Carl Frode Tiller po opublikowaniu “Osaczenia” trafił do czołówki najbardziej interesujących pisarzy skandynawskich, umiejscowiony tam przez krytyków literackich, tuż obok Knausgårda i Christensena. Już to, a także kilka zdobytych prestiżowych nagród, z Europejską Nagrodą Literacką na czele, zachęca do zapoznania się z jego prozą.


Carl Frode Tiller, OsaczenieUtrata pamięci, która dotknęła bohatera, próba jej odzyskania, człowiek bez przeszłości pragnący przywrócić swe wspomnienia – te wątki wykorzystane były w literaturze już wielokrotnie. Okazuje się, że ograne schematy potraktowane oryginalnie mają szansę na nowe życie. Carl Frode Tiller spojrzał na te tematy z nowej perspektywy i osaczył czytelnika – emocjonalnie i literacko, prezentując przypowieść o rozliczaniu własnego życia, gdy z perspektywy czasu i bliskich osób dostrzegamy błędy i porażki, a jedyne co pozostaje aktualne to wyrzuty sumienia i przeklinanie własnej głupoty.

David zostaje przyjęty do szpitala z objawami całkowitej utraty pamięci. Jedynym sposobem na jej odzyskanie wydaje się znalezienie osób, które znały go w młodości i opowiedzą mu szczegóły z jego życia, które same pamiętają i w których brały udział. W ten sposób na oczach czytelnika powstaje nowa historia Davida, opowiedziana za pomocą listów i relacji dwójki jego przyjaciół z czasów licealnych – Jona i Silje oraz trzeciej osoby: Arvida, jego ojczyma. To z ich wspomnień i opowieści – od prostych, codziennych po najbardziej intymne – wyłaniają się odmienne obrazy głównego bohatera, niejednoznacznego i wielowymiarowego, przeczące sobie w szczegółach i nie dające pewności, który z nich jest prawdziwy. A może żaden…

Stworzenie od nowa osobowości Davida okazuje się więc skomplikowane, a sprawy nie ułatwia wcale fakt, że trójka osób z jego najbliższego otoczenia sama posiada poważne, osobiste problemy, które odciskają piętno na wspomnieniach, które zechcą ujawnić. Równie istotną rolę odegrają ulotne wrażenia, przeżycia i wzajemne sympatie. Czy trójka znajomych jest w stanie powiedzieć wszystko i zachować obiektywizm?

Powieść Tillera to psychologiczny thriller i opowieść o współczesnej Norwegii, głęboko przesiąknięta melancholią i smutkiem spowodowanymi nudnym życiem w prowincjonalnym miasteczku. Tiller umiejętnie łączy w “Osaczeniu” kilka gatunków literackich. Trzy główne opowieści, stanowiące oś fabularną, przedstawione w formie bliskiej pamiętnikowi, przeplatane są listami i krótkimi opowiadaniami. Pozwoliło to autorowi na pokazanie historii w sposób nielinearny i jej zdynamizowanie za pomocą wielu zaskakujących zwrotów akcji.

Carl Frode Tiller osaczył czytelnika – emocjonalnie i literacko, prezentując przypowieść o rozliczaniu własnego życia

Perfekcyjnie skonstruowany wielogłos opowieści trójki bohaterów, niczym stopniowo dokładane elementy mozaiki, wyłania przebieg ich losów. Ostatecznie Tiller pozostawia czytelnika z pytaniem – czy David rzeczywiście stracił pamięć czy jego niedomaganie to tylko rodzaj psychologicznej gry mającej na celu sprowokowanie bliskich osób do zwierzeń, jakimi w innych okolicznościach nigdy by się z nim nie podzielili. W tej mętnej sieci niedopowiedzeń ostateczna interpretacja należeć będzie do czytelnika. Robert Wiśniewski

Carl Frode Tiller, Osaczenie, Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 14 września 2016

Carl Frode Tiller, Osaczenie

Carl Frode Tiller
Osaczenie
Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 14 września 2016

Vemundvik, 10–13 lipca 2006 roku

Chęć wyjazdu stąd była jedną z wielu rzeczy, które nas ze sobą wiązały. Mieliśmy wspólne marzenie, żeby wyjechać z Namsos i nigdy więcej tu nie wrócić. Już jako jedenasto- czy dwunastolatek powiesiłem u siebie wielki plakat z wi­dokiem New York by night i wieczorami przed zaśnięciem często sobie wyobrażałem, jak by to było, gdybym mieszkał na jakiejś konkretnej ulicy, w jakimś konkretnym drapaczu chmur, za szybami jakiegoś konkretnego okna. Już wtedy czułem, że życia, do jakiego byłem przeznaczony, nie dało­by się przeżyć w małym, sennym mieście tartaków, gdzie mieszkałem, a jeszcze bardziej się w tym przeświadczeniu utwierdziłem, kiedy spotkałem Ciebie, ponieważ wspólnie żywiliśmy swego rodzaju pogardę dla małomiasteczkowej atmosfery, w której przyszło nam wzrastać. Lubiliśmy wyśmiewać się z Namsos i jego mieszkańców, w jakimś wspólnotowym odurzeniu włóczyliśmy się bez celu, prześcigając się w nielubieniu miasta i ludzi, którzy tu żyli. Chcieliśmy uciec od głównych ulic – cichych i wymarłych po czwartej po południu, od wiatru i deszczu znad fiordu, które smagały jak biczem nieliczne szare, betonowe klocki budynków z lat pięćdziesiątych, od budki z kiełbaskami, przy której w sobot­nie wieczory zwykle zbierała się hałaśliwa młodzież z samogonem i gazowaną popitką w kieszeni i gdzie zawiesisty odór frytury mieszał się z ostrą wonią przypalonej gumy w fordach taunusach, śmigających w dół po Havnegata. Pie­lęgnowaliśmy obraz mieszkańców Namsos jako skupionych na sobie wieśniaków i swoje wyobrażenie o nas jako o lu­dziach otwartych, ciekawych szerokiego świata i spoglądających z tęsknotą w jego kierunku, i nigdy nam się nie nudzi­ło wyliczanie, jakie małe jest to Namsos, jakie odosobnione i odcięte od reszty cywilizacji. „Niedługo pewnie Ben Hur dotrze i do kina Namsos”, mawialiśmy, dyskutując o filmach, które wydawały się nam interesujące i które wyświetlano w metropoliach, my zaś musieliśmy zaakceptować fakt, że przyjdzie nam poczekać jeszcze dwa, trzy miesiące, nim pojawią się u nas, jeśli w ogóle się pojawią. „Myślał pewnie, że mówię o papierosach”, rzuciłem, kiedy sprzedawca w jed­nym z dwóch sklepów z płytami w mieście powiedział, że w tej chwili nie mają Prince’a. Udawaliśmy w takich przypad­kach zrezygnowanych i sfrustrowanych, a nawet zagniewanych, ale z perspektywy czasu łatwo dostrzec, że radowały nas one i byliśmy od nich uzależnieni, dzięki nim mogliśmy się czuć tak dojrzali, uświadomieni społecznie i kulturalni, jakimi się sobie wydawaliśmy. „Przeznacz wieczór albo dwa wieczory w roku na kabaret, to pewnie wszyscy jak jeden mąż staną się jego zwolennikami”, skomentowałem sytuację u szczytu ogólnospołecznego oporu wobec budowy Domu Kultury. A Ty, który właśnie zacząłeś palić i usilnie starałeś się wyglądać z cygaretką swobodnie i na światowca, parsknąłeś śmiechem i zrezygnowany trząsłeś głową nad tym wieśniac­twem z obwisłymi tyłkami, które pozamykało się w swoich domach jednorodzinnych, oglądało Bill Cosby Show albo inne odmóżdżające programy telewizyjne i w przeciwień­stwie do nas w ogóle nie robiło wrażenia ludzi, którzy ro­zumieją, że to sztuka, literatura i muzyka nadają życiu sens i jedynie o nich warto rozmawiać.
Zresztą rozmawiając o sztuce, literaturze i muzyce, zwłaszcza gdy w pobliżu znajdowali się inni, przyswoiliśmysobie nieco zawiły i kłopotliwy sposób wypowiedzi. Często robiliśmy przerwy w środku zdania, zastanawialiśmy się dłu­go z zamkniętymi oczami, wydmuchując nosem powietrze i udając głęboko zamyślonych, ponieważ dzięki temu, jak nam się wydawało, wyglądaliśmy na mądrych i brzmieliśmy jak intelektualiści, a poza tym sprawialiśmy wrażenie, że to co mówimy, wymyśliliśmy tu i teraz, co oczywiście cza­sami się zdarzało, choć równie często były to rzeczy prze­czytane i że tak powiem, wykute z gazet i czasopism, po które sięgaliśmy, kiedy chodziliśmy od czasu do czasu do biblioteki. Prawdę mówiąc, to z jednego z takich czasopism dowiedzieliśmy się po raz pierwszy o kulturze beatników, a wraz z tym odkryciem nastąpiła nowa epoka, bo liberalne spojrzenie na seksualność, jakie prezentowali literaccy bo­haterowie tego środowiska, sprawiło, że ulegliśmy seksual­nemu przyciąganiu, które stopniowo zaczęliśmy odczuwać wobec siebie.
Już wcześniej mało brakowało, a uprawialibyśmy ze sobą seks. Znacznie mniej pijany, niż próbowałem dać temu wy­raz, z nerwowym śmiechem, który niby miał podkreślać, że to tylko dla żartu i zabawy, poprosiłem Cię o ściągnięcie spodni, żebym mógł Cię possać, a Ty, z przynajmniej tak samo niepewnym śmiechem jak mój, spełniłeś tę prośbę. Ale kiedy klękałem, spojrzałem w górę i napotkałem Twój wzrok – i chociaż właściwie wiedziałem, że chcesz, bym to zrobił, zabrakło mi odwagi i skończyło się na tym, że obaj wybuchliśmy fałszywym, niemal histerycznym śmiechem. Zarówno wtedy, jak i bezpośrednio potem tak bardzo stara­liśmy się pokazać jeden drugiemu, że to, co się stało, nie ma żadnego znaczenia, iż wprost trudno uwierzyć, że zaledwiepół roku później wykorzystywaliśmy prawie każdą okazję do uprawiania seksu.
Pierwszy raz, kiedy to się zdarzyło, byliśmy u mnie w po­koju. Cały dzień spędziliśmy na słońcu, a teraz odpoczy­waliśmy, spoceni i rozgrzani, każdy po swojej stronie łóżka, rozmawiając o dziurze ozonowej i o tym, że żaden z nas nie pamięta, by nasi rodzice w dzieciństwie smarowali nas kre­mem przeciwsłonecznym, mimo że, naszym zdaniem, w le­cie przebywaliśmy na dworze od rana do wieczora. Począt­kowo udawałeś, że nie dostrzegasz tego, iż przyglądam się Twojemu lśniącemu potem ciału, kiedy jednak nasze spoj­rzenia kilkakrotnie się spotkały, trudno było nie przyznać, że coś się między nami dzieje, więc na koniec, gdy te wszyst­kie niewypowiedziane emocje wytworzyły gęstą, rozedrga­ną atmosferę i żaden z nas już nie był w stanie kontynuować rozmowy, znalazłeś swego rodzaju związek między tym, co mówiliśmy, a tym, o czym myśleliśmy: „Mam takie ciemne znamię w kroku”, powiedziałeś, dając mi tym samym znak, na który czekałem. Nie ośmieliłem się podnieść na Ciebie wzroku, ale poprosiłem, żebyś ściągnął szorty i pokazał mi to znamię, a Ty – z miną, która miała wzbudzić przekona­nie, że tylko i wyłącznie o znamię tu chodzi – spełniłeś tę prośbę. Próbowaliśmy prowadzić tę grę nawet wtedy, gdy moje palce zaplątały się pod gęste, czarne włosy łonowe, a Twój wacek podniósł się powoli łukiem, by lekko dotknąć mojej drżącej dłoni. Kiedy jednak po chwili odnalazłem znamię i zduszonym, rwącym się głosem stwierdziłem, że nie masz się o co martwić, musieliśmy dokonać wyboru. Albo robimy to, na co obaj mamy ochotę, albo postępuje­my tak, jak czyniliśmy wcześniej w podobnych sytuacjach, a więc kontynuujemy grę i udajemy, że to wszystko było jedynie niewinnym sprawdzaniem znamienia. W tej właś­nie chwili nagle przyszli mi na myśl twórcy pokolenia be­atników. Starając się zobaczyć przeciętnych mieszkańców Namsos jako zablokowanych przez prawo Jante i dziedzicz­ne poczucie wstydu, sami sobie wydawaliśmy się równie odważni, wyzwoleni i otwarci na eksperymenty, jak Allen Ginsberg, William Burroughs i Jack Kerouac, tak więc gdyby nie ci ludzie, będący dla mnie wówczas wzorem do naśla­dowania, nie odważyłbym się wziąć Cię do ust, jak wziąłem. Gdyby nie Ginsberg, Burroughs i Kerouac, prawdopodobnie czułbym potem wstyd, a nie czułem, Ty również nie. Raczej wprost przeciwnie. Uprawianie razem seksu było swoistym dowodem, że stworzone przez nas wyobrażenie o sobie jest prawdą, dlatego po fakcie byliśmy niemal dumni. Leże­liśmy obok siebie nadzy, spoceni, nasyceni, wydmuchując kółeczka dymu i słuchając Prudence, i staraliśmy się spra­wiać wrażenie, że to, co przed chwilą robiliśmy, było dla nas czymś tak powszednim jak bułka z masłem czy oglądanie telewizji.
Wiosną 1988 roku poznaliśmy Silje Schiive i przez całą drugą i trzecią licealną ja, Ty i ona blisko się przyjaźniliśmy. Jej ojciec nie żył, mieszkała ze swoją nieco ekscentryczną matką artystką i złym rudym kocurem Laurence’em, nazwanym tak po Laurensie Olivierze.
Silje miała w sobie swego rodzaju czarującą arogancję. Przymglone, senne spojrzenie, roztargnienie, zapominal­stwo, nieuwaga i po trosze nieostrożność sprawiały wra­żenie, jakby nie była specjalnie zainteresowana tym, co się wokół niej dzieje, a ten pozorny brak zainteresowania i zaan­gażowania przyciągał wielu młodych i nie całkiem już mło­dych mężczyzn, chcących udowodnić, że właśnie oni są na tyle fascynujący, by zwrócić jej uwagę, a potem ją utrzymać. Silje była tego naturalnie świadoma, często z premedytacją grała w tę grę, a czasami przesadzała i stawała się pozornie nieostrożna. Potrafiła udawać, że nie widzi człowieka albo nie słucha, co on mówi, bądź też demonstracyjnie ziewała, kiedy się do niej zwracał. W przeciwieństwie jednak do tego, co się ludziom wydawało, wcale nie była mniej czarująca, gdy z rzadka bywała demaskowana i oskarżana o to, że się wysoko ceni i próbuje wzbudzić zainteresowanie. Ponieważ lekko traktowała owo zdemaskowanie i odpowiadała śmie­chem oraz autoironią, odwracała całą sytuację na własną korzyść i wychodziła na osobę jeszcze bardziej pociągającą.
Jej arogancja była jednak nie tylko czarująca. Silje potrafi­ła być niecierpliwa, pyskata i bezlitośnie szczera, toteż wiele osób bało się przebywać w jej pobliżu, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy wyskoczy z niestosownym pytaniem albo raniącym komentarzem. Często pytała o rzeczy, które cie­kawiły innych, choć nie śmieli o nie pytać, albo wygłaszałaopinie, z którymi wiele osób się zgadzało, ale brakowało im odwagi, by je wypowiadać, lub wystarczająco dobre manie­ry im na to nie pozwalały. Prawie zawsze też formułowała swoje wypowiedzi tak, że trudno jej było coś zarzucić, potrafiła grać niezorientowaną, a przez to niewinną, potrafiła operować żartem, przez co przeciwnik próbujący oponować wychodził na obrażalskiego złośnika, umiała go też zdezorientować, każąc mu wierzyć, że jej słowa biorą się z naj­lepszych chęci i mają za cel samo dobro. „Odważna jesteś, ja bym nigdy nie śmiała obciąć włosów tak krótko, gdybym miała tak płaską głowę z tyłu”, powiedziała kiedyś, gdy pew­na dziewczyna, z którą miała porachunki, przyszła do szkoły świeżo ostrzyżona. Jednak najbardziej bezlitosna stawała się wówczas, kiedy jej się zdawało, że wyczuwa dyskryminację kobiet. Należała do tych feministek, które reprezentując wszystkie poniewierane kobiety w ujęciu historycznym, po­trafiły w najokrutniejszy sposób zranić chłopaka. Fakt, że istnieją mężczyźni, którzy gwałcą i biją kobiety, miał niby usprawiedliwiać to, że Silje komentowała wielkość penisa jakiegoś biedaka, a to, że mężczyźni z południa Europy ucho­dzą za podrywaczy, usprawiedliwiało rzekomo wprowadze­nie w błąd mojego sympatycznego włoskiego przyjaciela muzyka, któremu kazała wierzyć, że jest nim zainteresowa­na, a potem odrzuciła go w sposób wysoce upokarzający. Żeby „może choć trochę poczuł, jak się w takiej sytuacji czują kobiety w jego ojczyźnie”, powiedziała potem.
Nie pamiętam dokładnie, jak się z nią poznaliśmy, ale przypominam sobie, iż obu nas mocno zaskoczyło, że ist­nieje dziewczyna szczerze zainteresowana tym samym co my. Mimo tych diabolicznych i niemal groźnych cech Silje, od pierwszej chwili świetnie się czuliśmy w jej towarzystwie, a okresowo częściej nocowaliśmy i stołowaliśmy się u niej w domu niż pod własnym dachem, co bardzo sobie ceniła Oddrun, jej matka. Chcąc zachować młodość, mawiała, trze­ba przebywać w towarzystwie młodych; kiedy zaś zaczęły krążyć plotki o jej nieprzeciętnym apetycie seksualnym i upodobaniu do otaczania się młodymi mężczyznami, wy­buchała tym swoim ostrym, chropawym śmiechem i nawet jej przez myśl nie przeszło, by zachować większą ostrożność i dystans. Raczej wprost przeciwnie. Oddrun lubiła prowoko­wać i wywoływać skandale, toteż kiedyś, gdy pomagałeś jej uszczelnić kran do ogrodowego węża, a ona zobaczyła, że sąsiad, emerytowany oficer, śledzi was przez lornetkę z okna salonu, przyciągnęła Cię nagle do siebie i pocałowała prosto w usta. Kiedy weszliście do środka, nie mogła wręcz przestać się śmiać: „Do rana będzie siedział na telefonie, dam się po­kroić”, wykrztusiła.
Wydawało się, że Oddrun zupełnie nie zależy na tym, co ludzie o niej mówią. Potrafiła upić się we wtorkowe przed­południe na balkonie na oczach przechodniów. Wchodziła do Narvesena i kupowała cupido, nie zwracając uwagi na to, ilu ludzi jest w środku, i zamiast je schować gdzieś w sypialni, kładła pudełko na regale w salonie. Według mamy jednak nie zawsze taka była. Ojciec Silje był masonem i przedsiębiorcą, cieszącym się dobrą sławą, o którą dbał. Wymagał, żeby Oddrun była reprezentacyjna i odpowiedzialna, i sporo ponad to, toteż dopiero kiedy nabawił się jakiejś chorobypłucnej i zmarł na początku lat osiemdziesiątych, Oddrun „za wszelką cenę postanowiła przyłączyć się do cyganerii i robić to wszystko, czego mąż jej kiedyś zabraniał”, jak to ujęła mama.
Silje udawała, że z rezygnacją przyjmuje to, iż Oddrun tak się wyróżnia, wywołuje skandaliki i od czasu do czasu daje podstawy do plotek, jednak sposób, w jaki się do tego odnosiła, wskazywał, że raczej była dumna z matki i chwaliła się tą jej cechą. „Mamo, proszę – mówiła, wznosząc oczy do nieba. – Boże, aż się rumienię”, mówiła, łapiąc się za głowę. Jednak w przeciwieństwie do Ciebie i do mnie, ciągle się czerwieniących i zawstydzonych z powodu naszych matek, Silje nigdy się nie rumieniła, odwrotnie, kwitowała wszystko głośnym i serdecznym śmiechem i już następnego dnia czę­stowała bliższych i dalszych znajomych nowinkami o swojej szalonej artystowskiej matce. Z kolei Oddrun rozumiała, że Silje po prostu udaje szok i rezygnację, i odpowiadała na to zagrywką ze swojej strony. „O co chodzi?”, rzucała, marszcząc czoło i pozornie nie widząc niczego poruszającego w tym, co powiedziała lub zrobiła.
My zaś podziwialiśmy ją i stawialiśmy sobie za wzór, tak samo jak czyniła to Silje. Była inteligentna, oczytana i dużo wiedziała, więc nie całkiem rozumieliśmy, dlaczego kobieta taka jak ona poświęca tyle czasu na częste i długie rozmowy z nami, dlaczego potrafi nas wciągnąć na kawę czy herbatę nawet wtedy, kiedy Silje nie ma w domu, że zaprasza nas na swoje imprezy i traktuje dokładnie tak samo jak innych, dorosłych gości.
Zresztą u niej nie było takich imprez, jakie organizo­wali od czasu do czasu mama czy znajomi dorośli – onarobiła sympozja. A kiedy u niej odbywało się sympozjum, serwowała napój powitalny w wysokich płaskich kieliszkach, z plastikową wykałaczką, na którą była nabita koktajlowa wisienka, goście zaś – częstokroć znane twarze z lokalnego życia kulturalnego bądź biznesu – krążyli wokół i konwerso­wali ze sobą, póki nie podano do stołu, a nie częstowano tam soddem ani Eintopfem z piwem, do czego byłem przy­zwyczajony podczas imprez dorosłych, lecz jakąś potrawą o brzmiącej z francuska nazwie, z dodatkiem osobiście zbie­ranych grzybów i zawsze z dobrym winem, zazwyczaj po­chodzącym z tego samego regionu co owa potrawa, które to wino, zdaniem matki Silje, miało idealnie do niej pasować.
Oddrun nie zdarzyło się otworzyć butelki wina bez wes­tchnienia i bezradnego potrząsania głową nad niedosko­nałością sklepu monopolowego w Namsos. Nie mieli tam prawie żadnego gatunku, który by się nadawał do picia, nie­mal wszystko musiała zamawiać z katalogu, a obsłudze, jak zwykła mówić, brakowało zielonego pojęcia o tym, co sprze­daje. Kiedy szła do monopolowego, kończyło się na tym, że to ona robiła im wykład na temat gatunków win, a nie od­wrotnie, jak przecież być powinno.
Gdy moja mama miewała gości na obiedzie, w odróż­nieniu od Arvida i Berit wpadała na pomysł kupienia wina, ale niezależnie od podawanego jedzenia na stole pojawiałosię albo Egri Bikavér, albo Norsk Rødvin, bo oba były tanie, a zdaniem mamy – także wystarczająco dobre. Jeżeli miałem nieszczęście napomknąć, że nie każdy gatunek wina pasuje do każdej potrawy, kwitowała to jakąś sarkastyczną uwagą, której istota zawierała się w tym, że niestety, nie jest aż tak kulturalna, jak bym sobie życzył, albo odgrywała zranioną i wzdychała, że starała się najlepiej, jak mogła, i jest jej przy­kro, że wypadło nie dość dobrze. Wydawało się, że otwarcie się na nowość i przyjęcie świeżej wiedzy jest dla niej równo­znaczne z przyznaniem się do porażki. We wszystkim, czego nie wiedziała albo nie umiała, widziała zagrożenie i przypo­mnienie o swojej niedoskonałości, nie zaś źródło wzbogace­nia życia. Odzwierciedlało się to również w rozmowach pro­wadzonych podczas obiadu. Jeżeli ktoś z jakiegoś powodu poruszył temat, który przedtem nie został tysiąc razy omó­wiony albo który mógłby sprawić, że nie wszyscy będą mieli jednakowe zdanie, rodził się swego rodzaju niepokój, nieco podobny do atmosfery, jaką wywoływała wizyta pastora Arvida. W takich momentach mama i wszyscy pozostali, którzy znali owe niepisane zasady rządzące konwersacją w tych kręgach, z miejsca podejmowali rozmaite działania, by sprowadzić rozmowę na znane i bezpieczne tory.
W domu Silje i jej matki w ogóle czegoś takiego przy sto­le nie było. Żaden temat nie wydawał się zbyt nieistotny ani za poważny, raczej nie miało też znaczenia, czy gość wygła­szający swoje poglądy jest wściekły, czy ekstatycznie radosny. Podczas gdy Arvid, Berit i cały ten krąg chrześcijan cenił samokontrolę i opanowanie, tu było akurat odwrotnie: nie przyjmowano dobrze jedynie braku żaru i zainteresowania omawianym tematem. „Pan lubi cię na ciepło albo na zimno, jeśli jesteś letni – to cię wypluje”, jak zwykła mówić ateistka Oddrun.
Dla nas sama obecność na tych sympozjach była powo­dem do radości. Staraliśmy się sprawiać wrażenie tak oby­tych, jak tylko można, na pewno jednak dało się dostrzec, że byliśmy dumni i wdzięczni aż do uniżoności. Podziwialiśmy wszystkich za to, co wiedzieli i umieli, za wszystko, co prze­żyli. Oddrun miała na strychu atelier, gdzie malowała obrazy z kondorami jako motywem przewodnim, pewien zadowo­lony z życia i gadatliwy facet z siwym końskim ogonem oraz głową Lenina wpiętą w kołnierz kurtki przebywał w Paryżu podczas rozruchów studenckich w 1968 roku, a inny, w gar­niturze i nadzwyczaj silnych okularach, był swego czasu hipisem i tęczowym volkswagenem busem przejechał całe Stany Zjednoczone. My zaś tylko kilka razy wyskoczyliśmy samochodem na wakacje do Szwecji i – choć to dziwnie brzmi dzisiaj, gdy wyjazdy za granicę stały się tak tanie i po­wszechne – ani mama, ani Berit czy Arvid również nie wyjeżdżali dalej.
Chłonęliśmy wszystko, co ci ludzie opowiadali, groma­dziliśmy wszelkie historie, komentarze i refleksje, a kiedy zjawialiśmy się w szkole albo na imprezie z kumplami w na­szym wieku, powtarzaliśmy to, co tamci powiedzieli, udając, że większość tego pochodzi od nas.
Także po posiłku było zasadniczo inaczej, niż przywykli­śmy. U mnie i u Ciebie w domu ze stołu zawsze sprzątały kobiety, które szły potem do kuchni i przy zmywaniu zwykle rozmawiały o codziennych sprawach. Ulubionym tematem mojej mamy były choroby i ogólnie cierpienia, ze szczegól­nym uwzględnieniem cierpień dzieci, których było żal. Jak zauważyłem, ta tematyka zawsze cieszyła się popularnością również wśród pozostałych kobiet. W tym czasie mężczyźni siedzieli w salonie, czekając, aż kobiety przyniosą kawę, żeby mogli się napić karsku. Palili skręty, klęli i w mocnych sło­wach omawiali budżet państwa albo wyciek wody w czyjejś piwnicy, od czasu do czasu zaś wykrzykiwali coś do kobiet, co zalatywało bezczelnością i było ledwo dopuszczalne: „No, chodźcież tu z tą kawą! Wysychamy już prawie na wióry!”. Wtedy mama i pozostałe kobiety wystawiały głowy z kuchni i udawały, że są złe: „Będziesz ty cicho, łapserdaku! Bo w ogóle nic nie dostaniesz!”. A potem wszyscy wybuchali śmiechem.
Natomiast po obiedzie u Silje i jej matki rozumiało się samo przez się, że mężczyźni sprzątają ze stołu i pomagają przy zmywaniu, tak samo jak kobiety, a prowadzone przy tym rozmowy były kontynuacją tematów poruszanych pod­czas posiłku, w każdym razie ja nie widziałem tu różnicy między mężczyznami a kobietami. Oddrun wypowiadała się o podatku progresywnym, niemieckiej literaturze międzywojennej czy radzieckiej polityce zagranicznej z równym zaangażowaniem jak mężczyźni. I w przeciwieństwie do mamy, która czasem pozwalała sobie na żart, ale nigdy nieprzekraczający zakreślonych dla kobiet granic przyzwoitości, Oddrun bywała co najmniej tak samo sarkastyczna i swo­bodna w mowie, jak goście płci męskiej. Kiedy wypiła, czę­sto żartem wyliczała, iluż to miała partnerów seksualnych, kpiła też, jak łatwo daje się nakłonić mężczyzn do tego czy owego; „odsłoń im tylko trochę szparki, a zrobią wszystko, czego zażądasz”, powiedziała, jak pamiętam, kiedyś późnym wieczorem i ani ja, ani Ty, ani nikt z pozostałych gości nie uznał jej z tego powodu za osobę nieprzyzwoitą czy swobodnych obyczajów.

 
Wesprzyj nas