Seria powieści Tiffany Snow to znakomity romans sensacyjny, w którym akcja rozwija się wartko, a autorka znakomicie buduje napięcie i prezentuje ludzkie emocje.


Nie zawracajKathleen Turner, dwudziestoczterolatka z prowincjonalnego miasteczka w stanie Indiana, po śmierci rodziców (ojciec – policjant, zginął w akcji, matka zmarła na raka) zmuszona jest rzucić studia prawnicze, sprzedać dom i przeprowadzić się do stolicy stanu, Indianapolis. Tu, aby się utrzymać, podejmuje dwie prace – w dzień jako goniec w dużej firmie prawniczej, a wieczorami jako barmanka.

Wkrótce na skutek niefortunnego zdarzenia ma okazję bliżej poznać jednego z partnerów w firmie – znanego z częstych przelotnych romansów Blane’a Kirka. Jednocześnie poprzez śmierć sąsiadki zostaje uwikłana w aferę dotyczącą fałszowania elektronicznych wyników wyborów do władz stanowych. Przypadkowo dowiaduje się, że w tę samą aferę zamieszany jest jej pracodawca, a teraz również kochanek. W miarę, jak akcja nabiera tempa i staje się coraz bardziej sensacyjna, romans Kathleen i Blane’a staje się jeszcze bardziej płomienny.

***

“Blane i Kade to były wspaniałe postacie. Sposób, w jaki oddziaływali na Kathleen, był fascynujący jak tajemnica. Obaj byli tak różni, i choć to trudno zrozumieć, czytanie o nich sprawiało mi wielką przyjemność przez cały czas, żeby zobaczyć, co będzie z każdym z nich …. Uważam, że złożoność ich relacji była bardzo intrygująca.”
The Edible Bookshelf

“Autorka umiała utrzymać zainteresowanie przez cały czas. Było tyle zwrotów akcji, nie wiedziałem, co się zaraz stanie. Kiedy tylko byłem pewny, albo wyobrażałem sobie albo byłem pewny że znam tę postać, pani Snow mówiła mi, że się mylę. Podobało mi się to, bo mnie trzymało przy książce i nie wiedziałem, co się za chwilę zdarzy.”
Reading Between the Wines

“Byłem w napięciu przez większość tej powieści. No Turning Back to książka, którą z pewnościa powinniście dodać do swojej listy lektur i powinniście dopilnować, żeby zdobić następny tom z tej serii. Nie będziecie rozczarowani!”
Guilty Pleasures Book Review

“Prawnicy, zbiry, politycy, technologia, morderstwo, intryga i silny pociąg fizyczny, trudno się rozstać z pierwszym tomem tej serii. Są zakręty i zwroty akcji, a Kathleen nie jest pewna komu może zaufać, włączając w to również jej przystojnego szefa Blane’a!”
Romancing the Book

“Obaj mężczyźni, Blane i Kade, są równie seksowni, mroczni i tajemniczy, wszystko im się udaje, są inteligentni, I jeśli o mnie chodzi, to byłam rozdarta między nimi. Raz myślałam, że popieram jednego, a wtedy robił coś, że mówiłam “co, do cholery”, a moja lojalność kierowała mnie do drugiego. A potem on się poprawiał i znowu byłam za nim. A tak poważnie to wybór między jednym a drugim to jak wybór między lewą a prawą skarpetką.”
Drashley Hampton

Tiffany Snow
Nie zawracaj
Przekład: Katarzyna Rosłan
seria: Kathleen Turner tom 1
Wydawnictwo Arkady
Premiera: 6 lipca 2016
kup książkę

Nie zawracaj


Rozdział pierwszy

Paść przed kimś na kolana, pakując mu twarz między uda, to nie najlepszy debiut w nowej pracy. Zwłaszcza jeśli jest się zatrudnioną jako goniec w prestiżowej kancelarii adwokackiej Gage, Kirk i Trent, a wspomniane uda należą do jednego z trzech głównych udziałowców tej firmy. Dziesięć minut wcześniej bez żadnych złych przeczuć odebrałam telefon od Clarice, asystentki pana Kirka.
– Cześć, Kathleen. Słuchaj, czy mogłabyś wziąć z mojego biurka teczkę ze sprawą Kimmersona i zanieść ją Blane’owi do konferencyjnej? – poprosiła. – Utknęłam w korku, a on przed chwilą przysłał mi esemesa, że musi to mieć natychmiast.
– Jasne, nie ma sprawy. Pojechałam windą na piąte piętro do jej biura, szybko odnalazłam właściwą teczkę i zjechałam na trzecie, gdzie mieściła się sala konferencyjna. Kiedy weszłam do środka, zwróciły się na mnie oczy wszystkich zebranych. Dwanaście osób, naturalnie sami mężczyźni. A Kirk oczywiście musiał siedzieć na samym końcu długiego stołu! Ruszyłam ku niemu, ściskając teczkę z dokumentami w spoconych rękach i czując, jak gorący rumieniec zalewa mi policzki. Zawsze ciężko znosiłam sytuacje, gdy stawałam się obiektem powszechnej uwagi. Na szczęście zebrani zaraz powrócili do przerwanej moim wejściem rozmowy. Odetchnęłam z ulgą. Przedwczesną, jak się okazało.
Gdy znajdowałam się jakieś pół metra od Kirka, zahaczyłam obcasem o dywan. Teczka wyślizgnęła mi się z ręki, a ja runęłam twarzą między jego uda. Silna dłoń zacisnęła się na moim ramieniu, próbując mnie odsunąć. W panice uniosłam głowę i spojrzałam prosto w rozjarzone gniewem szarozielone oczy.
Blane Kirk, druga pod względem ważności osoba w firmie, miał nieco ponad trzydzieści lat i roztaczał wokół siebie aurę zamożnego arystokraty. Był wysokim ciemnym blondynem o nienagannej fryzurze i idealnie równych białych zębach. Kiedy się uśmiechał, w jego policzku pojawiał się mały dołeczek. Teraz go jednak nie widziałam. Ujrzałam za to zaciskające się z irytacją szczęki. Struchlałam.
Jego palce tak mocno ścisnęły moje ramię, że skrzywiłam się z bólu. Odsunął mnie od siebie, wstał i pomógł mi się podnieść. Nie miałam odwagi ponownie na niego spojrzeć. Wbiłam wzrok w podłogę i wymamrotałam:
– Stra- strasznie przepraszam.
Po czym gwałtownie, jak marionetka, której nagle odcięto sznurki, ponownie rzuciłam się na kolana, by pozbierać dokumenty.
Przez chwilę w sali konferencyjnej panowała absolutna cisza. Potem usłyszałam stłumione śmiechy, szybko zatuszowane pokasływaniem i pochrząkiwaniem. Pełzałam pod stołem, omijając męskie buty, i w szaleńczym tempie zgarniałam rozsypane papiery, nie zważając na to, jak bardzo je przy tym gniotę. Zebrawszy je, wstałam niezdarnie, wręczyłam Kirkowi niechlujny plik pomiętych dokumentów, jeszcze raz powiedziałam „Przepraszam” i ruszyłam do drzwi, tym razem uważnie patrząc pod nogi. Wychodząc, usłyszałam głos jednego z mężczyzn:
– No, no, Blane. Kobiety dosłownie padają przed tobą na kolana.
Pozostali wybuchnęli śmiechem. Upokorzona, zacisnęłam pięści. Czy mogłam sobie wyobrazić bardziej koszmarny przebieg zdarzenia, na które tak czekałam – pierwszego w mojej firmowej karierze spotkania z Blane’em Kirkiem? Chciałam wypaść w jego oczach jak najlepiej, tymczasem wyszłam na kompletną idiotkę!
Myślałam o tym mężczyźnie od chwili, kiedy go pierwszy raz zobaczyłam. To było tego dnia, gdy podjęłam pracę w kancelarii. Jedna z aplikantek adwokackich, Lori, oprowadzała mnie po firmie. Właśnie przedstawiała mnie innym stażystkom, zgromadzonym w kuchni wokół ekspresu do kawy, kiedy korytarzem przeszedł Blane.
– Boże, uwielbiam patrzeć, jak ten facet się rusza! – westchnęła jedna z nich.
Zaintrygowana, obejrzałam się za wysokim mężczyzną, na którego wszystkie gapiły się maślanym wzrokiem. Mmm… Faktycznie, było na co popatrzeć.
– Dobra, dziewczyny, lepiej pilnujcie swojej kawy – odezwała się inna. – Z patrzenia nic wam nie przyjdzie, a więcej nie dostaniecie.
W odpowiedzi rozległy się śmiechy i ciężkie westchnienia.
– Kto to jest? – zapytałam Lori, kiedy mężczyzna zniknął w windzie.
– Blane Kirk – wyjaśniła. – Jeden z partnerów, gruba ryba. Bogaty, mądry i wściekle przystojny.
– A do tego w pełni zdaje sobie sprawę ze swoich walorów – uzupełniła drobna blondynka w granatowym żakiecie.
– Może, jak już zaliczy wszystkie bywalczynie salonów, przerzuci się na nas? – rozmarzyła się ruda z kokiem.
– Taa, na pewno! – prychnęła Lori. – On się nie umawia z dziewczynami z firmy, o czym wszystkie doskonale wiemy.
Wyglądało na to, że większość zatrudnionych w kancelarii kobiet jest mniej lub bardziej zadurzona w Blanie Kirku. Ale trudno je było za to winić. Blane stanowił po prostu wzorzec wymarzonego faceta. Po pierwsze, był mądry, znakomicie wykształcony i ambitny. Po drugie, świetnie zarabiał, a w pracy odnosił sukces za sukcesem. Po trzecie – no tak – na jego widok pod kobietami uginały się kolana. Tacy ludzie jak on onieśmielali zwykłych śmiertelników, do których się zaliczałam, więc do tej pory podziwiałam go z daleka. A dziś – och! Jęknęłam, z trudem powstrzymując się od walnięcia czołem w dębowe drzwi sekretariatu.
Pospiesznie wślizgnęłam się do swojego boksu, usiadłam za biurkiem i ukryłam twarz w dłoniach. Od pogrążania się w nieszczęściu oderwał mnie dzwonek telefonu. Musiałam odebrać. To była Clarice. Lubiłyśmy się i utrzymywałyśmy serdeczne stosunki, mimo że była ode mnie o parę lat starszai zajmowała o wiele wyższe stanowisko.
– Hej, Kathleen – powiedziała wesoło. – No i jak? Dałaś radę znaleźć tę teczkę i podrzucić ją Blane’owi?
O, tak. A nawet znacznie więcej.
– Uhm – odparłam słabym głosem.
– Co się stało? – zaniepokoiła się. – Coś poszło nie tak?
– Noo… Jak by to powiedzieć… Potknęłam się i wylądowałam twarzą na… na kolanach Blane’a. W pozycji, można by rzec, dość niezręcznej.
W słuchawce przez chwilę panowała cisza, po czym rozległo się stłumione parsknięcie.
– To nie jest śmieszne, Clarice – oznajmiłam z godnością.
– Wiem… Tak, przepraszam, wiem… Tylko wyobraziłam sobie… ciebie…
Cierpliwie czekałam, aż przestanie chichotać.
– Och, wiele bym dała, żeby zobaczyć jego minę! – westchnęła w końcu.
– A ja bym dała wiele, żeby jej nie widzieć – odparłam oschłym tonem. I dopiero wtedy dotarł do mnie komizm całej sytuacji. Choć nadal skręcałam się ze wstydu, nie mogłam się nie roześmiać. Fakt, że byłam już w stanie to zrobić, nie oznaczał jednak, bym w najbliższej przyszłości miała ochotę znaleźć się w pobliżu Blane’a Kirka.
Niestety, już godzinę później pojawił się w sekretariacie. Ze swojego boksu obserwowałam w napięciu, jak podchodzi do biurka Diane Greene, okropnej megiery i mojej bezpośredniej przełożonej. Zaschło mi w ustach. O Boże, on na pewno chce mnie zwolnić! Nadstawiłam uszu. Blane wyjaśniał Diane, które dokumenty ma dla niego przygotować. Już miałam nadzieję, że nie wspomni o incydencie w sali konferencyjnej, gdy usłyszałam:
– Co to za nowa dziewczyna?
– Ma pan na myśli naszego nowego gońca? – upewniła się Diane. – To Kathleen Turner.
Tak, nazywałam się tak samo jak sławna aktorka. To był taki nasz rodzinny żart. Moja babcia miała na imię Tina, a ojciec – Ted*. Kiedy przyszłam na świat, rodzice postanowili po prostu kontynuować tradycję.
– A czemu pan o nią pyta? – dociekała Diane. – Czy coś się stało?
Wstrzymałam oddech. Pracowałam w kancelarii od miesiąca i mimo usilnych starań nie zdołałam zyskać uznania mojej szefowej. Diane była wrednym, zgorzkniałym babskiem. Nie kiwnęłaby palcem, by zapobiec mojemu zwolnieniu. A mnie bardzo, ale to bardzo zależało na tej pracy.
– Można to tak określić – odparł Blane. Zadrżałam, słysząc w jego głosie nutę irytacji. – To gdzie znajdę tę dziewczynę?
O, nie. O, nie! Boże, co ja mu powiem? Czy chce mnie jeszcze bardziej upokorzyć? Gdy Diane skwapliwie informowała Blane’a, jak dojść do mojego boksu, ogarnęła mnie taka panika, że zachowałam się jak smarkula, nie jak dwudziestoczteroletnia dorosła kobieta. Schowałam się pod biurko.
Zrobiłam to dosłownie w ostatniej chwili. Sekundę później w moim polu widzenia pojawiły się buty Blane’a. Bardzo ładne, skórzane i na pewno markowe. Chyba od Gucciego. W każdym razie duże. Kiedy tak na nie patrzyłam, przypomniało mi się coś, co kiedyś usłyszałam – że podobno rozmiar męskiej stopy jest proporcjonalny do rozmiaru fiuta. W takim razie… Och. Takie skojarzenia w odniesieniu do pracodawcy, szanowanego partnera w liczącej się kancelarii adwokackiej, są z całą pewnością niestosowne. Niezależnie od tego, jak bardzo jest przystojny. Odsunęłam tę myśl jak najdalej i zacisnęłam powieki. Po chwili usłyszałam cichy odgłos oddalających się kroków. Poszedł sobie! Odetchnęłam z ulgą i wygramoliłam się spod biurka.
Przez kilka następnych miesięcy unikałam Blane’a Kirka, jak się tylko dało. Żaden z pracowników kancelarii nie wspomniał ani słowem o incydencie w sali konferencyjnej. Bardzo dobrze. Uznałam, że mojemu zatrudnieniu nic nie grozi i mogę spać spokojnie.
Przygotowując sobie poranną kawę, cieszyłam się, że wreszcie jest piątek. Byłam zmęczona. Pracowałam na dwóch etatach: jako goniec w kancelarii oraz kilka razy w tygodniu, wieczorami, jako barmanka w lokalu o nazwie The Drop. Wprawdzie niespecjalnie odpowiadało to mojej wizji wymarzonej kariery, ale pozwalało związać koniec z końcem. Moja zmiana w barze kończyła się o północy, więc kładłam się spać dobrze po pierwszej. Boże, jak ciężko mi było zwlec się rano z łóżka i pędzić do kancelarii, gdzie spadały na mnie wszelkie obowiązki, do których wykonania brakowało chętnych. Trzeba zawieźć dokumenty do sądu? Wyślijcie gońca. Kto przyniesie kawę ze Starbucksa na zebranie personelu? Goniec. Carl z księgowości dzwoni, żeby go podwieźć do pracy, bo znów rozwalił samochód? Nie ma sprawy, goniec po niego pojedzie. I tak dalej, i tak dalej.
Nalałam kawę do termicznego kubka, starannie dokręciłam pokrywkę i wetknęłam go do kieszeni kurtki. Chwyciłam torebkę i byłam gotowa do wyjścia. Mieszkam na ostatnim piętrze trzykondygnacyjnego bloku. W dość podłej dzielnicy, to prawda, ale przynajmniej czynsz nie jest wysoki.
Zbiegając po schodach, pogratulowałam sobie pomysłu założenia podkoszulka z długim rękawem. Był październik i choć tego ranka ostro świeciło słońce, w powietrzu czuło się już jesienny chłód.
Na półpiętrze wpadłam na sąsiadkę.
– Cześć, Sheila! – przywitałam ją wesoło.
Często wracała do domu rano. Pracowała w nocy, ale nie w barze jak ja. Tryb życia Sheili znacznie różnił się od mojego. Swój zawód określała mianem „ekskluzywna dziewczyna do towarzystwa”. Miała zamiar zarobić w ten sposób na czesne za studia medyczne, a potem rzucić tę robotę. Pół roku temu, tuż po tym, jak wynajęłam mieszkanie naprzeciwko niej, zaproponowała, że wprowadzi mnie do biznesu. Odmówiłam grzecznie, starając się ukryć szok (małomiasteczkowe wychowanie robi swoje). Nie potrafiłabym żyć jak ona, niezależnie od tego, jakie pieniądze wchodziłyby w grę. Sheila jednak nie miała z tym problemu. Piękna, sporo ode mnie wyższa, elegancka, z całkowitą naturalnością roztaczała wokół siebie aurę kobiety wyzwolonej i wyrafinowanej. Choć byłyśmy rówieśniczkami, czułam się przy niej jak smarkula, na dodatek źle ubrana i niezgrabna. Ale lubiłam ją – była naprawdę świetną dziewczyną.
– Hej, Kathleen – uśmiechnęła się, choć nie tak pogodnie jak zwykle. – Lecisz do pracy?
– Tak. Kolejny dzień biegania z przesyłkami – odparłam.
– A… u ciebie wszystko w porządku?
Martwiłam się o nią. Jej zajęcie nie wydawało mi się bezpieczne. Nawet jeśli – jak twierdziła – obsługiwała wyłącznie klientów z wyższych sfer. Kupa kasy i salonowe obycie nie dawało przecież gwarancji, że któryś z tych mężczyzn nie okaże się draniem.
– Tak, jasne – zapewniła mnie, ale jej spojrzenie uciekło w bok. – Wiesz, spodobałam się jednemu takiemu ważniakowi. Już pięć razy się ze mną umówił.
Z tego, co mi wcześniej opowiadała, wiedziałam, że to dobrze. Stały klient oznaczał większe, stabilne dochody.
– To super – odparłam. Korciło mnie, żeby spytać, co to za jeden, ale Sheila mówiła, że ci faceci wymagają dyskrecji. – A jest chociaż… miły?
– Tak, całkiem w porządku – odpowiedziała, opierając się o poręcz schodów. – Właściwie to nawet nie wiem, czym się zajmuje, ale wydaje się nieźle nadziany. – Zawahała się, przygryzła wargę. – Mam tylko nadzieję, że Mark nie zrobi z tego problemu – dodała.
Mark to był jej chłopak. Spotkałam go zaledwie kilka razy, lecz byłam pewna, że naprawdę ją kocha. Spokojny, cichy, typ mózgowca – nie spodziewałam się po Sheili upodobania do tego rodzaju mężczyzn. Sprawdzało się tu chyba stare powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają. Co prawda, nie rozumiałam zasad, na jakich opierał się ich związek, ale wydawało mi się, że Mark pogodził się z tym, że jego dziewczyna zajmuje się tym, czym się zajmuje.
– Myślałam, że on nie ma nic przeciwko… no, wiesz – odparłam, machnięciem ręki odpędzając cisnące mi się na usta słowa, które brzmiałyby: „uprawianiu seksu z przypadkowymi partnerami za pieniądze”. Za nic w świecie nie chciałam obrazić Sheili.
– Niby nie ma, ale… – westchnęła. – Ostatnio dziwnie się zachowuje.
– To znaczy jak?
Potrząsnęła głową.
– Nie wiem, jest jakiś… rozkojarzony. To znaczy niby jest, ale jakby go nie było. Nie wiem, czy tu chodzi o mnie, czy o coś zupełnie innego. – Wzruszyła ramionami. – Chyba zaczynam wpadać w paranoję.
– Ale Markowi bardzo na tobie zależy – zapewniłam ją żarliwie. – Ma po prostu jakieś kłopoty w pracy albo… coś w tym stylu.
– Tak, chyba tak – zgodziła się bez przekonania. – Hej, Kathleen, ja ci tu zawracam głowę moimi sprawami, a ty musisz pędzić do biura!
Spojrzałam na zegarek.
– Cholera! Masz rację, muszę lecieć. Smoczyca Diane będzie zionąć ogniem, jeśli się spóźnię.
Sheila roześmiała się. Wiedziała, że nie cierpię swojej szefowej i że Diane w pełni odwzajemnia to uczucie.
– No to leć. – Położyła mi rękę na ramieniu i ścisnęła lekko. – I dzięki, że znalazłaś dla mnie chwilę.
– A myślałaś, że co? – odparłam, wymierzając jej żartobliwego kuksańca, i pobiegłam do samochodu.
Jeździłam dziesięcioletnią niebieską hondą Accord, która na szczęście sprawowała się bez zarzutu, bo nie stać by mnie było na żadne naprawy. Zazdrościłam Sheili kasy, jaką zarabiała, ale wiedziałam, że ja bym tak nie mogła. To zdecydowanie nie była moja bajka.
Jakimś cudem nie natrafiłam na korki i dojechałam do kancelarii w niecałe pół godziny. Mieściła się w eleganckiej dzielnicy, w północnej części Indianapolis. Pełno tam było ceglanej architektury i rozległych zielonych trawników. Zatrzymałam samochód na parkingu i kogóż to od razu zobaczyłam? Blane’a Kirka w ciemnym garniturze i ze skórzaną teczką w ręku. Pewnie wybierał się na rozprawę. Nie miałam najmniejszego zamiaru mu się pokazywać – do tej pory na samą myśl o incydencie w sali konferencyjnej dławiłam się z upokorzenia – więc odczekałam, aż przejdzie na część parkingu przeznaczoną dla zarządu. Cholera, że też musiał się napatoczyć! Teraz na pewno się spóźnię!
Popijając kawę z mojego kubka, obserwowałam w lusterku, jak Blane zbliża się do rogu budynku. Zaraz skręci i będę mogła wysiąść z hondy. Po owym niefortunnym zdarzeniu unikałam go jak ognia, a on na szczęście nie próbował mnie już znaleźć. Ciekawe, co by się stało, gdybym wtedy nie schowała się pod biurko?
– Wylałby mnie na zbity pysk – mruknęłam pod nosem.
Po firmie chodziły plotki, że Blane ma ambicje polityczne. Nie wątpiłam, że to prawda. Doskonale nadawał się na polityka. Miał naturalną charyzmę i masę uroku osobistego. Gdziekolwiek się pojawiał, natychmiast przyciągał uwagę wszystkich obecnych, a powietrze wokół niego zdawało się jakby naelektryzowane. I ten jego zabójczy uśmieszek – z gatunku takich, co to powodują, że serce każdej kobiety natychmiast zaczyna drżeć. Tylko że ten uśmiech nigdy nie sięgał oczu Blane’a. Zastanawiałam się, czy ktoś poza mną to zauważył.
Gdy jego wysoka postać zniknęła wreszcie za rogiem budynku, policzyłam do dziesięciu i wysiadłam z samochodu. Teraz czekała mnie poranna odprawa przy biurku Diane.

 
Wesprzyj nas