Spektakularne zamknięcie trylogii o emerytowanym detektywie Billu Hodgesie. Tym razem Stephen King sięga po tak lubiane przez jego fanów elementy grozy, łącząc mistrzowsko literaturę detektywistyczną z nadnaturalnym suspensem, który jest jego znakiem firmowym.


Koniec wartyW sali nr 217 Kliniki Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu przebudziło się coś złego.

Czy leżący w niej pacjent, Brady Hartsfield, słynny Zabójca z Mercedesa, jest rzeczywiście tylko niezdolnym do kontaktu ze światem „warzywkiem” i – jak twierdzą lekarze – nie ma szans na poprawę?

Detektyw Bill Hodges jakoś w to nie wierzy, a jego podejrzenia nasilają się, gdy dochodzi do samobójstw ludzi, którzy przed sześcioma laty ucierpieli podczas Masakry Mercedesem. I nie myli się.

Hartsfield nie tylko odzyskał pełnię władz umysłowych, ale i odkrył w sobie nowe zdolności: telekinezy oraz wnikania w umysły innych ludzi. A to w przypadku psychopaty może się okazać tragiczne w skutkach.

Policja, jak to policja, chce mieć święty spokój. Znowu więc wygląda na to, że powstrzymanie szaleńca – który jest tym bardziej niebezpieczny, że internet pozwala mu nieskończenie rozszerzać pole działania – spadnie na Billa Hodgesa i dwoje jego przyjaciół, Holly Gibney i Jerome’a Robinsona.

Stephen King
Koniec warty
Przekład: Rafał Lisowski
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 8 czerwca 2016

kup książkę

Koniec warty


10 KWIETNIA 2009
MARTINE STOVER

Zawsze najciemniej jest przed wschodem słońca.
Ten tekst z brodą przypomniał się Robowi Martinowi, kiedy prowadzona przez niego karetka toczyła się powoli po Upper Marlborough Street w kierunku bazy, czyli Remizy numer 3. Rob uznał, że ktokolwiek to wymyślił, wiedział, co mówi, bo tego ranka było ciemno jak w dupie, a świt już się zbliżał. Nie żeby wschód słońca dużo zmienił, kiedy już przyjdzie. Można powiedzieć, że to będzie skacowany świt. Gęsta mgła pachniała pobliskim niezbyt wielkim Wielkim Jeziorem. Żeby było jeszcze fajniej, zaczęła padać zimna mżawka. Rob przełączył wycieraczki z trybu przerywanego na wolny. Przed przednią szybą z mroku wyłoniły się dwa charakterystyczne złote łuki.
– Złote Cycki Ameryki! – krzyknął Jason Rapsis z fotela pasażera.
Przez te piętnaście lat Rob pracował już z rozmaitymi technikami medycznymi, ale Jace Rapsis był najlepszy: wyluzowany, kiedy nic się nie działo, a skupiony i pewny siebie, kiedy działo się wszystko naraz.
– Nakarmią nas! Niech Bóg błogosławi kapitalizm! Zjeżdżaj, zjeżdżaj!
– Jesteś pewien? – spytał Rob. – Przecież właśnie mieliśmy lekcję poglądową, co to gówno robi z organizmem.
Wracali z wezwania do jednej z monstrualnych rezydencji w Sugar Heights. Niejaki Harvey Galen zadzwonił na pogotowie i skarżył się na silne bóle w klatce piersiowej. Zastali go leżącego na kanapie w pomieszczeniu, które nadziani ludzie z całą pewnością nazywali „wielkim pokojem”. Mężczyzna w jedwabnej niebieskiej piżamie przypominał wieloryba wyrzuconego na brzeg. Stała nad nim żona przekonana, że facet lada moment kopnie w kalendarz.
– McDonald’s! McDonald’s! – skandował Jason, podskakując na fotelu. Zniknął poważny i fachowy zawodowiec, który niedawno zbadał parametry życiowe pana Galena (Rob stał tuż obok, trzymając w ręku torbę ratowniczą ze sprzętem do udrażniania dróg oddechowych i lekami nasercowymi). Z blond czupryną spadającą na oczy Jason wyglądał jak przerośnięty czternastolatek. – Zjeżdżaj, mówię!
Rob zjechał. Sam też chętnie zjadłby bułkę z kiełbasą i może jeszcze ten taki placek ziemniaczany, co przypomina pieczony ozór wołowy. Do McDrive’a czekało w kolejce kilka samochodów. Rob stanął na końcu.
– Zresztą facet tak na serio nie miał zawału – powiedział Jason. – Przedawkował meksykańskie żarcie i tyle. Przecież odmówił podwózki do szpitala, no nie?
Rzeczywiście. Po kilku donośnych beknięciach oraz jednej potężnej salwie z drugiego końca, która wygnała do kuchni żonę pana Galena, chodzące zdjęcie rentgenowskie, pacjent wstał, oświadczył, że czuje się znacznie lepiej i nie, wcale nie potrzebuje przewiezienia do Szpitala imienia Kinera. Rob i Jason, wysłuchawszy litanii wszystkiego, co w zeszły wieczór Galen władował w siebie w restauracji Tijuana Rose, byli tego samego zdania. Puls miał mocny, a ciśnienie co prawda nieco podejrzane, ale zapewne utrzymywało się na tym poziomie od lat, a teraz pozostawało stabilne. Automatyczny defibrylator zewnętrzny w ogóle nie opuścił płóciennego opakowania.
– Ja chcę dwa mcmuffiny z jajkiem i dwa placki ziemniaczane – oznajmił Jason. – I czarną kawę. Albo nie, trzy placki.
Rob nadal myślał o Galenie.
– Tym razem miał niestrawność, ale to tylko kwestia czasu. Zawał murowany. Jak myślisz, ile on waży? Sto czterdzieści kilo? Sto sześćdziesiąt?
– Sto pięćdziesiąt co najmniej – odparł Jason. – I przestań obrzydzać mi śniadanie.
Jego kolega ruchem ręki wskazał złote łuki przebijające przez mgłę znad jeziora.
– To miejsce i cała reszta takich garkuchni to połowa problemu Ameryki. Jako pracownik medyczny musisz zdawać sobie z tego sprawę. Chłopie, wiesz, ile kalorii jest w tym, co zamówiłeś? Spokojnie z dziewięćset. A jeśli do mcmuffina z jajkiem dodasz jeszcze kiełbasę, dobijesz do tysiąca trzystu.
– A ty co zamawiasz, Doktorze Samo Zdrowie?
– Bułkę z kiełbasą. Może dwie.
Jason klepnął Roba po plecach.
– Mój człowiek!
Kolejka ruszyła. Przed nimi były już tylko dwa samochody, gdy odezwało się radio umieszczone w desce rozdzielczej pod komputerem pokładowym. Zwykle dyspozytorki są spokojne i opanowane, ale ta brzmiała jak nakręcony didżej radiowy, który przesadził z red bullami.
– Wszystkie karetki i jednostki straży pożarnej, mamy zdarzenie mnogie! Powtarzam, zdarzenie mnogie! Najwyższy priorytet dla wszystkich karetek i jednostek straży pożarnej!
Zdarzenie mnogie. Rob i Jason spojrzeli po sobie. Katastrofa samolotu, pociągu, wybuch albo atak terrorystyczny. Niemal na pewno coś z tej czwórki.
– Miejsce zdarzenia: City Center przy Marlborough Street. Powtarzam, City Center przy Marlborough. Przypominam, mamy zdarzenie mnogie, prawdopodobnie wiele ofiar śmiertelnych. Zachować ostrożność.
RobMartin poczuł ukłucie w brzuchu. Jadących na miejsce katastrofy albo wybuchu gazu nikt nie ostrzega, żeby zachowali ostrożność. Pozostaje atak terrorystyczny, zresztą może jeszcze trwa. Dyspozytorka powtórzyła wezwanie. Jason włączył koguty, a Rob zakręcił kierownicą, żeby zjechać na drogę okrążającą restaurację. Karetka marki Freightliner otarła się o zderzak samochodu przed nimi. Znajdowali się zaledwie dziewięć przecznic od City Center, ale jeśli na budynek napadła Al-Kaida z kałasznikowami, oni mogli odpowiedzieć tylko defibrylatorem.
Jason chwycił mikrofon.
– Centrala, tu wóz dwadzieścia trzy z Remizy Trzeciej, czas dojazdu: około sześciu minut.
W innych punktach miasta odzywały się inne syreny, ale, sądząc po dźwiękach, Rob przypuszczał, że właśnie oni są najbliżej miejsca zdarzenia. Powietrze zaczynało wypełniać światło w kolorze żeliwa. Kiedy wyjechali spod McDonald’sa i skręcili w Upper Marlborough, z mgły wynurzył się szary samochód, duży sedan z wgniecioną maską i mocno pordzewiałą kratą chłodnicy. Przez moment jego reflektory ksenonowe na najjaśniejszym ustawieniu świeciły prosto na nich. Rob zatrąbił dwiema syrenami na dachu i gwałtownie skręcił. Samochód – wyglądał jak mercedes, ale kierowca karetki nie miał pewności – wrócił na swój pas i wkrótce był już tylko parą tylnych świateł gasnących we mgle.
– Jezu Chryste, mało brakowało – powiedział Jason. – Pewnie nie zapamiętałeś rejestracji?
– Nie. – Robowi tak mocno waliło serce, że czuł puls po obu stronach szyi. – Skupiłem się na ratowaniu nam życia. Słuchaj, jak to możliwe, że w City Center było zdarzenie mnogie? Przecież nawet Bóg się jeszcze nie obudził. Budynek na pewno jest zamknięty.
– Może rozbił się autobus.
– Też nie. Kursują dopiero od szóstej.
Syreny. Wszędzie syreny, zbiegały się jak punkciki na radarze. Obok nich przemknął radiowóz, ale na ile Rob się orientował, nadal wyprzedzali wszystkie karetki i wozy straży pożarnej. Co oznacza, że nas jako pierwszych może zastrzelić albo wysadzić w powietrze szalony Arab wykrzykujący Allahu Akbar, pomyślał Rob. Ale z nas szczęściarze.
Jednak praca to praca, dlatego skręcił na stromy podjazd, który wiódł do głównych budynków władz miejskich oraz szpetnej jak diabli hali widowiskowej, gdzie zawsze głosował, dopóki nie wyprowadził się na przedmieścia.
– Hamuj! – wrzasnął Jason. – Jezu, kurwa, HAMUJ!
Z mgły prosto na nich wybiegały dziesiątki ludzi. Z powodu pochyłości terenu część pędziła na złamanie karku. Niektórzy krzyczeli. Jeden facet się przewrócił, potoczył, wstał i biegł dalej z naderwaną połą koszuli łopoczącą spod marynarki. Rob zobaczył kobietę w podartych rajstopach, z zakrwawionymi łydkami i w tylko jednym bucie. Gwałtownie zahamował, przód karetki pochylił się, niezabezpieczone rzeczy pofrunęły. Leki, butelki kroplówek oraz paczki z igłami z niezamkniętej szafki – co stanowiło naruszenie protokołu – zmieniły się w pociski. Nosze, z których nie skorzystali u pana Galena, odbiły się od ściany. Stetoskop zmieścił się między fotelami, grzmotnął w przednią szybę i spadł na deskę rozdzielczą.
– Tocz się do przodu – powiedział Jason. – Powoli, dobrze? Nie pogarszajmy sytuacji.
Rob trącił pedał gazu i jechał dalej pod górę, teraz już w tempie kroku pieszego. Ludzie wciąż się wylewali, były ich chyba setki, niektórzy krwawili, większość nie miała widocznych obrażeń, ale wszyscy byli przerażeni. Jason opuścił szybę i wychylił się.
– Co się dzieje?! Niech ktoś mi powie, co się dzieje!
Zatrzymał się przy nich mężczyzna, był czerwony na twarzy i dyszał.
– Samochód. Rozjechał tłum jak kosiarka. Pieprzony świr prawie mnie przejechał. Nie wiem, ile osób trafił. Byliśmy jak świnie w zagrodzie, bo ustawili taśmy, żeby pokierować kolejką. On to zrobił celowo i ci ludzie tam teraz leżą jak… jak… o Boże, jak lalki wypełnione krwią. Widziałem co najmniej cztery trupy. Na pewno jest więcej.
Facet ruszył dalej. Odpływała z niego adrenalina, więc teraz już nie biegł, lecz szedł, powłócząc nogami. Jason rozpiął pas i wychylił się za nim.
– Widział pan kolor?! Tego auta!
Mężczyzna odwrócił się, blady i wyczerpany.
– Szary. Wielki szary samochód.
Jason opadł na oparcie fotela i spojrzał na Roba. Nie musieli mówić tego głośno: to ten wóz, który minęli pod McDonald’sem. A to na kracie chłodnicy to wcale nie była rdza.
– Jedź, Robbie. Bajzlem z tyłu zajmiemy się potem. Na razie dojedź na miejsce i nikogo nie potrąć, dobra?
– Dobra.
Kiedy Rob zajechał na parking, panika już słabła. Niektórzy odchodzili wolnym krokiem, inni pomagali ludziom potrąconym przez szary samochód. Kilka osób, takich dupków, co trafiają się w każdym tłumie, robiło zdjęcia i kręciło filmy telefonami. Pewnie liczą, że to będzie hit YouTube’a, pomyślał Rob. Na ziemi leżały chromowane słupki, ciągnęła się z nich żółta taśma z napisem NIE PRZEKRACZAĆ. Radiowóz, który wcześniej ich minął, stał teraz blisko budynku, obok śpiwora z wystającą z niego szczupłą, białą dłonią. W poprzek śpiwora, pośrodku coraz większej kałuży krwi, leżał rozciągnięty mężczyzna. Policjant dał znak, żeby karetka się zbliżyła. W migotliwym blasku wirujących niebieskich kogutów radiowozu jego ręka zdawała się poruszać zrywami.
Rob chwycił mobilny terminal ratunkowy i wysiadł zza kierownicy, tymczasem Jason pobiegł na tył wozu. Po chwili wyłonił się stamtąd z torbą ratowniczą i defibrylatorem zewnętrznym. Dzień jaśniał coraz bardziej, więc Rob mógł odczytać baner nad głównym wejściem do hali: GWARANTUJEMY 1000 MIEJSC PRACY! Popieramy ludzi z naszego miasta! – BURMISTRZ RALPH KINSLER.
Dobra, to tłumaczyło, skąd tu taki tłum o tak wczesnej godzinie. Targi pracy. Wszędzie teraz nastały ciężkie czasy, odkąd rok wcześniej cała gospodarka miała zawał, ale tu, w tym małym mieście nad jeziorem, gdzie miejsca pracy zaczęły znikać jeszcze przed końcem ubiegłego wieku, zrobiło się szczególnie trudno.
Rob i Jason ruszyli w stronę śpiwora, ale policjant pokręcił głową. Był szary na twarzy.
– Ten facet i dwoje w środku nie żyją. Chyba jego żona i dziecko. Pewnie próbował ich osłonić. – Z głębi gardła wyrwał mu się jakiś dźwięk, coś między beknięciem a torsjami. Zasłonił usta dłonią, a potem ją cofnął i wskazał palcem. – Tamta kobieta chyba jeszcze żyje.
Leżała na plecach, z nogami wykręconymi pod kątem, który wskazywał na poważne obrażenia. Jej eleganckie beżowe spodnie były w kroku ciemne od moczu. Na twarzy – tym, co z niej zostało – miała rozmazany smar. Brakowało części nosa i większości górnej wargi. Zęby z pięknymi koronkami odsłoniły się w nieświadomym grymasie. Płaszcz i połowa swetra z golfem również zostały zdarte. Na szyi i ramieniu kobiety wykwitały wielkie, ciemne sińce.
O kurwa, ten samochód po niej przejechał, pomyślał Rob. Rozgniótł ją jak żabę. Obaj z Jasonem uklękli obok kobiety i włożyli niebieskie rękawiczki. Nieopodal leżała torebka rannej, naznaczona częściowym śladem opony. Rob podniósł ją i rzucił na tył karetki, uznawszy, że ten ślad może się okazać jakąś tam poszlaką. A poza tym torebka przyda się kobiecie.
Oczywiście pod warunkiem, że przeżyje.
– Przestała oddychać, ale mam tętno – oznajmił Jason. – Niskie i nitkowate. Zerwij sweter.
Rob tak zrobił. Razem ze swetrem poszło pół stanika z poszarpanymi ramiączkami. Zsunął resztę, żeby nie przeszkadzała, po czym rozpoczął uciskanie klatki piersiowej. Tymczasem Jason zajął się udrożnieniem dróg oddechowych.
– Wyżyje? – zapytał gliniarz.
– Nie wiem – odparł Rob. – Zajmiemy się nią. Pan ma teraz inne problemy. Jeżeli pozostałe jednostki ratunkowe zjadą tutaj pędem tak jak my, to na podjeździe w końcu ktoś zginie.
– Matko, wszędzie leżą ranni. Jak na polu bitwy.
– Niech pan pomaga tym, którym można.
– Oddycha – poinformował Jason. – Chodź, Robbie, uratujmy jej życie. Włącz terminal i powiadom Kinera, że wieziemy pacjentkę z podejrzeniem urazu kręgosłupa szyjnego, rdzenia kręgowego, obrażeniami wewnętrznymi, obrażeniami twarzy i Bóg wie czym jeszcze. Stan krytyczny. Podam ci jej parametry.
Rob połączył się przez mobilny terminal ratunkowy, a Jason dalej ściskał resuscytator. Oddział ratunkowy w Kinerze odezwał się natychmiast, głos po drugiej stronie był spokojny i zdecydowany. Szpital imienia Kinera miał centrum urazowe pierwszego stopnia, czasem nazywane klasą prezydencką, więc był gotowy na takie sytuacje. Ćwiczyli je tam pięć razy w roku.
Po zakończeniu rozmowy zmierzył saturację (kiepska, jak należało się domyślać), a potem wziął z karetki sztywny kołnierz i pomarańczową deskę ortopedyczną. Nadjeżdżały inne wozy ratownicze, a mgła podnosiła się, ujawniając skalę katastrofy.
To wszystko jednym samochodem, pomyślał Rob. Kto by w to uwierzył?
– Dobra – odezwał się Jason. – Skoro jej stan nie jest stabilny, więcej nie możemy zrobić. Pakuj ją do karety.
Ostrożnie, tak by deska ortopedyczna cały czas pozostała idealnie poziomo, podnieśli kobietę, umieścili na noszach w wozie i przypięli. Z bladą, zdeformowaną twarzą okoloną kołnierzem przypominała rytualną ofiarę w horrorze… tylko że te zawsze są młode i apetyczne, a ona miała czterdzieści parę lat albo nawet była po pięćdziesiątce. Powiedziałoby się: za stara na szukanie pracy, Robowi zaś wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że już nigdy nie będzie żadnej szukać. Ani chodzić, zapewne. Jeśli dopisze jej szalone szczęście, uniknie tetraplegii – zakładając, że w ogóle przeżyje – ale od pasa w dół to już raczej koniec.
Jason przyklęknął, nasunął plastikową maskę na jej usta i nos, po czym włączył dopływ tlenu ze zbiornika u szczytu noszy. Maska zaszła mgłą. To dobry znak.
– Następne? – zapytał Rob, co oznaczało: Co jeszcze mogę zrobić?
– Poszukaj epinefryny w tym bajzlu, co latał po karetce, albo wyjmij z mojej torby. Przez chwilę miałem dobre tętno, ale znowu jest nitkowate. A potem jedziemy. Przy takich obrażeniach to cud, że jeszcze żyje.
Ampułkę epinefryny Rob znalazł na podłodze pod paczką z bandażami. Podał ją koledze, a potem zatrzasnął tylne drzwi wozu, wskoczył za kierownicę i odpalił silnik. Byli pierwsi na miejscu zdarzenia mnogiego, więc będą też pierwsi w szpitalu. To odrobinę zwiększy i tak kiepskie szanse tej kobiety. Ale nawet przy niewielkim porannym ruchu na dojazd potrzebowali piętnastu minut, więc Rob podejrzewał, że zanim dotrą do Szpitala imienia Ralpha M. Kinera, pacjentka już umrze. Zważywszy na skalę obrażeń, może tak będzie najlepiej.

 
Wesprzyj nas