“Bracia Burgess”, uważana za jedną z najciekawszych amerykańskich powieści ostatnich lat i najlepszą w dorobku Elizabeth Strout po raz pierwszy po polsku.


Bracia BurgessElizabeth Strout „ożywia codzienność z zadziwiającą mocą” napisano w „The New Yorker” po publikacji książki, która przyniosła jej nagrodę Pulitzera, “Olive Kitteridge”. „San Francisco Chronicle” wychwala Strout za „wspaniały dar uczłowieczania bohaterów”. Znakomita autorka powraca z zadziwiającą powieścią, wspaniałym i poruszającym dziełem współczesnej literatury.

Jim i Bob nie mogą się uwolnić od wspomnień dziwnego wypadku, w którym zginął ich ojciec. Obaj byli wtedy dziećmi. Kiedy tylko mogli, uciekli z rodzinnego Shirley Falls w Maine do Nowego Jorku.

Jim, błyskotliwy prawnik korporacji, zawsze starał się pomniejszać dokonania obdarzonego wielkim sercem brata. Z kolei Bob, pracujący w instytucji udzielającej pomocy prawnej, wielbi Jima i zawsze przechodzi nad tym do porządku.

Ten utrwalony stan rzeczy zostaje naruszony, kiedy ich siostra, Susan – bliźniaczka Boba, która została w Shirley Falls – pilnie wzywa ich do domu. Jej nastoletni jedynak Zach wpakował się w kłopoty i Susan desperacko potrzebuje pomocy. Z tego powodu bracia Burgess wracają w rodzinne strony, a od dawna skrywane napięcia, które ich ukształtowały i kładły się cieniem na wzajemnych relacjach, zaczynają się ujawniać w nieoczekiwany sposób, który na zawsze zmieni stosunki między rodzeństwem.

Rzadkie połączenie błyskotliwej narracji, doskonała proza i godne podkreślenia rysowanie postaci sprawiają, iż Elizabeth Strout tchnęła życie w dwóch głównych bohaterów, których starcia i zwycięstwa zapadają w pamięć, a czytelnik będzie o nich pamiętał jeszcze długo po zakończeniu lektury. “Bracia Burgess” to chyba najbardziej zaskakujące dzieło literackie Elizabeth Strout, z którego wynika delikatne, wyraziste, pełne miłości i głęboko oświecające przesłanie, dotyczące więzów z domem i rodziną.

***

Moralistka Strout nigdy nie moralizuje. Z dociekliwością i współczuciem bada relacje między jednostką, rodziną i społeczeństwem. Bez innych – w dobrym i złym – bylibyśmy nikim. To jej niełatwe przesłanie na niełatwe czasy.
Juliusz Kurkiewicz “Książki. Magazyn do Czytania”

Wyjątkowość Strout – i jej przejmującej i wartkiej powieści – polega na tym, że znalazła równowagę między narracją a głębią uczuć. (…) Każdy element tej pełnej wdzięku, wieloaspektowej powieści jest głęboko przemyślany, znakomicie opisany i wyraziście nakreślony.
„Chicago Tribune”

Największym atutem Strout jako pisarki, oprócz ostrej precyzji, charakteryzującej tę wnikliwą książkę, od której trudno się oderwać, jest zaznajamianie czytelnika z wadami bohaterów, przy czym żaden nie staje się odpychający. (…) Strout maluje portret amerykańskiego społeczeństwa, pogrążonego w chaosie, równie ambitny co w Amerykańskiej sielance Philipa Rotha, ale bardziej osobisty.
„Time”

Kiedy czytasz powieść Elizabeth Strout, możesz odnieść wrażenie, iż zaglądasz sąsiadowi w okno. (…) W tej powieści pojawia się narastające napięcie, wywołane pięknym językiem, dbałym o szczegóły. Strout pokazuje zazdrość, dumę, winę, bezinteresowność, bigoterię i miłość w delikatny, a zarazem celny sposób.
„Minneapolis Star Tribune”

Na podstawie książki Robert Redford produkuje serial dla telewizji HBO.

Elizabeth Strout jest autorką bestsellera „New York Times” “Olive Kitteridge”, powieści, za którą dostała nagrodę Pulitzera (2009). Napisała też “Nie odstępuj ode mnie” oraz “Amy and Isabelle” (nagroda „Los Angeles Times” Art Seidenbaum i „Chicago Tribune” Heartland Prize). Była finalistką nagrody PEN/Faulkner i londyńskiej Orange Prize, do której jest ponownie nominowana za swoją najnowszą powieść “Mam na imię Lucy”. Jej opowiadania publikuje wiele czasopism, w tym „New Yorker” oraz „O: The Oprah Magazine”. W 2017 roku ukaże się jej zbiór opowiadań powiązany z ostatnią powieścią “Mam na imię Lucy”. Mieszka w Nowym Jorku.

Elizabeth Strout
Bracia Burgess
Przekład: Małgorzata Maruszkin
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 28 września 2016

Bracia Burgess


Prolog

Mama i ja dużo rozmawiałyśmy o rodzinie Burgessów. „Dzieciaki od Burgessów” – tak mówiła. Rozmawiałyśmy o nich głównie przez telefon, bo ja mieszkałam w Nowym Jorku, a ona w Maine. Ale rozmawiałyśmy o nich, także kiedy ją odwiedzałam i zatrzymywałam się w pobliskim hotelu. Mama nieczęsto bywała w hotelach i bardzo polubiłyśmy przesiadywanie w pokoju – na zielonych ścianach widniał rządek różowych kwiatków – i rozmowy o przeszłości, o tych, którzy wyjechali z Shirley Falls, i o tych, którzy zostali.
– Tak sobie myślałam o tych dzieciakach od Burgessów – mówiła mama, odsuwając zasłony i spoglądając na brzozy.
Wydaje mi się, że „dzieciaki od Burgessów” jakoś się jej uczepiły, bo cała trójka została publicznie napiętnowana, a także dlatego, że wiele lat wcześniej uczyła ich w czwartej klasie szkółki niedzielnej. Wyróżniała chłopców. Jima – bo już wtedy był złośnikiem, ale czuła, że stara się panować nad sobą, a Boba – bo miał złote serce. Susan specjalnie jej nie interesowała.
– Nikt się nią nie przejmował, o ile pamiętam – mówiła.
– Susan była ładna jako dziecko – wspominałam. – Miała loczki i duże oczy.
– A potem urodziła tego stukniętego syna.
– Smutne – mówiłam.
– Wiele jest smutnych spraw – przyznawała mama.
Obie byłyśmy już wówczas wdowami i po jej słowach zapadała cisza. Potem jedna z nas dodawała, jak to dobrze, że Bob Burgess w końcu znalazł odpowiednią żonę. Ta żona, jego druga i miałyśmy nadzieję ostatnia, była pastorem unitarian. Mama ich nie lubiła, uważała, że to ateiści, którzy nie chcą zrezygnować z przyjemności Bożego Narodzenia, ale Margaret Estaver pochodziła z Maine i to wystarczało.
– Bob mógł przecież ożenić się z kimś z Nowego Jorku, tyle lat tam mieszkał. Popatrz tylko, co stało się z Jimem, jak ożenił się z tą snobką z Connecticut – komentowała.
Oczywiście sporo rozmawiałyśmy o Jimie: jak opuścił Maine, jak to wcześniej pracował przy zabójstwach w Biurze Prokuratora Generalnego, jak miałyśmy nadzieję, że będzie się ubiegał o stanowisko gubernatora, jak wszyscy łamali sobie głowę, czemu nagle zrezygnował, a potem – naturalnie – mówiłyśmy o nim wtedy, kiedy trwał proces Wally’ego Packera, a Jima co wieczór pokazywali w wiadomościach. Ten proces toczył się w czasie, kiedy dopiero zaczęto zezwalać na relacje w telewizji, rok później O.J. Simpson przyćmił sprawę Packera w pamięci wielu ludzi, ale wcześniej Jim zdobył już w całym kraju wielbicieli, którzy w osłupieniu patrzyli, jak uzyskuje uniewinnienie dla Wally’ego Packera, piosenkarza soul o łagodnej twarzy, którego głęboki głos („Zdejmijcie ze mnie to brzemię, brzemię miłości…”) sprawił, że duża część naszego pokolenia wkroczyła w dorosłość. Wally Packer najprawdopodobniej zapłacił komuś za zamordowanie swojej białej dziewczyny. Jim nie pozwolił, by proces przeniesiono poza Hartford, gdzie bardzo liczył się kolor skóry, a ławę przysięgłych podobno dobrał genialnie. No i potem, cierpliwie i przekonująco, tłumaczył, że można się pomylić, analizując czynniki – które podobno splatają się w całość czy jak w tym wypadku: nie splatają się – stanowiące podstawę przestępczego zachowania: zamiar i działanie. W pismach o zasięgu ogólnokrajowym zamieszczano rysunki – na przykład, kobieta gapi się na zabałaganiony salon, a podpis głosi: „Skoro mam zamiar zaprowadzić tu porządek, to kiedy zapanuje tu porządek?”. Sondaże wskazywały, że większość, podobnie jak mama i ja, uważała Wally’ego Packera za winnego. Jednak Jim dokonał rzeczy zadziwiającej i zyskał sławę. (Kilka gazet zaliczyło go do grona najbardziej seksownych mężczyzn 1993 roku i nawet moja mama, która nienawidziła wszelkich wzmianek o seksie, nie uważała, że to przemawia na jego niekorzyść). Podobno O.J. Simpson chciał, żeby Jim dołączył do jego „Drużyny Marzeń”, takie pogłoski krążyły w sieci, ale ponieważ ze strony Burgessów nie było komentarzy, uznano, że Jim „spoczął na laurach”. Proces Packera dostarczał mamie i mnie tematów do rozmów w czasach, kiedy nie bardzo lubiłyśmy swoje towarzystwo. Ale to było kiedyś. Teraz, opuszczając Maine, całowałam mamę w policzek i mówiłam jej, że ją kocham, a ona mówiła to samo mnie.
Kiedyś wieczorem, po powrocie do Nowego Jorku, zadzwoniłam do niej z mojego mieszkania na dwudziestym szóstym piętrze. Przez okno widziałam zapadający nad miastem zmierzch i światła, które rozbłyskały niczym świetliki na rozpościerających się przede mną polach domów.
– Pamiętasz, jak mama Boba wysłała go do psychiatry? Dzieciaki gadały o tym na boisku: Bobby Burgess musi iść do doktora od czubków!
– Dzieci są okropne! – powiedziała mama. – Pan Bóg świadkiem.
– To było dawno temu – odparłam. – Wtedy nikt nie chodził do psychiatry.
– Wszystko się zmieniło – zauważyła mama. – Ludzie, z którymi spotykam się na tańcach, mają dzieci i te dzieci chodzą do psychoterapeutów, zresztą oni wszyscy wyglądają, jakby byli na prochach. I nikt tego nie ukrywa, muszę dodać.
– Pamiętasz ojca Burgessów?
Pytałam ją o to już wcześniej. Ale często tak robiłyśmy, wracałyśmy do znanych spraw.
– Pamiętam. Wysoki był. Pracował w fabryce, chyba jako majster. A potem ona została całkiem sama.
– I już nigdy nie wyszła za mąż.
– No, nigdy – potwierdziła mama. – Nie wiem, jakie wtedy miała możliwości. Z trójką małych dzieci. Jim, Bob i Sue.

***

Dom Burgessów stał jakieś półtora kilometra od centrum miasta. Był mały, ale w tej części Shirley Falls przeważały 11 małe domy, no, przynajmniej nie duże. Dom był żółty, stał na zboczu, po jednej stronie miał pole, tak żywo zielone wiosną, że jako dziecko żałowałam, że nie jestem krową i nie mogę całymi dniami paść się na tej soczystej trawie, tak apetycznie wyglądała. Na polu Burgessów nie było krów ani nawet warzywniaka, niczego, co tworzy atmosferę podmiejskiego gospodarstwa. W lecie pani Burgess pojawiała się niekiedy na podwórzu przed domem, ciągnąc szlauch przez krzaki. Ponieważ dom stał na wzgórzu, zawsze wydawało się, że jest ona daleko. Była malutka i nie odpowiadała na pozdrowienia ojca, który machał, kiedy przejeżdżaliśmy obok, ale pewnie tego nie dostrzegała.
Ludzie myślą, że miasteczka aż kipią od plotek, ale kiedy byłam dzieckiem, rzadko słyszałam dorosłych rozmawiających o innych rodzinach, a tragedię, która dotknęła Burgessów, przyjęto tak samo jak inne, jak wypadek biednej Bunny Fogg, która wpadła do piwnicy, co odkryto dopiero po trzech dniach, czy chorobę pani Hammond, u której zdiagnozowano guza mózgu wtedy, kiedy akurat wysłała dzieci do college’u, czy szaleństwo Annie Day, podnoszącej spódnicę przed chłopakami – miała blisko dwadzieścia lat, ale jeszcze nie skończyła szkoły. To dzieciaki – zwłaszcza te młodsze – roznosiły plotki i były niemiłe. Dorośli starali się trzymać nas w karbach, więc jeśli jakieś dziecko na boisku mówiło, że Bobby Burgess „zabił swojego tatę” albo „chodzi do doktora od czubków”, winnego wysyłano do gabinetu dyrektora, wzywano rodziców i pozbawiano go drugiego śniadania. Ale nie zdarzało się to często.
Jim Burgess był ode mnie dziesięć lat starszy, co sprawiało, że wydawał się tak niedostępny jak ktoś sławny, zresztą 12 już wtedy był znany: grał w drużynie futbolowej, został przewodniczącym klasy i naprawdę dobrze wyglądał, miał ciemne włosy, był poważny. Pamiętam, że w jego oczach nigdy nie gościł uśmiech. Bobby i Susan byli od niego młodsi i czasami pilnowali mnie i moich sióstr. Susan nie zwracała na nas zbytniej uwagi, ale kiedyś uznała, że nabijamy się z niej, i zabrała herbatniki w kształcie zwierzątek, które mama zawsze nam zostawiała, kiedy wychodzili gdzieś z ojcem. W proteście jedna z moich sióstr zamknęła się w łazience, a Susan darła się, że wezwie policję. Nie pamiętam, jak to się skończyło, ale żadna policja nie przyjechała, a kiedy mama wróciła, zdziwiła się, że nie zjadłyśmy ciastek. Kilka razy dyżur miał Bobby i nosił nas na barana. Odwracając głowę, upewniał się, że wszystko w porządku, i wiadomo było, że wisisz na plecach kogoś, kto jest miły i dobry. Kiedyś uciekała mu jedna z moich sióstr, na podwórku przewróciła się i otarła sobie kolano. Bobby poczuł się okropnie, widziałyśmy to wyraźnie. Ale uspokajająco machał wielką dłonią. „Jesteś dzielną dziewczynką, nic ci nie będzie”.
Kiedy dorosłyśmy, siostry przeniosły się do Massachusetts. Ale ja pojechałam do Nowego Jorku, co nie uszczęśliwiło rodziców. Zdradziłam Nową Anglię, tradycja rodu sięgała siedemnastego wieku. Moi przodkowie mieli dużo werwy i sporo przeżyli, jak przypomniał mi ojciec, ale ich noga nigdy nie postała w szambie Nowego Jorku. Wyszłam za nowojorczyka, towarzyskiego zamożnego Żyda, co tylko pogorszyło sprawę. Rodzice nie przyjeżdżali zbyt często. Chyba miasto ich przerażało. Chyba uważali mojego męża za obcego i to też ich przerażało. Chyba nawet moje dzieci ich przerażały, pewnie wydawały im się bezczelne 13 i rozpuszczone, miały bałagan w pokojach, bawiły się plastikowymi zabawkami, potem nosiły kolczyki w nosie, farbowały włosy na niebiesko i fioletowo. Wtedy nie układało się dobrze między nami.
Jednak kiedy zmarł mój mąż, a było to w tym samym roku, gdy ostatnie z dzieci wyjechało do college’u, mama, która owdowiała rok wcześniej, przyjechała do Nowego Jorku i pogłaskała mnie po czole – tak robiła, kiedy byłam dzieckiem i leżałam chora – i powiedziała, że jej przykro, że w tak krótkim czasie straciłam i ojca, i męża.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
Leżałam na kanapie.
– Opowiedz mi coś.
Przesiadła się na krzesło przy oknie.
– No dobrze. Mąż Susan Burgess zostawił ją i przeniósł się do Szwecji. Chyba poczuł zew przodków, kto to może wiedzieć. Przyjechał z północy do tego miasteczka Nowa Szwecja, pamiętam. Zanim pojechał na uniwersytet. Susan dalej mieszka w Shirley Falls, z tym jedynym synem.
– Dalej jest ładna?
– A skąd!
I tak to się zaczęło. Niczym sznureczki, łączące mamę ze mną, a mnie z Shirley Falls, urwane pogłoski, informacje i wspomnienia o dzieciakach od Burgessów trzymały nas w pionie. Przekazywałyśmy je sobie i roztrząsałyśmy. Na nowo opowiadałam mamie, jak poznałam Helen Burgess, żonę Jima, kiedy – jak ja wówczas – mieszkali w okolicach Park Slope na Brooklynie. Burgessowie przeprowadzili się tam z Hartford, po procesie Packera, bo Jim dostał pracę w dużej firmie na Manhattanie.
Pewnego wieczora jedliśmy z mężem kolację w lokalu w Park Slope, a nieopodal siedziała Helen ze swoją znajomą, i wychodząc, przystanęliśmy obok ich stolika. Wypiłam trochę wina – pewnie dlatego się zatrzymałam – i powiedziałam Helen, że pochodzę z tego samego miasta, w którym dorastał Jim. Na jej twarzy pojawił się wyraz, który do dziś pamiętam. Jakby przestrach. Spytała, jak się nazywam, przedstawiłam się, a ona stwierdziła, że Jim nigdy o mnie nie wspominał.
„Jestem dużo młodsza” – wyjaśniłam. Lekko drżącymi rękami wygładziła obrus i serwetkę i powiedziała: „Nie byłam tam od lat, miło was poznać, do widzenia”.
Mama stwierdziła, że Helen mogła zachować się uprzejmiej.
– Ona ma pieniądze, pamiętaj o tym. Uważa się za lepszą od przybyszów z Maine.
Takie uwagi nauczyłam się puszczać mimo uszu. Nie zawracałam sobie głowy ani obronną postawą mamy, ani tym jej Maine.
Jednak kiedy syn Susan Burgess zrobił to, co zrobił, kiedy relacje o tym trafiły do gazet, nawet do „The New York Times’a”, a potem i do telewizji, powiedziałam mamie przez telefon:
– Chyba opiszę historię dzieciaków od Burgessów.
– To niezła historia – przyznała.
– Ale ludzie uznają, że to nieładnie pisać o kimś, kogo znam.
Tego wieczora mama była zmęczona. Ziewnęła.
Wcale ich nie znasz. Tak naprawdę to nikt nikogo nie zna.

KSIĘGA PIERWSZA

Pewnego wietrznego październikowego popołudnia przy brooklyńskim Park Slope Helen Farber Burgess pakowała rzeczy na wakacje. Duża niebieska walizka leżała otwarta na łóżku, a poskładane ubrania, które jej mąż wybrał poprzedniego wieczora, piętrzyły się na stojącym obok fotelu. Na niebie przesuwały się obłoki, a wpadające do pokoju słońce odbijało się w mosiężnych gałkach łóżka i sprawiało, że walizka wydawała się jeszcze bardziej niebieska. Helen krążyła między wyłożoną białą tapetą garderobą z ogromnymi lustrami i długim oknem w ramie z ciemnego drewna, a sypialnią z francuskim oknem, teraz zamkniętym, ale w cieplejsze dni otwieranym, wychodzącym na taras od strony ogrodu. Helen doświadczała czegoś w rodzaju paraliżu umysłowego, który zawsze ją dotykał, kiedy pakowała się przed podróżą, zatem ostry dźwięk telefonu przyniósł jej ulgę. Wyświetlił się napis „numer prywatny”, więc to mogła być albo żona któregoś z partnerów męża z kancelarii – tworzyli cenioną firmę sławnych prawników – albo jej szwagier, Bob, który od lat miał zastrzeżony numer, ale sławny nie był i nigdy nie będzie.
– Cieszę się, że to ty – powiedziała, wyciągając z szuflady komody kolorowy szal, podnosząc go i upuszczając na łóżko.
– Naprawdę? – W głosie Boba brzmiało zdziwienie.
– Obawiałam się, że to Dorothy. – Helen podeszła do okna i wyjrzała na ogród.
Śliwa pochylała się na wietrze, a żółte liście psianki wirowały po ziemi.
– Czemu nie chcesz z nią rozmawiać?
– Męczy mnie – odparła Helen.
– Właśnie wyjeżdżasz z nimi na tydzień.
– Na dziesięć dni. Wiem.
Po chwili ciszy usłyszała Boba.
– No tak… – Jego głos wyrażał pełne zrozumienie, natychmiastowe i głębokie.
Helen uważała, że to jego mocna strona, ta zadziwiająca umiejętność wpadania na kilka sekund wprost w zakamarki cudzego świata. Powinien być dobrym mężem, ale najwidoczniej nie był, bo żona opuściła go wiele lat temu.
– Już z nimi wyjeżdżaliśmy – przypomniała mu. – Będzie dobrze. Alan to strasznie miły facet. Nudny.
– I partner zarządzający w kancelarii – zauważył Bob.
– To też – rzuciła pogodnie. – Trochę trudno byłoby nam powiedzieć: „Wolimy pojechać sami”. Jim mówi, że ich starsza dziewczynka przechodzi teraz trudny okres, jest w szkole średniej, a rodzinny terapeuta zasugerował im, żeby wyjechali. Nie wiem, czemu człowiek ma wyjeżdżać, kiedy jego dziecko rozrabia, ale jest, jak jest.
– Też nie wiem – szczerze przyznał Bob. I dodał: – Helen, to się po prostu wydarzyło.
Słuchała, składając lniane spodnie.
– Może wpadniesz – przerwała mu. – Wyskoczymy naprzeciwko na kolację, jak Jim wróci.
Po tej rozmowie mogła już pakować się z przekonaniem. Barwny szal dołączył do trzech białych lnianych bluzek i czarnych balerinek oraz koralowego naszyjnika, który Jim kupił jej rok wcześniej. Kiedy na tarasie będą z Dorothy sączyły whisky, czekając, aż ich mężowie wrócą spod prysznica po golfie, Helen może rzuci: „Bob to interesujący facet”. Może nawet wspomni o tym wypadku, jak to czteroletni Bob bawił się dźwignią biegów i sprawił, że samochód przejechał ich ojca i zabił go. Ojciec schodził podjazdem, żeby poprawić coś przy skrzynce na listy, a trójkę dzieci zostawił w wozie. Absolutnie okropna sprawa. O której nigdy się nie mówiło. Przez trzydzieści lat Jim wspomniał o tym tylko raz. Ale w Bobie było coś niepokojącego, Helen wolała na niego uważać.
„Musisz być święta” – powie Dorothy, prostując się, z oczami ukrytymi za wielkimi ciemnymi okularami.
Helen potrząśnie głową. „Po prostu lubię czuć się potrzebna. Dzieci dorastają…”. Nie, nie wspomni o dzieciach, skoro córka Anglinów zawala szkołę, balując do świtu. Jak mają spędzić razem dziesięć dni i nie mówić o dzieciach? Musi zapytać Jima.
Poszła na dół, do kuchni.
– Ana – zwróciła się do gosposi, szorującej słodkie ziemniaki szczotką do warzyw. – Jemy dziś na mieście. Możesz iść do domu.

 
Wesprzyj nas