Świeżej daty przekład “Procesu” unika filologicznych pomyłek wcześniejszego i uwzględnia rozdziały zarzucone przez Kafkę. Stara się też odtwarzać symboliczny charakter tej odrealnionej prozy, ale i jej rzeczowy język, ironię i humor.


Kafka ProcesJózef K., oskarżony bez podania zarzutów, to nie żaden skromny urzędnik ani człowiek bez winy – choć tak się zwykło czytać “Proces”. Siła, która niszczy karierę i życie ambitnego bankowca, to – także wbrew tradycyjnej lekturze – ani biurokracja, ani dyktatura. O co tu w takim razie chodzi?

By znaleźć własną odpowiedź, trzeba i warto uważnie czytać arcydzieło Kafki, odkrywając w nim niewyczerpane bogactwo sensów i bezsensów.

W tym wydaniu przydatne w tym celu szkice dołączyli tłumacz, a także prof. Łukasz Musiał, który za swoją książkę “Kafka. W poszukiwaniu utraconej rzeczywistości” otrzymał prestiżową nagrodę „Literatury na Świecie”.

W Polsce tłumaczono Kafkę począwszy od lat 30. minionego wieku, w tym “Proces” dwukrotnie – pierwszy przekład sporządziła w r. 1936 Józefina Szelińska, a przejrzał go i firmował nazwiskiem Bruno Schulz.

Franz Kafka (ur. 3 lipca 1883 w Pradze, zm. 3 czerwca 1924 w Kierling) – niemieckojęzyczny pisarz pochodzenia żydowskiego, przez całe życie związany z Pragą. W swoich powieściach stworzył model sytuacji zwanej sytuacją kafkowską i określanej w języku niemieckim za pomocą przymiotnika „kafkaesk”, którego istotą jest konflikt zniewolonej jednostki z anonimową, nadrzędną wobec niej instancją. Deformacja groteskowa, niejednoznaczne, paraboliczne obrazy oraz poczucie zagrożenia i niepewności składają się na panoramę literackiego świata Kafki.
Powieści Kafki:
1925 – Proces (Der Prozess); pośmiertnie wydana i niedokończona powieść, jej okres powstania to lata 1914-1915
1926 – Zamek (Das Schloß); pośmiertnie wydana i niedokończona powieść; prace nad nią rozpoczęły się w 1922 roku
1927 – Ameryka (Der Verschollene); pośmiertnie wydana i niedokończona powieść; prace nad nią rozpoczęły się w 1912 roku

Franz Kafka
Proces
Przełożył: Jakub Ekier
Posłowia: Jakub Ekier, Łukasz Musiał
Wydawnictwo Officyna
Premiera: 26 września 2016

Magazyn Dobre Książki objął książkę patronatem medialnym.

Kafka Proces

Kupiec Blockbaum

Wymówienie adwokatowi

Wreszcie K. postanowił, że jednak cofnie pełnomocnictwo adwokatowi. Wzięło w nim górę przekonanie o takiej potrzebie, choć nie dały się zagłuszyć wątpliwości, czy ma rację. W dniu, kiedy miał się spotkać z mecenasem, decyzja kosztowała K. dużo energii; szło mu w pracy wyjątkowo powoli, zeszło do bardzo późna i dopiero po dziesiątej stanął wreszcie przed drzwiami adwokata. Zanim do nich zadzwonił, myślał jeszcze, czy nie lepiej wymówić telefonicznie albo listownie, osobista rozmowa będzie na pewno bardzo nieprzyjemna. Nie zrezygnował z niej jednak; wymówienie w innej formie Fawor przyjmie do wiadomości milcząco albo w kilku oficjalnych słowach, i jeżeli Lenka nie wyciągnie czegoś więcej, K. nie dowie się, jak mecenas odebrał wymówienie ani jak widzi jego potencjalne skutki, a przecież zdanie adwokata ma tu swoją wagę. Kiedy natomiast K. siądzie naprzeciw i zaskoczy go wymówieniem, to choćby nie wydobył z mecenasa wielu słów, z twarzy i zachowania zgadnie wszystko. Możliwe nawet, że da się przekonać, dalszą obronę powierzy jednak jemu i cofnie wymówienie.
Pierwszy dzwonek do drzwi adwokata był jak zwykle daremny. „Lenka mogłaby się szybciej ruszać” – pomyślał K. Ale i tak dobrze będzie, jeżeli nikt się nie wtrąci z sąsiedztwa, jak zazwyczaj, kiedy nagabywał go sąsiad w szlafroku albo kto inny. Znów naciskając guzik, obejrzał się na tamte drzwi, ale tym razem też były zamknięte. Wreszcie u adwokata ukazało się w judaszu dwoje oczu – jednak nie oczy Lenki. Ktoś odemknął drzwi, ale przy trzymał je chwilę, zawołał w głąb mieszkania „to on!” i dopiero potem otworzył. K. napierał, słysząc już, jak w drzwiach tamtego mieszkania obraca się prędko klucz. Kiedy więc mu wreszcie otwarto, wprost runął do przedpokoju i zobaczył jeszcze, jak korytarzem pomiędzy pokojami ucieka w koszuli Lenka, ostrzeżona wołaniem otwierającego drzwi. Przez chwilę patrzył za nią, po czym się obejrzał. Niski, wychudzony mężczyzna z brodą trzymał świecę.
– Pan tu pracuje? – spytał K.
– Nie. Jestem tutaj gościem, mecenas to mój pełnomocnik. Ja w kwestii prawnej.
– Bez marynarki? – K. gestem pokazał jego niepełny ubiór.
– Ach, przepraszam – mężczyzna się oświetlił, jakby sam po raz pierwszy zobaczył swój stan.
– Lenka jest pana kochanką? – spytał zwięźle K. Stał w lekkim rozkroku, ze splecionymi z tyłu dłońmi, w których trzymał kapelusz. Już choćby dzięki posiadaniu grubego płaszcza czuł nad tym mizernym człowieczkiem wielką przewagę.
– Na Boga! – powiedział tamten i uniósł rękę do twarzy w geście przestrachu. – Nie, skądże, proszę tak nie myśleć!
– Wygląda pan przekonująco – powiedział K. z uśmiechem – a mimo to proszę ze mną. – Dał kapeluszem znak, żeby szedł pierwszy. – Jak pan się nazywa? – spytał w drodze.
– Blockbaum, kupiec Blockbaum. – Człowieczek przy tej prezentacji obejrzał się na K., który jednak nie dał mu przystanąć.
– Czy to pana prawdziwe nazwisko?
– Oczywiście – zabrzmiała odpowiedź. – A dlaczego pan wątpi?
– Myślałem, że z pewnych przyczyn prawdziwe pan zatai. – K. miał takie poczucie swobody, jakie miewa się poza tym tylko w obcych stronach, kiedy bez słowa na swój temat wywyższa się nisko urodzonych obojętną rozmową o sprawach tych ludzi, mogąc ich w każdej chwili poniżyć. Pod gabinetem adwokata stanął, otworzył drzwi i zawołał do posłusznie idącego przed siebie kupca:
– Bez pośpiechu! Niech pan zaświeci tutaj.
Myślał, że może tu się schowała Lenka; polecił Blockbaumowi przeszukać wszystkie kąty, ale gabinet był pusty. Przed wizerunkiem sędziego przytrzymał kupca z tyłu za szelki.
– Czy pan go zna? – Wskazał obraz palcem. Blockbaum uniósł świecę, zmrużonymi oczami spojrzał na portret i powiedział:
– To sędzia.
– Wysoki sędzia? – K. wysunął się przed kupca, żeby z boku zaobserwować wrażenie, jakie zrobi na nim obraz. Blockbaum patrzył z podziwem.
– Wysoki.
– Pan nie ma dużego rozeznania. To najpodrzędniejszy z podrzędnych sędziów śledczych.
– Teraz przypominam sobie. – Kupiec opuścił świecę. – Też o nim słyszałem.
– Ależ oczywiście! – zawołał K. – Zapomniałem, oczywiście, że pan musiał o nim słyszeć.
– A niby czemu, niby czemu? – dopytywał Blockbaum, kiedy tymczasem K. gestami zagonił go do drzwi, a na korytarzu powiedział:
– Pan wie, gdzie Lenka się schowała?
– Schowała? Nie wiem, ale pewnie jest w kuchni i gotuje zupę dla mecenasa.
– Dlaczego nie powiedział pan od razu?
– Owszem, prowadziłem w tamtą stronę, ale pan mnie zawrócił – odpowiedział Blockbaum, jakby speszony sprzecznymi poleceniami.
– Skoro pan taki sprytny, to proszę prowadzić!
Jeszcze nigdy nie był w tej kuchni, zaskakująco dużej i bogato wyposażonej. Choćby sam piec wielkością trzy razy przerastał zwyczajne; innych szczegółów nie dało się zauważyć, bo kuchnię oświetlała tylko lampka wisząca u wejścia. Przy piecu stała Lenka, jak zawsze w białym fartuchu, i wbijała jajka do garnka postawionego na palniku spirytusowym.
– Dobry wieczór, Józefie – powiedziała, spoglądając na niego z ukosa.
– Dobry wieczór – odpowiedział, pokazując Blockbaumowi stojące w kącie krzesło, na którym też kupiec siadł. K. podszedł z tyłu do Lenki, przechylił się przez jej ramię i spytał:
– Kto to jest?
Objęła K., mieszając drugą ręką zupę, przeciągnęła go na wprost siebie i powiedziała:
– To taki żałosny człowiek, biedny kupiec, niejaki Blockbaum. Popatrz na niego.
Spojrzeli obydwoje. Siedział na krześle wskazanym mu przez K. i po zdmuchnięciu świecy, której światło już nie było potrzebne, ściskał palcami knot, żeby zapobiec dymowi.
– Byłaś w koszuli. – K. obrócił jej głowę w stronę pieca. Milczała.
– To twój kochanek? – Chciała sięgnąć po garnek z zupą, ale ujął jej ręce, mówiąc: – Odpowiadaj!
– Chodź do gabinetu, a wszystko ci wyjaśnię.
– Nie. Chcę, żebyś to wyjaśniła tutaj.
Złapała go za szyję i chciała pocałować, ale odsunął Lenkę i powiedział:
– Nie chcę, żebyś mnie teraz całowała.
– Józefie – spojrzała mu w oczy prosząco, a przy tym szczerze – chyba nie jesteś zazdrosny o pana Blockbauma. – Po czym zwróciła się do kupca: – Rudolfku, może byś mi jednak pomógł, widzisz, że mnie się podejrzewa, zostaw tę świecę.
Można by przypuszczać, że Blockbaum nie zwracał na nic uwagi, a tymczasem we wszystko był wtajemniczony:
– Nawet nie wiem, o co miałby pan być zazdrosny – ripostował niezbyt przytomnie.
– Ja właściwie też nie wiem. – K. spojrzał na kupca z uśmiechem. Lenka się głośno roześmiała. Korzystając z nieuwagi K., wzięła go pod rękę i wyszeptała:
– Daj mu już spokój, przecież widzisz, co to za człowiek. Trochę się nim zajęłam, dlatego że to dla mecenasa ważny klient, i tylko dlatego. A jak ty? Czy chcesz teraz jeszcze rozmawiać z mecenasem? Dzisiaj bardzo źle się ma, ale jeżeli chcesz, to cię zamelduję. A noc, jestem pewna, spędzisz u mnie. Zresztą długo do nas nie przychodziłeś, nawet mecenas o ciebie pytał. Nie zaniedbuj procesu! Ja też mam dla ciebie różne wiadomości. Ale najpierw zdejmij płaszcz!
Pomogła K. zdjąć płaszcz i razem z kapeluszem powiesiła w przedpokoju, po czym wróciła i zamieszała w garnku.
– Czy najpierw cię zameldować, czy podać mu zupę?
– Najpierw mnie zamelduj. – K. czuł złość; wcześniej miał zamiar dokładnie omówić z Lenką swoją sprawę, a zwłaszcza wątpliwą decyzję o cofnięciu pełnomocnictwa, ale później się zniechęcił obecnością Blockbauma. Teraz jednak uznał, że kwestia jest zbyt ważna, żeby ten kupczyk miał na nią rozstrzygająco wpłynąć; dlatego, choć Lenka już wyszła na korytarz, zawołał ją:
– A jednak najpierw podaj mu zupę. Niech nabierze sił, mam z nim do pomówienia.
– Pan też jest klientem mecenasa – powiedział ze swojego kąta kupiec, cicho i jakby dla upewnienia. Słowa te nie zostały dobrze przyjęte. K. odpowiedział:
– Co to pana obchodzi?
Lenka odparła Blockbaumowi:
– Cicho bądź. – Potem zwróciła się do K.: – Więc najpierw mu podam zupę. – I napełniła talerz. – Ale wtedy grozi to, że chwilę potem zaśnie, on zasypia chwilę po jedzeniu.
– Nie zaśnie po wszystkim, co mu powiem. – K. dawał stale do zrozumienia, że zamierza z adwokatem rozpatrzyć ważną sprawę, chciał, żeby spytała, jaką mianowicie, i dopiero wtedy poprosiłby Lenkę o radę. Ale ona tylko ściśle spełniała wydawane jej polecenia. Niosąc tacę, umyślnie potrąciła go lekko i wyszeptała:
– Zamelduję cię, kiedy tylko zje, chciałabym, żebyś jak najszybciej był z powrotem.
– No idź już, idź.
– Może byś tak był grzeczniejszy? – W progu jeszcze się odwróciła z tacą w rękach.

(…)

Posłowie

Nie przed zwykłym sądem

Jakub Ekier

I

Ktoś musiał fałszywie oskarżyć Józefa K., bo przecież on nic złego nie zrobił, a został pewnego ranka pozbawiony wolności.

Narrator pierwszego zdania – Józef? – domniemywa czyjekolwiek oszczerstwo, byle sensownie powiązać dwa sprzeczne fakty.
Jeszcze tuż przed końcem życia i powieści K. pomyśli o logice, przedtem zaś z daremnym uporem szuka w swoim procesie sensu. Bądź co bądź „żyje w praworządnym państwie, wszędzie panuje pokój, wszelkie ustawy pozostają w mocy”. Jednak i tu się coś nie zgadza: dla autora nie całkiem panował pokój. Rozdziały początkowy i końcowy pisał on w rodzinnej Pradze około 11 sierpnia 1914 roku. Tymczasem już 2 sierpnia w swoim dzienniku zanotował: „Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji – po południu na lekcję pływania”. Od wielu dni trwała w Europie mobilizacja, po tym jak współczesny prokurenta K., również fikcyjny Józef Szwejk, miał od służącej usłyszeć: „No, to zabili nam Ferdynanda”. Zaczynał się – powie później Elias Canetti – „sąd nad światem”. Wcześniej napięcia społeczne, nieobojętne Kafce, który jako specjalista od bezpieczeństwa pracy znał sytuację ówczesnych robotników, zaczęły ruszać z posad bryłę świata. Jego zaś przyjętą wizję podważali między innymi Max Planck, Albert Einstein czy Sigmund Freud, dyskutowani w praskim salonie Berty Fanty, gdzie bywał i twórca Procesu. Więc tylko z ironią mógł pisać o panującym wszędzie „pokoju” – bo obserwując bacznie współczesność, wiedział aż nadto dobrze, jaki rozsadza ją niepokój.
Ale ustawy rzeczywiście pozostawały w mocy. Wolno przypuszczać, że prawnik Franz Kafka zakładał u odbiorców oczywiste dla siebie skojarzenie: Allgemeines Bürgerliches Gesetzbuch, „obywatelski kodeks praw”, obowiązujący ze zmianami w Austro‑Węgrzech od roku 1811 i po dziś dzień w Austrii. Jego aktualność wystarczyła zapewne, żeby pomysł procesu bez oskarżenia wydał się niedorzeczny przyjaciołom, którym autor czytał początkowy rozdział, wspólnie z nimi zaśmiewając się do łez. Nikt ze słuchaczy nie mógł wtedy przeczuwać, że fikcja Kafki wkrótce przestanie śmieszyć ludzi, że kojarząc z nią rzeczywiste uwięzienia oraz egzekucje, wbrew powieści odczytają w niej realistyczny zamysł.
Skąd jednak przekonanie, że zamysł realistyczny nie jest, a pojęć procesu, zatrzymania ani sądu nie należy rozumieć dosłownie? Na jakiej podstawie można zakładać, że Proces nie powstał na przykład jako zapowiedź paragrafu 58, pozwalającego skazywać na łagier za nic? Czyżby K. jednak zrobił coś złego? Czy cokolwiek by na to wskazywało?
Owszem. Zwłaszcza uważna lektura tekstu.

II

Faksymile Procesu, opublikowane w ramach Kafkowskiej edycji wydawnictwa Stroemfeld, nie rozstrzyga nawet układu rozdziałów, do dziś spornego. Ukazuje zarzucony po pięciu miesiącach pracy rękopis jako swoiste dzieło otwarte, jako – nomen omen – proces. Linijki energicznego pisma, gęstniejące, rzedniejące bądź przechodzące w znaki stenograficzne, skreślone zdania lub akapity, wstawki opóźniające puentę albo coś precyzujące są jak znieruchomiały ruch pióra i myśli. Pozwalają nam odtworzyć pobudki rozstrzygnięć formalnych i dzięki temu także warsztatowe cele, jakie Franz Kafka sobie wytyczał. Należało do nich, jak podkreśla jego badacz Hans Dieter Zimmermann, zapobieganie nadmiernym jednoznacznościom – pierwszy powód, żeby nie pojmować Procesu ani jako zapowiedzi totalizmu, ani książki dającej się przełożyć na pojęcia.
Bo kiedy na przykład w rozdziale „Stryj. Lenka” – jednym z Kafkowskich majstersztyków niedopowiedzenia – Józef zapewnia stryja, że „to nie jest proces przed zwykłym sądem”, przymiotnik „zwykły” zastępuje wcześniejszą wersję „państwowy”. Nie trzeba jednak czytać faksymile, by dostrzec, że pytania o legalność lub nielegalność procesu, oficjalność lub nieoficjalność sądu nie są dla zrozumienia powieści istotne. Odkąd nadzorca odradził Józefowi telefon do prokuratora – a niemiecki „Staatsanwalt” to „rzecznik państwa” – K. nie próbuje uzyskać pomocy władz, jakby już wiedząc, że wszystko rozgrywa się na innej płaszczyźnie. Granice instytucjonalnych struktur tracą znaczenie, tajemniczą współzależność ujawniają bankowe gabinety, rupieciarnia, katedra i poddasza ubogich kamienic, w których pisarz umiejscowił sąd. Właśnie tam – nie zaś we wspomnianym tylko raz „Pałacu Sprawiedliwości”.
A jednak co innego bodaj ostatecznie wyklucza rozumienie Procesu jako proroctwa totalizmu: zależność sądu od podsądnego. Sędzia śledczy oczekuje K. od godziny, na którą jedynie on wyznaczył sobie w myślach stawiennictwo; do sali przesłuchań doprowadza Józefa ślepy traf, i potwierdza się jedno ze zdań dla Procesu, jak uważam, kluczowych: „to wina przyciąga organa”. Zaciera się tutaj granica między jaźnią a światem zewnętrznym, między bierną a sprawczą rolą człowieka w danym wydarzeniu. Tak samo w rozdziale „Koniec”, kiedy bohater punktualnie oczekuje niezapowiedzianych gości, i w rozdziale katedralnym, kiedy duchowny mówi:

Sąd nic od ciebie nie chce. Przyjmuje cię, kiedy przychodzisz,
a kiedy odchodzisz, odprawia cię.

Do pytania, o jak pojętym sądzie można to powiedzieć, wrócę później. Co jednak już teraz oczywiste, to że w odniesieniu do ludzi prześladowanych lub zgładzonych przez dyktatury słowa takie byłyby uwłaczającym absurdem.
Rzecz jasna, odrzucenie „totalitarnej” wykładni nie powinno kwestionować socjologicznych wymiarów Procesu. Kafka, „niezwykle uważny obserwator współczesnych sobie udręczeń – jak w tym właśnie duchu podkreśla autor jednej z jego biografii Thomas Anz – brał udział w dyskusjach o biurokratyzacji społeczeństwa, które toczyli wtedy Max Weber i wielu innych”. W Procesie dostrzega Anz nowoczesne techniki dyscyplinowania człowieka w przestrzeni i czasie, opisane sześćdziesiąt lat później w dziele Michela Foucault Nadzorować i karać. Potwierdzeniem tego wydaje się w powieści dyscyplina nie tylko biurowa, lecz i takie ciekawiące Foucaulta jej aspekty jak mowa ciała, gry spojrzeń albo, symboliczne u Kafki, ciasne bądź luźne stroje. Sadomasochistyczny ubiór batożnika przywołuje sferę seksualności, przynależne i do niej narzędzie chłosty kafkologowie łączą też z piszącym piórem, a obrazy cielesnego zniszczenia i samozniszczenia przewijają się w Kafkowskiej prozie stale. Jednak masowa dyscyplina – wyraz oznaczający pierwotnie chłostę – musiała także panować zarówno w Zakładzie Robotniczych Ubezpieczeń Wypadkowych na Królestwo Czech, w którym pracował Franz Kafka, jak i w fikcyjnym banku stołecznym, gdzie K. piastuje wysokie stanowisko.
Co prawda, Józef to nie żaden pozbawiony jednostkowych cech psychicznych everyman, jak chcieli zwłaszcza egzystencjaliści. Stanowczy człowiek sukcesu, jakiego wiernie zagrał Kyle MacLachlan w ekranowym Procesie Davida Jonesa, pnie się po szczeblach kariery i nie jest zaledwie „skromnym urzędnikiem” – wbrew kolejnym stereotypom odbioru, które we wcześniejszym filmie Orsona Wellesa umacnia Anthony Perkins, kreujący neurotycznego szaraka. A jednak Wellsowska olbrzymia, pełna biurek hala, w której K. rozmawia ze stryjem, z pewnością by pisarzowi dogadzała. W znanej po polsku jeszcze pod błędnym tytułem Ameryka powieści Der Verschollene (Zaginiony), która zresztą po części powstała równolegle do Procesu, Kafka – być może przetwarzając obraz praskiej centrali telefonicznej, otwartej niedługo przedtem – opisuje olbrzymią „salę telefonów” i jednego z jej pracowników, „z głową opiętą stalową taśmą, która przyciskała mu do uszu słuchawki”. Przez telefon właśnie, medium tak niezwykle później pokazane w drugim rozdziale Zamku, sąd w Procesie wzywa Józefa dwukrotnie – i za każdym razem wyrażający przytoczenie koniunktiwus, a także dosyć drętwa składnia i styl oddzielają te komunikaty od wizji świata doświadczanego pięcioma zmysłami. Telefon bowiem – o czym pisze między innymi Michał P. Markowski w Czarnym nurcie – przerażał Kafkę niemożnością „naturalnego obcowania” z kimś drugim.
Odczuwalne w Procesie wielkomiejskie umasowienie i dobrowolna w przypadku egocentrycznego K. alienacja znajdują u Kafki wyraz także w częstej formie bezosobowej man, która odpowiada polskiemu „się” albo „człowiek”. Bohater Przygotowań do ślubu na wsi myśli sobie tak:

(…) pozostaje się więc samotnym, obcym dla wszystkich człowiekiem i jest się tylko przedmiotem zaciekawienia. I dopóki mówisz „się” – zamiast „ja”, nic to jeszcze nie znaczy (…) ale gdy sobie uświadomisz, że dotyczy to ciebie (…) jesteś wstrząśnięty.

Wkrótce taka językowa depersonalizacja zafascynuje Martina Heideggera, później zaś inni zwolennicy myśli egzystencjalistycznej dopatrzą się w Procesie ilustracji swoich poglądów na kondycję ludzką. Posłuchajmy, co Józef myśli jeszcze na chwilę przed śmiercią:

Może jeszcze jest ratunek? Może istnieją argumenty, o których człowiek [podkr. J.E.] zapomniał? (…) K. uniósł dłonie i rozstawił palce.

W rękopisie przy tych zdaniach linijki tekstu gęstnieją, skreślenia wydają się gwałtowniej pociągnięte, i chyba któreś zostawiło smugę po plamie atramentu – najwidoczniej Kafka w pośpiechu jej nie wytarł. Jedno ze skreśleń, poczynione spiesznie i połowicznie, cofa wcześniejszą wersję „uniosłem… rozstawiłem” – jakby ta w najdramatyczniejszej chwili niepotrzebnie ujawniła autora. Kiedy indziej kryje on się za Józefem, ten zaś często umniejsza własne lub cudze istnienie formą bezosobową. Zmaleć to wymknąć się władzy, jak zaznacza Elias Canetti w eseju o Kafce, którego nazywa „znawcą władzy”. A ponieważ Kafka nim był i ponieważ, jak wspomniałem, znał „ruszoną z posad” rzeczywistość, zaczątki totalizmu musiały, owszem, przeniknąć do jego prozy o tyle, o ile istniały dokoła pisarza.
A jednak nie ma racji autor internetowej pomocy szkolnej, który twierdzi, że powieścią Proces autor „ostrzega nas przed biurokratyzacją”. Franza Kafki nie może interesować pisanie o czymkolwiek, co podlegałoby takiemu streszczeniu. On nie potrzebuje żadnych „nas”, których miałby przed czymś ostrzegać. I nie potrzebuje dosłowności.

III

Kolejnym powodem, by podejrzewać, że K. jednak zrobił „coś złego”, jest świadomość wszechobecnej w Procesie ironii, a więc i nieufność wobec narratora. Przeważnie tożsamy z Józefem, wydaje się on zbyt pewny swego i stronniczy, by zasługiwał na wiarę. Już w pierwszym zdaniu niewinność bohatera podkreślona jest nieznanym polszczyźnie rodzajem koniunktiwu, który opisuje sytuacje uznawane z góry za wykluczone. Zdanie brzmi więc równie subiektywnie, jak personalna będzie perspektywa prawie całej opowieści. Symetrycznie, w ostatnim zdaniu rozdziału „Koniec”, forma „zdawało się” otwiera pytanie: komu? Jakby w składni wolne miejsce czekało jeszcze na prokurenta, który w swoim krótkim życiu uciekał od „ja” w ogólne „się”, a wreszcie przyciągnął organa, wyrok i swoją śmierć; jakby już w tym zdaniu jedynym śladem po Józefie K. był wstyd.
Po to jednak, by taka narracja, personalna i „jednokierunkowa”– jak ją nazywa germanista Friedrich Beissner – przynosiła w powieści odwrotny skutek, trzeba i w przekładzie unikać dystansu epika patrzącego z zewnątrz. Raz długi, raz krótszy oddech zdań, podobnie jak gramatyczna forma myśli K., uzmysławia bowiem jego fizyczną i psychiczną obecność. Brakuje w całej opowieści kogoś, kto wzniósłby się ponad zdarzenia, ba – niektórzy kafkolodzy mówią o naszym wspólnym z Józefem uwięzieniu wewnątrz nieczytelnej rzeczywistości. Beissner przytacza nawet Kafkowski zapisek o przedstawianiu „własnego życia wewnętrznego, które jest jak sen” – ale chociaż w Procesie nie brak pierwiastków onirycznych, trudno raczej w ślad za nim uznać akcję powieści za „urojenie umysłu samotnego w skrajnym wyczerpaniu”.
W myślach i zachowaniach K. za dużo powagi, by nie wydawał się śmieszny. Autor najnowszej biografii Kafki Reiner Stach tak pisze o Józefie:

Nieustannie narzuca się zwłaszcza komizm czynności omyłkowej (…), motywy rządzące postępowaniem danej osoby widoczne są dla wszystkich prócz niej samej. Oskarżony uważa za niebywałe, że ktoś obcy bez przedstawienia się wtargnął do jego pokoju, po czym wpada na pomysł, żeby okazać „legitymację cyklistowską” albo ewentualnie odebrać sobie życie. Z osobą wynajmującą pokoje toczy dyskusję o tym, jak się prowadzi panna Bzykier, ale sam jednocześnie zapomina, że nie zdąży ze swoją zwykłą wizytą u prostytutki.

Dystans patrzenia na Józefa i subtelne zmiany tej perspektywy nie dają się jednak dostrzec tak łatwo. Podobnie jak różnice odcieni stylistycznych – słownictwo bowiem i frazeologię Kafki konsekwentnie cechują beznamiętność, sprawozdawcza precyzja, niechęć do zbytecznych urozmaiceń, skąpa idiomatyka i oszczędność synonimów. Tłumacz Procesu bierze na siebie niewdzięczną misję samoograniczenia, oryginał nie uprawnia go bowiem do językowego „zabłyśnięcia”. Zamiast raczyć odbiorców barwnością stylu, powinien zadbać o jego bezbarwność, by czasem tylko punktowo ją przełamać tam, gdzie czyni to autor. Oto na przykład u lokatorki proletariackiej kamienicy słyszymy pewien wariant fonetyczny właściwy południowej niemczyźnie, jakby całą powieść miała dokładniej umiejscowić jedna głoska; oto koniunktiwus mowy zależnej, oddający wspomniane zawiadomienia telefoniczne, gdzie indziej bierze w nawias także gadaninę adwokata, osoba zaś wynajmująca Józefowi pokój zdradza składnią naiwność i brak wykształcenia.
Lecz poza tym Kafkowska narracja jest jak twarz Bustera Keatona – pozorna niewzruszoność jeszcze nasila jej komizm. By nie rzec: komediowość. Bądź co bądź, pisarz fascynował się teatrem, zwłaszcza żydowskim, wiele określeń w Procesie sugeruje sceniczność wydarzeń, K. myśli o bliskiej śmierci trochę jak o wyjściu za kulisy po zagraniu roli, a wcześniej w swoim pozbawieniu wolności expressis verbis przeczuwa „komedię”.
Zważywszy na to wszystko, tym łatwiej zrozumieć – co najmniej zrozumieć – cały śmiech, jaki towarzyszył czytaniu przez Kafkę rozdziału „Zatrzymanie”. I tym trudniej utożsamić się z bohaterem. Nawet bez pozatekstowej wskazówki, jaką w dzienniku pisarza jest jednoznaczna wzmianka o winie K., sama narracja nie pozwala brać za dobrą monetę Józefowych zapewnień o jego niewinności ani o czymkolwiek. Chyba że oczywiście pokrywają się z naszym własnym rozeznaniem, powziętym z należytego dystansu – na przykład kiedy bohater oświadcza, że „to nie jest proces przed zwykłym sądem”.
Bo nie jest. Kafkolog Peter Beicken pisze:

Jedyny w swoim rodzaju, drażniący podział powieściowego świata na rzeczy zwykłe i niezwykłe, jawne i potajemne, utrudnia przekonujące sformułowanie tematyki oraz problematyki Procesu we dług oswojonych pojęć. (…) Dzieło to należy więc interpretować tak, by wywiedziona z normalnych odczytań wykładnia pozwalała rozpoznawać niezwyczajne wymiary interpretacji – by zatem sfera mimesis zderzała się ze sferą wyobraźni.

Jednym z tych, którzy to wcześnie dostrzegli, był Bruno Schulz.
(…)

 
Wesprzyj nas