Notatki skazańca przechowywane w tasmańskim muzeum zainspirowały Richarda Flanagana do stworzenia symbolicznej powieści, pełnej literackich aluzji, w której przerażająca rzeczywistość opisanego świata jest zarazem poetycka i intrygująca. Poznajcie „Księgę ryb Williama Goulda”.


Księga ryb Williama GouldaTytułowa Księga ryb to przedmiot istniejący naprawdę. Tę nazwę noszą notatki skazańca znajdujące się obecnie w Allport Library and Museum of Fine Arts w tasmańskim mieście Hobart. Autor tych zapisków, William Belouw Gould, trwając w urągających ludzkiej godności warunkach potajemnie opisywał życie kolonii. Richard Flanagan, zainspirowany tym dokumentem, sięgnął do wydarzeń z dziewiętnastowiecznej historii Tasmanii, wówczas brytyjskiej kolonii karnej i oparł na nich fabułę swojej powieści – onirycznej i symbolicznej, zapełnionej odniesieniami do wcześniejszych dzieł gigantów literatury.

Flanagan snując opowieść o narodzinach antyutopijnej, totalitarnej tyranii stworzonej przez Komendanta, dyktatora i megalomana, sięga po motywy rodem z Conrada i “Czasu apokalipsy”. Obłąkańcze projekty urbanistyczne, karykatura europejskiej rewolucji przemysłowej, idea nowego społeczeństwa oparta na mrzonkach przywodzą na myśl ponadczasowe, niezależne od epoki i kraju dążenie jednostek do dominacji i władzy, próby podporządkowania bezwolnych mas, na drugim biegunie zaś marzenia maluczkich o wolności i lepszym życiu, nawet kosztem zdrady wobec towarzyszy niedoli albo oczekiwanie na przyjście mitycznego Wyzwoliciela.

W historii opowiedzianej przez Flanagana pobrzmiewa również dezaprobata wobec mrocznej strony kolonializmu, traktującego tubylców z nowoodkrytych ziem jak stworzenia niższe, króliki doświadczalne i towar handlowy, a działalność kolonii karnych i systemów penitencjarnych jawi się jako wyzuty z człowieczeństwa koszmar. Tak straszny, że niemal nierzeczywisty. Obraz beczek wypełnionych spreparowanymi głowami tubylców, czekających na transport do Anglii, gdzie miały zostać obiektem „badań antropologicznych” pozostaje na długo w pamięci.

Mieszcząca się w dwunastu rozdziałach opowieść została zaludniona przez obfitą galerię przedziwnych postaci, niczym malowane przez Goulda okazy morskie. Apostolska liczba i symbolika ryby, jako znaku Jezusa, krążące wśród skazańców mesjanistyczne opowieści o wyzwolicielu, który nadejdzie z głębi lądu, by uwolnić ich z kajdan stoją w jawnej opozycji do bynajmniej nie chrześcijańskiego życia kolonii. Wydarzenia straszne i odrażające, a za chwilę liryczne opisy baśniowe mieszają się ze sobą, naturalizm z kunsztownym poetyckim językiem, piekło tasmańskiego lądu ze spokojem głębin oceanu.

w powieści mieszają się ze sobą wydarzenia straszne i odrażające, z fragmentami lirycznymi, pełnymi poezji

Flanagan w „Księdze ryb…” z całym jej kunsztem i artyzmem jawi się jako spadkobierca literackiej spuścizny gigantów literatury – Flauberta i Nabokova, dbających o najdrobniejszy szczegół i urodę metafor, Melville’a i Conrada, zgłębiających mroczne strony człowieczeństwa czy wreszcie Josepha Hellera, mistrza szyderstwa.

“Księga ryb Williama Goulda” stanowi połączenie realizmu, surrealizmu i onirycznej baśniowości, naturalizmu z fragmentami lirycznymi, pełnymi poezji, tworząc mieszankę głęboko oddziałującą na wyobraźnię czytelnika. Zdecydowanie warto zagłębić się w świat wykreowany przez Flanagana, bo choć nie jest to lektura łatwa i przyjemna, stanowi literacką ucztę, która pozostawia sporo wrażeń, wątpliwości i niedopowiedzeń zmuszających do głębszej refleksji. Agnieszka Kantaruk

Richard Flanagan, Księga ryb Williama Goulda, Przekład: Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 1 września 2016

Księga ryb Williama Goulda

Richard Flanagan
Księga ryb Williama Goulda
Przekład: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 1 września 2016

BRAK PIERWSZYCH CZTERDZIESTU SZEŚCIU STRON Z NOTATNIKA GOULDA; JEGO ZAPISKI ROZPOCZYNAJĄ SIĘ NA STRONIE CZTERDZIESTEJ SIÓDMEJ.

WARGACZ


Podbój Australii. Nieszczęśliwe nieporozumienie. Beczki czarnych głów. Król i ja. Błąd Jeana-Babeufa Audubona. Ptaki jako mieszczanie. Kapitan Pinchbeck i rewolucja francuska. Czarna wojna. Bandyta Clucas. Jego perfidia. Chrząszcz. Tragiczna śmierć niszczyciela maszyn. Ogniska słów.

I

Do tej pory nikt nie opisał mojego skromnego udziału w wielkiej inwazji na Ziemię Van Diemena, jak ją dawniej nazywaliśmy — jej rodowici mieszkańcy, zhańbieni takimi opowieściami jak moja, wolą obecnie zwać tę wyspę Tasmanią — uważam jednak, że odegrałem w tym wydarzeniu rolę wartą zarówno odnotowania, jak i refleksji.
Mam wrażenie, że od tamtej chwili w 1803 roku, kiedy jako młody chłopak po raz pierwszy zeskoczyłem z pokładu statku wielorybniczego, a pan Banks wcisnął mi pistolet w plecy, żebym się nie rozmyślił, po czym spadłem na twarz we wzburzone wody Risdon Cove, i ja, i ten kraj jesteśmy w tarapatach.
Na poły przypłynąłem, na poły zaś przywlokłem się do brzegu z czymś, co wydawało mi się czerwoną flagą, którą wcisnąłem w piasek jak mogłem najmocniej, biorąc ten ogromny, rozciągający się przede mną kraj we władanie w imię wspaniałej Unii, którą symbolizował powiewający nade mną znak. Ale kiedy przestałem salutować, opuściłem rękę i z dumą spojrzałem w górę, zobaczyłem, że nad moją głową trzepocze tylko pożółkłe prześcieradło, pokryte długimi, przypominającymi chmury smugami, pamiątkami po leniwych popołudniach, które porucznik Bowen spędzał z samoańską księżniczką Lallą-Rookh.
Dostałem siedem lat za kradzież, kolejne czternaście za niesubordynację i dwadzieścia osiem na dokładkę za drwiny z Korony. Nie było to razem, owszem, dożywocie, które przyjąłbym z wdzięcznością, choć te sumujące się wyroki i tak oznaczały pozbawienie mnie wolności na zawsze. I faktycznie mniej więcej tak to się skończyło. Co prawda rok później udało mi się uciec i popłynąć na statku wielorybniczym do Ameryki, skąd wreszcie przedostałem się do Anglii, gdzie żyłem jak szczur pod różnymi przybranymi nazwiskami przez następne dwadzieścia lat, potem jednak znowu mnie schwytano i przewieziono z powrotem w to samo miejsce. Właściwie jedyna rzecz, która teraz trzyma mnie przy życiu, to nie myśl, że kiedyś zostanę zwolniony, ale że w końcu władze zachowają się przyzwoicie i mnie zabiją, co powinny były zrobić już wiele lat temu.
Rozwścieczony porucznik Bowen uznał późniejsze przybycie kilkuset czarnych tubylców wraz z rodzinami, którzy polowali w tych okolicach na kangury, za akt wojny, i natychmiast rozkazał otworzyć ogień z dział do zwartego tłumu na brzegu. Na piasku pozostało czterdziestu pięciu zabitych — mężczyźni, kobiety i dzieci. Nie wiadomo, ilu było rannych, których ich ziomkowie odciągnęli ze sobą do odległych obozów, aby tam ostatecznie wyzionęli ducha. Pan Banks był zachwycony, że większość zwłok pozostała właściwie w stanie nienaruszonym, podobnie jak znaczna liczba dobytku tych krajowców — dzidy, piękne naszyjniki z muszelek, trzcinowe koszyki, skóry zwierzęce i tak dalej. Musiałem czekać na wyrok, przykuty do drzewa, a tymczasem moi towarzysze zesłańcy zaczęli odcinać tubylcom głowy i konserwować je. Pan Banks okazał wielkie zadowolenie na widok sześciu beczek pełnych podskakujących wewnątrz głów, kiedy mu je wreszcie pokazano, bo, jak powiedział, czuje, że te głowy bardzo nam pomogą zrozumieć paskudny gatunek tutejszego człowieka.
Woda znów obmywa moje jątrzące się rany na kostkach u nóg, a ja powracam myślami do przesypujących się w beczkach czarnych głów o jakby zamglonych oczach, których białka ścięło niedowierzanie, i wspominam, że ani ja, ani tubylcy nie wiedzieliśmy wtedy, jakich kłopotów przysporzą mi jeszcze ich czarne głowy w przyszłości. Czuję ostre pieczenie wokół owrzodzonych ran na nogach, jak gdyby w skórę pod moimi kajdanami wczepiły się małże, i wiem, że przyszedł znów przypływ. Za jakiś czas tę celę, zbudowaną u stóp klifu z piaskowca pod znakiem oznaczającym wysoką wodę, morze wypełni powyżej mojej głowy — siedzę bowiem w jednej z owianych złą sławą tak zwanych cel rybnych, o których niewątpliwie czytaliście w krążących po ulicach miast kłamliwych broszurach, opowiadających o okrutnym uwięzieniu bandyty z buszu, Matta Brady’ego, i jego późniejszej przestępczej karierze.
Nie utopię się jednak: podobnie jak wielu skazańców przede mną uchwycę się krat nad głową i będę się ich trzymał przez kilka godzin, bo w czasie przypływu pozostaje u góry trochę miejsca i można zaczerpnąć tchu. Czasami puszczam kraty, żeby dryfować po moim małym królestwie w nadziei, że umrę, i unosząc się na wodzie, wyliczam dwa powody do radości, które znajduję w takiej sytuacji: po pierwsze, dzięki tej kąpieli, którą biorę dwa razy dziennie, chyba pozbyłem się wszy, po drugie zaś, w moim lochu, chociaż jest wilgotny i wydziela słoną woń wodorostów, nie unosi się później przez jakiś czas straszliwy smród gówna i kozła.
Dwa powody do radości: to już wystarczające wyzwanie dla moich umiejętności dodawania i odejmowania. A kiedy tak unoszę się na wodzie, cały drżąc i dygocząc z zimna, jak gdybym już ćwiczył czekający mnie koszmarny, chwiejny ostatni krok, który zrobię na szubienicy, moje myśli wyrywają się czasami na wolność i wtedy znów radośnie powracam do malowania ryb.
Zwijcie mnie, jak chcecie, inni tak robią i nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia; nie jestem tym, kim jestem. Historia człowieka nie ma większego znaczenia dla jego życia, jest niepotrzebnym pancerzem, który na sobie nosimy, w którym dorastamy i umieramy. W każdym razie tak powiedziała jeżówka, która, nieproszona, już wciska tutaj swój rozdęty łeb. To, co następuje, może być prawdą lub nie: nie to jest istotne. Mimo że jeżówka już nie żyje, a stary Duńczyk zniknął, to zanim do nich dołączę, chcę wam po prostu opowiedzieć o moich nędznych malunkach. Nie dlatego, żebym uważał, że przyszłość przypomina tę ciemną, mokrą celę, na której wilgotnych ścianach z piaskowca możecie wydrapać swoje imię obok wielu innych, zanim i wy znikniecie niczym ostatni odpływ, którego już nie ma; niechaj próżność, bijąca z takich myśli, będzie świadectwem wolności, jej odpryskiem rzuconym na wodę jak kawałek drewna, dzięki któremu potomni czule zachowają mnie w pamięci. Jestem już zbyt wyczerpany, aby prowadzić tego rodzaju gierki. Prawda wygląda tak, że ogarnęła mnie kiedyś dziwna chęć, by wyznać coś z tego, co przeżyłem, która przeszła później w niedobry nałóg, równie nieunikniony i żałosny, jak drapanie się po moich rojących się od mend jajach.
Nie chcę jednak, żebyście pomyśleli, że nie mam tu dobrej opieki. To nieprawda. Czasami przynoszą mi wspaniałe żarcie — w postaci cienkiej zupki, zjełczałej, wędzonej słoniny w kubku albo misce — i rzucają nim we mnie. Bywa, że się uśmiecham w odpowiedzi i, jeżeli mam w sobie dość animuszu, odrzucam w ich stronę kawałek swojego gówna, które przechowuję specjalnie na te okazje. Po takiej wesołej wymianie podarunków spuszczają mi czasem porządne manto, i za to też im dziękuję, bo to oznacza, że nadal ich trochę obchodzę. Dziękuję wam bardzo, kochani, powiadam, dziękuję, dziękuję, dziękuję. Śmieją się z tego, a między jednym biciem a drugim i pomimo tego, że ich obrzucam gównem, naprawdę znakomicie się rozumiemy, mówię wam.
— W wyspiarskiej kolonii karnej dobre jest to — szepczę u drzwi celi — że tkwimy w tym syfie razem, klawisze i żołnierze, a nawet sam Komendant. Prawda? Prawda?
— Nie! — wrzeszczy z drugiej strony klawisz Pobjoy, odciągając zasuwę, ale go nie słyszę, bo jeszcze nie wolno mu wkroczyć do tej opowieści. Ale kiedy wreszcie do niej trafi, tak jak ja, to obiecuję wam, że podobnie jak ja już z niej nie ucieknie.
Wiem, że od samego początku powinienem wyjaśnić, dlaczego maluję ryby i dlaczego te obrazki stały się dla mnie takie ważne. Ale naprawdę nic nie jest już dla mnie jasne, a cała ta sprawa wydaje mi się przechodzić ludzkie pojęcie, tym bardziej więc nie można jej wyjaśnić. Mogę wam tylko powiedzieć, że ani jeden zesłaniec z naszej kolonii nie pozostawił po sobie żadnych rysunków, a ich wykonywanie jest zabronione pod najsurowszą karą. To dziwne, jeśli zastanowicie się nad tym choćby przez chwilę, że z tego czasu i miejsca nie pozostanie żadne świadectwo rysunkowe czy malarskie, ani jeden obrazek złamanych i okaleczonych ludzi, a nawet ani jeden portret Komendanta. Istnieją, to prawda, pisane dokumenty kolonii, złożone w Archiwum — tajemniczym, wielkim urzędzie, którego lokalizacja utrzymywana jest w sekrecie przed skazańcami z obawy, że mogliby próbować sfałszować swoje akta. Podobno w tym przypominającym labirynt magazynie przechowywane są skrupulatnie odnotowane wszystkie, nawet najdrobniejsze, informacje dotyczące każdego zesłańca i wydarzenia na wyspie, a żaden szczegół nie jest zbyt nieistotny, by mógł uniknąć skatalogowania i przelania na papier.
Nie będę jednak udawał, że rysunki ryb stanowią coś w rodzaju alternatywy, że są jakby odwrotnością Archiwum. Moje ambicje nie mają gargantuicznego charakteru, a ich realizacja nie wyczerpuje tematu. Ilustracja czy książka to w najlepszym razie tylko otwarte drzwi, zapraszające was do wejścia do pustego domu i urządzenia go wewnątrz najlepiej, jak potraficie. To, co mogę wam pokazać choć z krztyną przekonania, to mały fragment tego, co mi się tu przydarzyło — mogę wam powiedzieć, „dlaczego” i „skąd”, czyli to, o czym zawsze ględzą sędziowie w czarnych czapkach i pudrowanych perukach, złośliwi krytycy i tym podobne osoby: mogę mówić o winie, grzechu, motywacji, natchnieniu i o tym, co jest dobre, a co złe — choć kto to może wiedzieć? Kogo to obchodzi? Wszystko, czego właściwie jestem pewien, zamyka się w jednym zdarzeniu. Kiedyś pomiędzy jednym biciem a drugim i między kolejnymi przypływami klawisz Pobjoy przyniósł mi tani pergamin, skradziony właśnie z Archiwum, i kazał mi na nim malować sceny bukolicznego szczęścia jak na płótnach Constable’a: przedstawiać tych wszystkich radosnych, rustykalnych kosiarzy, kretynów takich jak Pobjoy, a także chłopskie fury przejeżdżające przez usiane cętkami słońca angielskie strumienie, mój strażnik chciał bowiem te obrazy sprzedawać albo wymieniać na jakieś inne towary.
Ten gamoń Pobjoy przypomina skrzyżowanie człowieka z żyrafą; jest tak wysoki, że kiedy wchodzi do celi, musi się zginać niemal wpół, wygląda więc na to, że to on się przede mną płaszczy, a nie odwrotnie, jak przecież na pewno jest w naszej sytuacji. Chcąc mu okazać szacunek, muszę się skłonić tak nisko, że prawie puszczam nosem bąbelki w mulistych, skalnych kałużach pod naszymi nogami, zakłócając spokój moich przyjaciół, którzy zbierają się tam w ciemności: krabów, pobrzeżków i małży, dzielących ze mną ten półświatek.
— Dziękuję, dziękuję, dziękuję — mówię wszystkim tym, którzy podobnie jak ja mieszkają w morskim ile, i biorę się do roboty szybko jak cholera, nim woda się podniesie, każdego dnia muszę wykonać bowiem nie jedno, lecz trzy zadania: najpierw odwalam te pastoralne sentymentalizmy dla Pobjoya, następnie maluję jakąś rybę dla siebie, a potem — i to jest praca, z którą się zawsze spóźniam i w której nigdy nie udaje mi się powiedzieć wszystkiego, co muszę i chcę — powinienem sporządzać niniejsze zapiski, mające towarzyszyć moim obrazkom ryb.

II

Biorąc pod uwagę, że prowadzenie jakichkolwiek osobistych notatek na temat życia na wyspie jest wykroczeniem, za które grozi jeszcze surowsza kara niż za malowanie, muszę zachować ostrożność. Pobjoy każdego dnia zabiera mi przybory do malowania i kolejną podróbkę Constable’a, po czym sprawdza, czy nie zniknęło za dużo farby i czy nie zużyłem za dużo papieru na szkice robocze, którymi się potem podcieram — jest to rzadki przywilej, na który Pobjoy w swojej nieskończonej wielkoduszności od czasu do czasu pozwala takiemu zesłańcowi o pokaleczonej dupie jak ja, a to dlatego, że jestem artystą i delikatne otwory mojego ciała nie przywykły do upokorzenia.
Codziennie kradnę kilka kartek więcej do mojej starannie ukrywanej księgi ryb, i codziennie w tym kącie celi, gdzie pada smuga światła po otwarciu drzwi, kładę ten sam pognieciony kawałek papieru, który specjalnie po to przechowuję, a który sprytnie pokryłem wyjątkowo mocno nasyconymi plamami zieleni i brązów. Ich wilgotne barwy potwierdzają moją bajeczkę o higienie osobistej i — jak sądzę — pasują do mojej diety oraz skarg na ciężkie bóle brzucha. Na szczęście Pobjoy jeszcze się nie skusił, by bliżej zbadać tę sprawę. Dysponuję farbami, lecz nie atramentem, muszę więc używać wszystkiego, co mam pod ręką, by pisać. Na przykład dzisiaj zdrapałem kilka strupów z łokcia i żeby napisać te słowa, które właśnie czytacie, maczam pióro z ości rekina we własnej krwi, sączącej się z wolna z ran. Krew nie woda, jak mówią, lecz gęsta jest również owsianka, a ja nie przywiązuję większej symbolicznej wagi do tego, co robię, niż do płatków owsianych — gdybym jednak, psiajucha, miał butelkę porządnego niebieskiego atramentu, byłbym o wiele bardziej zadowolony i trochę mniej bolałyby mnie rany. Z drugiej strony moja opowieść z całą pewnością nie jest czarno-biała, może więc zapisywanie jej na czerwono jest właściwe. Nie bójcie się, proszę, w porównaniu z większością tego ohydztwa, które uchodzi ze mnie ostatnio, jak zielonkawy śluz, żółta ropa i rzadkie gówno, moja krew jest właściwie całkiem czysta i piękna; przypomina mi o tym, że zawsze i wszędzie można znaleźć coś czystego i pięknego, wystarczy tylko zajrzeć pod strupy i wrzody.
W każdym razie kolor jest tragedią, której nie należy brać poważnie: „Że Bóg jest wielobarwny, Newton udowadnia”*, napisał ten kosmaty kumpel Ackermanna, Billy Blake. Nawet jego żona nigdy nie widziała, żeby się kąpał, a jego opinie bywały równie nieświeże jak on sam. Jeżeli o mnie chodzi, to odkąd Newton rozszczepił białe światło w pryzmacie na różne kolory, rozbite światło tęczy jest dla mnie niczym więcej jak tylko naszym absurdalnym, upadłym światem.
Kiedy woda podnosi się na wysokość mojego brzucha, ukrywam rysunki i te cholerne myśli, a potem wrzeszczę pod drzwiami, żeby Pobjoy przyszedł po swojego podrobionego Constable’a. A jaki wspaniały kącik znalazłem dla mojej rybiej księgi! Chowam ją pod sufitem w wąskiej szparze za pierwszym rzędem kamiennych bloków, która rozszerza się w mogącą pomieścić nawet trzy bochenki chleba niszę. Czasem, kiedy dryfuję po celi w czasie przypływu, niemal obijając się sterczącym kutasem o belki sufitowe, próbuję sobie wyobrazić, że siedzę w tej wnęce z moją księgą ryb i to jest mój odcięty od świata dom, do którego uciekłem. Wydaje mi się, że Pobjoy o wszystkim wie, ale woli przymykać na to oko. To moja jedyna rekompensata za każdego podrobionego Constable’a, którego codziennie mi odbiera. A może po prostu boi uderzyć się w głowę, bo musiałby ją podnieść, by zajrzeć do tej szpary.
Na pewno jednak wie, że maluję ryby.

III

Król, z którym dzielę celę, nie zdradza nic Pobjoyowi. Prawdę mówiąc, Król właściwie nic nikomu nie zdradza, nie odzywa się, prawie jakby go nie było, swój czas poświęca zaś cichej rozmowie z aniołami. Za co jestem mu wdzięczny. To wyjątkowy człowiek. Jego obecność jest przemożna, trudno jej nie zauważyć. Czuję ją na całym ciele. Czasami myślę o Królu tylko jak o pełzającym śluzie, który wspina się na ściany, kiedy indziej odczuwam dziwną tkliwość, a mój podziw dla jego wielkich osiągnięć jest niekwestionowany. Rośnie codziennie, nie tylko w mojej ocenie, ale, co trzeba przyznać, także sam w sobie, robi się coraz bardziej korpulentny, choć jego ruchy i gesty pozostają łagodne i pełne poezji: Król się kołysze, podskakuje i faluje. Nie potrafię powiedzieć, jak to robi, to znaczy w jaki sposób rośnie, jednocześnie zachowując godność. My wszyscy kurczymy się i więdniemy niczym wyżarte przez robaki nasiona, bo tak nas słabo karmią, Król jednak się rozrasta. Jako towarzysza uważam go za mędrca — jest nieprzenikniony. Czasami wydaje mi się, że ponieważ coraz lepiej pływa, może być w nim więcej z Zachodniego Bóstwa, niż dotąd podejrzewałem.
W dyskusji, co trzeba przyznać, wyznacza szerokie granice, pozwalając swojemu partnerowi — czyli mnie — podążać własnym tokiem rozumowania tak długo, aż zaczynam się plątać i potykać pośród różnych niemożliwości i sprzeczności. Można utrzymywać, że Król nie mówi nic nowego, ale potrafi to cudownie wyrazić. Przykład: pewnego dnia stwierdziłem — chcąc mu zrobić na złość, przyznaję — że szkoccy prezbiterianie stworzyli wiele niezwykle wartościowych dzieł teologicznych. Odpowiedź jak zwykle zajęła mu jakiś czas, wiedziałem jednak, że myśli. Te nonkonformistyczne szkockie owsiankoluby nie napisały przecież ani jednego dzieła, które byłoby godne tego miana. Nie miałem o tych sprawach zielonego pojęcia, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności zauważyłem kiedyś u naszego Lekarza w jednym z katalogów, które przysyłały mu londyńskie księgarnie, tytuł Aberdeen on the Sumerians.
Uzbrojony w tę skromną i zapewne nieistotną wiedzę, wbiłem mu szpilę do końca:
— Znasz może tę kapitalną rozprawę Aberdeena o Sumerach?
Nic nie odpowiedział, do niczego się nie przyznał. Brzmiało to jak oskarżenie tym wymowniejsze, że niewypowiedziane. Zrobiło mi się gorąco, a potem zaczerwieniłem się na pysku i było po wszystkim, wiedzieliśmy o tym obaj: zostałem zdemaskowany jako oszust, chociaż Król jak zwykle nie wrócił już ani słowem do tematu i nigdy więcej go już nie podnosił.
Jest w nim coś dostojnego, co sprawia, że wygląda naprawdę po królewsku. Zauważyłem, że nawet Pobjoyowi odbiera mowę, kiedy tylko wyczuwa jego obecność, choć Pobjoy oczywiście nie widzi tego, co ja; mimo to marszczy nos, krzywi twarz i — czego jestem pewien — zaciska półdupki, a takie rzeczy robi się jedynie w dwóch przypadkach: w obecności jakiegoś wielkiego władcy lub czując straszny smród. To prawda, że darzyłbym Króla jeszcze większą sympatią, gdyby był trochę bardziej kontaktowy i zachowywał się swobodniej w towarzystwie. W ogóle nie stara się zbliżyć do Pobjoya, choć go do tego zachęcam i opowiadam o oczywistych korzyściach z życia towarzyskiego, ale Król nie chce uczestniczyć w obrzucaniu klawisza gównem, chociaż i nie pomaga Pobjoyowi, kiedy ten mnie bije. To jednak jego wybór i wiem, że ma swoje powody. Dąb nie może się zgiąć jak wierzba, a Król jest niezwykły nie dlatego, że wyróżniają go entuzjazm i przyjazne nastawienie do ludzi albo że obłudnie się do kogoś łasi.
Kolejny przykład: jego cera. Większość z nas blednie w tych celach i skóra nasza robi się jaśniejsza niż hydroksowęglan ołowiu, proszek, którym Lekarz bieli sobie twarz. Ale Król, cierpiący na jakieś dziedziczne, królewskie schorzenie, może dotknięty pigmentacyjnymi zaburzeniami Habsburgów, każdego dnia na całym ciele ciemnieje, jego skóra robi się czarniejsza, a ostatnio niepokojąco zielona. Cierpliwie znosi jednak swoje cierpienia i z jego ust nie wydobywa się ani jedno słowo skargi.
Dryfując po tej naszej nieszczęsnej celi, nieraz, przyznajmy to bez ogródek, spoglądam wstecz z zazdrością na swój pierwszy pobyt w tej kolonii. Z czasem zacząłem wierzyć, że w życiu najważniejsza jest droga, którą idziemy, a chociaż moja na pewno nie wydawała się obiecująca, przypominała mi lot kuli armatniej, która wpadła do kanału ściekowego i toczyła się już dalej przez gówno — ale się toczyła.
W matowych, jakby psich oczach Pobjoya widzę, że wie, że jest to już moje drugie podejście do ryb; wie, że maluję z pamięci, na podstawie mojej pierwszej księgi, której tak okrutnie mnie pozbawiono. Nie wie jednak, dlaczego maluję te ryby. Nie wie, co tu napiszę, i że będzie to kronika życia spisywana krwią.

 
Wesprzyj nas