatrzymała się przed schodami domu.
– Dzwoń na alarm, Witek! – krzyknęła ostro do prowadzącego siwą klacz młodego masztalerza i sadząc po kilka stopni, wbiegła do ciemnej sieni domu.
Miała bose stopy, potargane przez wiatr włosy i ręce poplamione czymś ciemnym, czego nie mógł rozpoznać przypatrujący się jej z uwagą chłopak.
– Janie – powiedziała mocnym głosem do starego człowieka w wojskowym mundurze bez dystynkcji. – Niemcy zbombardowali lotnisko w Białej.
Podeszła i energicznym ruchem wyszarpnęła z jego rąk białą serwetę. Usiadła na krześle i zaczęła wycierać nią nogi.
– Panienko… – szepnął stary i pochylił się nad dziewczyną.
– Janie, proszę poszukać komendanta! – przerwała mu, rzuciła w kąt serwetę i wybiegła z salonu.
Po chwili rozległ się przenikliwy dźwięk sygnaturki. Konie na padokach nerwowo ruszyły ku drewnianym grodziom. Z budynków gospodarczych, ze stajni i spichlerzy wychodzili ludzie i pośpiesznie kierowali się w stronę starego domu z kolumnami. Sygnaturka ucichła, a ciągnący za sznurek chłopak, który niedawno został nazwany Witkiem, utkwił wzrok w człowieku przebiegającym ogromnymi susami przez główny padok.
Mi a lófasz, nem hallod?!* – zaklął szpetnie wielkolud, zwracając się do chłopca, i szybko dodał po polsku: – Nie zrozumiał ty, co do ciebie panienka Halszka powiedziała? – Strzelił palcami i w pierś młodzieńca wbił kciuk. – Ty durnowaty syn czy co?
– Nie, tato.
– No… – Stary pokiwał gniewnie głową. – No to ciągnij za sznurek! Dzwoń na alarm!

* Co jest, kurwa, nie słyszysz?! (węg.)

Był potężnym mężczyzną, barczystym, o twarzy spalonej słońcem i owianej wiatrem, z której przenikliwie patrzyły spod krzaczastych brwi czarne jak węgiel oczy.
– Hej, Madziar! – krzyczeli jeden przez drugiego gromadzący się wokół niego ludzie. – Madziar, stało się co?
Otoczyli starego i nagle zamilkli, wpatrując się w niego natarczywie. Madziar wyrwał z rąk syna sznurek i pociągnął gwałtownie. W jego dłoni wyglądał jak cienkie sznurowadło. Nagle przestał dzwonić i spojrzał po ludziach.
Szameg!** – zaklął i nerwowo przesunął językiem po wargach.

** Szlag by to trafił! (węg.)

– Tak wy, co na mnie gapicie się jak na jakiego bolszewickiego Bélę Kuna? Alarm dla naszego domu!
– László, słyszałeś, co i my słyszeli? – zapytał ktoś z tłumu.
– Gadaj, co było słychać na wyspie, jak ty konie przeganiałeś.
– Grzmoty! – krzyknął ostro. – Nie od pioruna one przyszły, tak ja myślę. Lotnisko w Białej zbombardowane! Jaśnie panienka potwierdziła. Amen.
Głośno strzelił palcami i znowu potarmosił za sznur.
– Madziar mówi, że do polskich pilotów ktoś strzelał? – zapytał olbrzyma człeczyna nikczemnego wzrostu, o twarzy wymizerowanej i bladej.
– Tak ja myślę, Białas, że do spodziewanej wojny z frycami doszło.
– Z frycami?
– Fryce, szwaby… Jedna cholera! – Odwrócił się plecami do Białasa i krzyknął do otaczających go ludzi: – Trzeba z tymi frycami po huzarsku: Huj, huj, hajrá! Üsd, vágd, nem apád! Rozumiecie?
Białas pokręcił głową i klepnął Madziara w ramię.
– Wio, wio, hurra! Bij, tnij, wroga rwij! Tak krzyczeli w boju węgierscy huzarzy. Kapujesz, Białas? I nam teraz tak krzyknąć przyjdzie. Világos?*

* Jasne? (węg.)

– Teraz rozumiem. – Białas pokiwał głową. – Dobrze to ująłeś, László.
– Ten Hitler to wariat. – Madziar zdjął huzarskie czako z głowy i spoglądając w niebo, powiedział: – Cały świat będzie teraz nienawidził Niemców. Ale co winni są zwyczajni niemieccy ludzie? Panie Boże, tak może my wszyscy będziemy musieli teraz zabijać tych hitlerowców…? – Westchnął ciężko, potarł dłonią czoło i włożył czako na głowę. Spojrzał na syna. – A mi jó lengyelünk** – zażartował, obejmując chłopca ramieniem. – Tak my do wojennego stanu przysposobić się musimy, synu. Lóra, csikós, lóra!***

** Nasz dobry Polak (węg.)
*** Na koń, czikoszu, na koń! (węg.)

– Tak jest, tato – odpowiedział Witek po polsku.
– Oj, lengyelünk, lengyelünk. – Madziar pogroził synowi palcem i szepnął mu do ucha: – Tak i amory się skończyły, synu. Tobie pilnować teraz trzeba panienki Halszki. Jak żołnierzowi, synu. Világos?
– Tak, tato.
– Biegnij do majora i popytaj, co jemu trzeba. – Przytrzymał mocniej syna w objęciach i pokiwał głową. – Miłość, piękna rzecz. I ja byłem młody, i zgubiłem oczy dla polskiej kobiety… Ale teraz wojna.
– Nie rozumiem.
– Nie rozumiesz? – Madziar zmarszczył brwi i spojrzał synowi prosto w oczy. – Pierwsze nasze miłowanie to konie. Konie są najpierwsze. Taka jest modlitwa czikoszów, Wityo… – Strzelił palcami i odszedł, podśpiewując cicho: – Lovacska lovacska, szép szellő szárnya…
Koniuszy złościł się na syna za to jego zadurzenie w panience. Złościł się, bo nieraz słyszał, jak śmiały się z młodzieńca wiejskie dziewczyny, popatrując na niego zazdrośnie. „Polak, Węgier, dwa bratanki, do wypitki i do branki…” – przekręcały złośliwie i rzucały na chłopca miłosne uroki. „Hyppomanes, hyppomanes” – szeptały do księżyca. Zbierały się nad rzeką i czarownicy Jadze z Nepli kazały czytać z tajemnej księgi miłosne zaklęcia, żeby odwrócić oczy Witka.
„Stoi tu napisane… – wieszczyła dziewczynom Jaga z Nepli.
– Chcecie osobę jaką usidlić miłością ku sobie…?”.
„Chcemy!” – odpowiadały jedna przez drugą.
„Noście przy sobie mięso źrebięcia »hyppomanes« nazwane. Ususzone w piecu, z którego chleb wyjęto. Do którejkolwiek osoby je przyłożysz, kochać cię będzie…”.
Dziewczyny nosiły na piersiach szamańskie woreczki „hyppomanes”, ale nawet największe czary szeptuchy z Nepli nie potrafiły odwrócić wzroku młodzieńca od osoby „jasnej panienki” – jak nazywano w stadninie córkę majora Hordyńskiego. Inne kobiety, te, które już miały mężów, również strzelały okiem na młodego czikosza. Machały rękami i wzdychały głośno: „Ech, młodemu Madziarowi nasza amazonka rozum odebrała. Oczarowała Witya panienka…”. Popatrywały zazdrośnie, bo Wityo Madziar, syn starego koniuszego Lászla Madziara, był urodziwym młodzieńcem. Barczysty, wysoki, z czupryną błyszczącą jak grzywa karego ogiera. Twarz miał pięknie skrojoną przez matkę naturę. Spoglądały z niej na świat żółtozielone oczy. Halszka przezwała go Żbikiem. Wyrywała go do tańca przy ognisku, gdy wieczorami nad rzeką grzmiała basetla i węgierski tamburyn. Tańczyli trzęsionego i śpiewali do białego rana.
„Tak było do przedwczoraj – zapisała pod datą 30 sierpnia 1939 roku w swoim pamiętniku. – Siedzieliśmy przy ognisku. Żegnaliśmy bużańskie lato. Cała stadnina. Wszyscy przyszli nad rzekę. Rzucaliśmy do ognia krótkie patyki, a Jaga z Nepli wróżyła nam z płomienia… Śpiewaliśmy.

 
Wesprzyj nas