Powieść o poszukiwaniu wiary, o zakazanej miłości, o grzechu i zbawieniu.


Akty wiaryHistoria trójki młodych ludzi ukazana na tle nowojorskiego Brooklynu, izraelskich kibuców, nowoczesnej Brazylii i świętych miast – Rzymu i Jerozolimy.

Tim Hogan. Porzucony przez ojca, wychowywany przez ciotkę, odnajdzie swój dom w Kościele, ale mimo święceń kapłańskich nie będzie w stanie uchronić się przed wielką namiętnością, która rozpali jego duszę.

Daniel Luria. Syn powszechnie szanowanego rabina, który zamiast iść w ślady ojca i objąć duchowe przewodnictwo gminy ortodoksyjnych nowojorskich Żydów, złamie jego serce i nie otrzyma przebaczenia.

Debora Luria. Wychowana w pokorze, w imię zakazanej miłości przeciwstawi się rodzinie, wybierając własną drogę do Boga.

Erich Segal (ur. 16 czerwca 1937 w Brooklynie, zm. 17 stycznia 2010 w Londynie) współczesny amerykański pisarz, scenarzysta i naukowiec. Książki “Love Story”, “Absolwenci”, “Doktorzy” otrzymały liczne nagrody literackie. Syn rabina, był profesorem literatury greckiej i łacińskiej na uniwersytetach Harvarda, Yale i Princeton. Wykładał też jako profesor wizytujący w Dartmouth College i na Uniwersytecie Ludwiga Maximiliana w Monachium. Pod koniec życia wykładał w Wolfson College w Oksfordzie. Zajmował się głównie dramatem antycznym, a w szczególności komedią. Był autorem wielu publikacji naukowych, w tym syntetycznej historii komedii od czasów antycznych po współczesność (The Death of Comedy). Przetłumaczył na angielski m.in. cztery komedie Plauta. Był niezwykle popularnym wykładowcą – na jego wykłady przychodziło niekiedy 600 studentów.

Erich Segal
Akty wiary
Przekład: Elżbieta Zychowicz + Witold Nowakowski
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 11 marca 2016

kup książkę

Akty wiary


1
Daniel

Zostałem ochrzczony krwią. Moją własną krwią. Nie jest to żydowski obyczaj, lecz jedynie fakt historyczny.
Porozumienie, jakie mój naród zawarł z Bogiem, wymaga, byśmy potwierdzali naszą lojalność dwa razy dziennie. I aby nikt z nas nie zapomniał, że jesteśmy jedyni w swoim rodzaju, Bóg stworzył innowierców, żeby nam stale o tym przypominali.
W moim przypadku Ojciec Wszechświata umiejscowił irlandzką katolicką dzielnicę w połowie drogi między szkołą a domem. Tak więc w regularnych odstępach czasu, gdy szedłem do jesziwy albo wracałem do domu, chłopcy z parafialnej szkoły St. Gregory’s, widząc, że się zbliżam, obrzucali mnie stekiem wyzwisk.
— Mosiek!
— Parch!
— Morderca Chrystusa!
Mogłem uciekać, gdy dzieliło ich ode mnie jeszcze kilkanaście metrów, ale wówczas musiałbym rzucić moje książki — modlitewnik, świętą Biblię. A to byłaby profanacja. Stałem więc, obładowany książkami, bojąc się poruszyć, oni zaś podchodzili do mnie z pyszałkowatymi minami, pokazywali palcami moją jarmułkę i odprawiali swój rytuał.
— Popatrzcie tylko na tego faceta. Do zimy daleko, a on ma na głowie czapkę!
— To żydek. Muszą nosić czapki, żeby ukryć pod nimi rogi!
Stałem bezradny, oni zaś otaczali mnie kręgiem i zaczynali popychać.
Potem brali się do bicia, ciosy trafiały mnie ze wszystkich stron, w usta, w nos, odbijały się echem w mojej czaszce. Mimo że od tamtego czasu minęło wiele lat, wciąż jeszcze czuję te uderzenia i smak krwi.
Z czasem nauczyłem się stosować mniej obronne taktyki. Na przykład: lepiej jest, żeby ofiara nie upadła podczas bójki (jeśli to możliwe, warto oprzeć się plecami o ścianę), albowiem gdy człowiek leży, napastnicy mogą go również skopać. Poza tym trzeba wykorzystać duże książki w charakterze tarczy. Talmud nie tylko zawiera najważniejsze komentarze religijne — ma również wystarczająco duży format, by osłonić podbrzusze przed kopniakami.
Czasami myślę, że moja matka spędziła życie na czekaniu na mnie pod drzwiami, bo żebym nie wiem jak cicho próbował wkraść się do domu po którejś z takich potyczek, zawsze ją tam zastawałem.
— Danny, mój kochany chłopcze, co się stało?
— Nic, mamo, po prostu upadłem.
— Spodziewasz się, że w to uwierzę? To na pewno znów sprawka tej bandy irlandzkich kozaków z kościoła, co? Czy znasz imiona tych chuliganów?
— Nie.
Oczywiście kłamałem. Pamiętałem każdy pryszcz na wykrzywionej pogardą twarzy Eda McGee, którego ojciec prowadził miejscową gospodę. Słyszałem, że trenuje, gdyż chce zdobyć Złote Rękawice czy coś w tym rodzaju. Może traktował mnie po prostu jak worek treningowy.
— Jutro wybiorę się na rozmowę z ich matką przełożoną czy jak się tam ona nazywa.
— Daj spokój, mamo, i co takiego jej powiesz?
— Zapytam ją, jak potraktowaliby samego Chrystusa. Może przypomni tym chłopcom, że Jezus był rabinem.
Dobrze, mamo, pomyślałem sobie, rób, co chcesz. Następnym razem zaczają się na mnie z kijami do baseballu.

***

Urodziłem się jako książę — jedyny syn rabina Mosesa Lurii, monarchy naszego szczególnego królestwa wierzących. Moja rodzina przyjechała do Ameryki z Silcza, małego miasteczka w Karpatach, które niegdyś należało do Węgier, potem do Austrii, a jeszcze później do Czechosłowacji. Zmieniali się zewnętrzni władcy, lecz mimo to jedna rzecz pozostawała niezmienna: Silcz był ojczyzną B’nai Simcha — „Synów Radości” — i w każdym pokoleniu męski potomek rodu Luriów był uhonorowany tytułem silczańskiego rebego.
Na kilka miesięcy wcześniej, zanim naziści unicestwili jego gminę, mój ojciec wyprowadził swoje stadko do jeszcze innej ziemi obiecanej — Ameryki. Tutaj, w niewielkim zakątku Brooklynu, stworzyli Silcz na nowo. Członkowie gminy nie mieli problemów ze zwyczajami nowego kraju. Po prostu je ignorowali i żyli nadal tak jak od wieków. Granice ich świata nie sięgały poza podróż szabatową, odbywaną w dzień szabatu do bimy ich duchowego przywódcy. Ubierali się jak niegdyś w czarne długie chałaty, w dni powszednie nosili bobrowe kapelusze, w dni świąteczne okrągłe aksamitne czapki ozdobione futrem, sztrejmle. My, chłopcy, wkładaliśmy w dzień szabatu czarne filcowe kapelusze, hodowaliśmy pejsy i wyczekiwaliśmy z niecierpliwością dnia, gdy będziemy również mogli zapuścić brody.
Niektórzy z gładko wygolonych i zasymilowanych współwyznawców naszej religii byli zakłopotani tym, że znajdujemy się wśród nich — wyglądaliśmy tak dziwnie, tak bardzo rzucało się w oczy nasze żydostwo. „Frumerzy”, mruczeli pod nosem na nasz widok. A ponieważ to słowo oznacza po prostu ortodoksów, ich pogardę zdradzał ton głosu.
Moja matka, Rachela, była drugą żoną mojego ojca. Jego pierwsza żona, Chawa, urodziła mu tylko dwie córki. Umarła przy porodzie kolejnego dziecka — synka, który przeżył ją zaledwie o cztery dni. Pod koniec obowiązkowych jedenastu miesięcy żałoby kilkoro najbliższych przyjaciół ojca zasugerowało mu, żeby poszukał sobie nowej żony. Nie tylko z dynastycznych względów, ale również dlatego, że, jak mówi Bóg w Księdze Rodzaju, „mężczyzna nie powinien być sam”.
Tak więc rabin Moses Luria poślubił moją matkę, Rachelę, młodszą od niego o dwadzieścia lat córkę uczonego Vilny, który był głęboko zaszczycony wyborem rabina. Niespełna dwanaście miesięcy po ślubie urodziło im się dziecko. Niestety, była to kolejna córka — moja starsza siostra, Debora. Jednakże, ku ogromnej radości ojca, zostałem poczęty w następnym roku. Mój pierwszy krzyk potraktowano jako bezpośrednią odpowiedź na żarliwe modlitwy pobożnego człowieka. Kolejne pokolenie zyskało pewność, że złoty łańcuch nie zostanie przerwany, będą mieli nowego silczańskiego rebego. Przywódcę, nauczyciela, pocieszyciela. I, co najważniejsze, pośrednika między nimi a Bogiem.
Niełatwo być jedynym synem i przyglądać się, jak twoje siostry są traktowane niczym powietrze, ponieważ nie są chłopcami. Jednakże najtrudniejsza dla mnie była świadomość, że tak długo i tak gorąco się o mnie modlono. Od początku dźwigałem brzemię oczekiwań mego ojca.
Przypominam sobie mój pierwszy dzień w przedszkolu. Byłem jedynym dzieckiem, które odprowadził ojciec. A gdy pocałował mnie w drzwiach sali, poczułem, że ma policzki wilgotne od łez. Byłem zbyt mały, żeby zrozumieć, iż jest to znak. Skąd mogłem wiedzieć, że pewnego dnia stanę się przyczyną jego znacznie bardziej gorzkich łez?

2
Timothy

Tim Hogan urodził się gniewny.
I nic dziwnego. Był sierotą, choć jego rodzice żyli. Ojciec, Eamonn, marynarz na statku handlowym, wróciwszy z długiej podróży, zastał swoją żonę brzemienną. Mimo to Margaret Hogan przysięgała na wszystkie świętości, że nie dotknął jej żaden śmiertelnik. Zaczęła miewać halucynacje, rozpowiadając wszem wobec, że została pobłogosławiona, nawiedził ją Duch Święty. Jej rozwścieczony mąż po prostu odpłynął. Wieść niesie, że znalazł w Rio de Janeiro nową „żonę”, z którą miał pięcioro „śmiertelnych” dzieci.
Gdy stan Margaret się pogorszył, pastor z St. Gregory’s załatwił dla niej miejsce w sanatorium prowadzonym przez siostry zmartwychwstanki w stanie Nowy Jork. Z początku wszystko wskazywało na to, że Timothy, o wyglądzie cherubina, z włosami koloru lnu i porcelanowoniebieskimi oczami Margaret, będzie się wychowywał w domu dziecka. Jego ciotka, Cassie Delaney, która miała już trzy córki, uważała, że nie da rady wyżywić jeszcze jednej osoby z pensji, którą przynosił do domu nowojorski policjant. W dodatku Tim urodził się wkrótce po tym, gdy zdecydowali z Tuckiem, nie bacząc na nakazy religii, że nie będą mieli więcej dzieci. Cassie była już zmęczona latami bezsennych nocy i zmienianiem pieluch.
Tuckowi jednak udało się ją przekonać.
— Margaret to twoja rodzona siostra. Nie możemy pozwolić, żeby chłopak nie miał rodziny.
Odkąd tylko Tim pojawił się w ich życiu, trzy starsze siostry nie ukrywały swej wrogości wobec niego. Odwzajemniał ją gorąco. Gdy tylko potrafił utrzymać jakiś przedmiot w ręku, próbował je nim uderzyć. Jego przeciwniczki nigdy nie zaniechały planów prześladowania go.
Pewnego razu ciotka Cassie weszła w samą porę, by zapobiec wypchnięciu trzyletniego Tima przez okno sypialni. W ostatniej chwili wybawiwszy chłopca z opresji, przetrzepała mu skórę za prowokowanie sióstr.
— Grzeczni chłopcy nigdy nie biją dziewcząt — zbeształa go.
Timothy prawdopodobnie lepiej przyswoiłby sobie tę naukę, gdyby nie słyszał, jak w sobotnie wieczory wujek traktuje brutalnie ciotkę. Tim równie niecierpliwie jak oni oczekiwał chwili, gdy opuści dom. Gdy skończył osiem lat, Cassie zawiesiła mu na szyi klucz na plecionym sznurku. Był to talizman, który dawał mu wolność, dzięki niemu Tim mógł się włóczyć i wyładowywać wrodzoną agresję podczas prawdziwie męskich zajęć, takich jak uliczna namiastka baseballu czy bójki z innymi chłopakami. Nie brakowało mu odwagi. Był właściwie jedynym chłopcem, który odważył się stawić czoło muskularnemu Edowi McGee, niekwestionowanemu przywódcy bandy ze szkoły podstawowej. Podczas krótkiej, lecz zaciętej walki na szkolnym boisku, zanim zakonnice zdążyły rozdzielić obu przeciwników, Tim podbił Edowi oko i uszkodził wargę, natomiast silny lewy sierpowy McGee omal nie złamał mu szczęki. Interwencja sióstr oczywiście sprawiła, że od tej pory zostali wielkimi przyjaciółmi.
Mimo że wuj Tima był przedstawicielem prawa, cieszył go bojowy duch chłopca. Ciotka Cassie natomiast była wściekła. Nie tylko straciła cztery dni pracy w stoisku z damską bielizną w Macy’s, lecz musiała jeszcze przykładać niezliczone torebki z lodem do obolałej szczęki siostrzeńca.
W rodzinnym albumie Delaneyów Tim zobaczył zdjęcie swojej matki, Margaret, i odnalazł w twarzy ciotki Cassie nikłe podobieństwo do siostry.
— Czemu nie mogę do niej pojechać, odwiedzić jej? — błagał. — Chciałbym tylko się z nią przywitać, powiedzieć „cześć”, czy coś w tym rodzaju.
— Nawet by cię nie poznała — zapewniał go Tuck. — Żyje w innym świecie.
— Ale ja nie jestem chory, poznałbym ją.
— Tim, proszę—nie ustępował wuj.—Robimy to dla twojego dobra.
Nastąpił nieunikniony dzień, gdy Tim dowiedział się o tym, o czym wszyscy szeptali od lat. Pewnego sobotniego wieczoru usłyszał, jak ciotka krzyczy do swojego męża:
— Wyczerpała się już moja cierpliwość do tego małego bękarta!
— Cassie, powściągnij swój język — strofował ją Tuck. — Któraś z dziewczynek może cię usłyszeć.
— I co z tego? Może to nieprawda? Jest przeklętym bękartem mojej siostry dziwki i pewnego dnia sama mu o tym powiem.
Tim był zdruzgotany. Za jednym zamachem stracił ojca i został naznaczony piętnem. Starając się opanować gniew i strach, stanął nazajutrz twarzą w twarz z Tuckiem i zażądał, żeby wyjawił mu, kim był jego prawdziwy ojciec.
— Twoja mama plotła na ten temat różne dziwne rzeczy, chłopcze — powiedział Tuck, czerwieniąc się i odwracając oczy. — Nigdy nie wspomniała o nikim… poza całą tą anielską sprawą. Naprawdę bardzo mi przykro.
Po tej rozmowie Cassie nadal czepiała się wszystkiego, co Tim powiedział czy zrobił, a Tuck po prostu unikał go, jak mógł. Tim zaczął się czuć, jak gdyby karano go za grzechy jego matki. Jego życie z Delaneyami stanowiło jedno pasmo kar. Starał się wracać do domu jak najpóźniej. Gdy jednak zapadał zmrok, wszyscy koledzy rozbiegali się na kolację i nie miał do kogo otworzyć ust. Na boisko padało nikłe kalejdoskopowe światło, przesączające się przez witrażowe okna kościoła. Nie chcąc być zauważony przez chłopców pokroju Eda McGee, wchodził do środka. Początkowo zamierzał się tylko trochę ogrzać. Po pewnym czasie przyłapał się na tym, że coś go ciągnie do posągu Matki Boskiej, i pełen rezygnacji, z poczuciem osamotnienia, klękał, by się pomodlić, tak jak go nauczono.
— Ave Maria, gratia plena. Zdrowaś, Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami… Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz…
Ale nawet sam Tim nie bardzo wiedział, czego szuka. Nie był na tyle dojrzały, by zrozumieć, że ponieważ jego narodziny spowija pajęczyna wątpliwości, błaga Matkę Boską o wybawienie go z niewiedzy. Po co się urodziłem? Kim są moi rodzice? Czemu nikt mnie nie kocha?
Pewnego dnia, późnym wieczorem, gdy podniósł ze znużeniem wzrok, wydało mu się — przez mgnienie oka — że Matka Boska uśmiechnęła się do niego, jak gdyby chciała powiedzieć: Jednej rzeczy możesz być pewien w swoim pogmatwanym życiu. Ja cię kocham.
Gdy wrócił do domu, Cassie spuściła mu tęgie lanie za to, że się spóźnił na kolację.

3
Debora

Najwcześniejsze wspomnienie Debory, wiążące się z Dannym, to błysk ostrego rzezaka nad jego malutkim penisem. Mimo że jej ośmiodniowego braciszka otaczał krąg ludzi, widziała wszystko wyraźnie, ponieważ matka, która stała w rogu pokoju, na zmianę to patrząc, to krzywiąc się, trzymała ją na ręku.
Danny leżał na poduszce na kolanach stryja Saula — w rzeczywistości był to daleki kuzyn, ale najbliższy męski krewny ojca — który silnymi, lecz delikatnymi dłońmi rozchylał nogi chłopczyka. Następnie mohel, wysoki, chudy mężczyzna w białym fartuchu i modlitewnym szalu, ujął penis Danny’ego kleszczami i założył nań metalową osłonę w kształcie dzwonu, która ochraniała żołądź aż do napletka. W tej samej chwili uniósł wysoko prawą rękę, w której błyszczał przedmiot podobny do sztyletu. Wszyscy mężczyźni wstrzymali oddech i instynktownie osłonili dłońmi genitalia. Odmówiwszy szybko modlitwę, mohel przebił napletek dziecka i jednym szybkim ruchem przeciął tkankę równo z osłoną. Mały Danny zaczął kwilić. Chwilę później rytualny chirurg uniósł napletek, żeby każdy mógł go zobaczyć, po czym wrzucił go do srebrnej misy.
Rabin Luria zaintonował silnym głosem modlitwę:
— Pochwalonyś Ty,Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, któryś nakazał, aby nasi synowie zawarli przymierze ojca naszego Abrahama*.
Rozległo się ogólne westchnienie ulgi, a następnie okrzyki radości.

* Teksty modlitw według przedwojennego wydania modlitewnika Modły Izraelitów na dni powszednie i święta, uroczystości i posty oraz obrządki i ceremonie religijne. Tłumaczył i objaśnił Dyr, Salomon Spitzer, Kraków, Drukarnia J. Fischera. Przedruk wykonany w Drukarni Narodowej w Krakowie z egzemplarza ze zbiorów prywatnych. Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1991.

Kwilącego Danny’ego oddano rozpromienionemu ojcu. Rabin Luria zaprosił wszystkich, by jedli, pili, śpiewali i tańczyli. Tak jak tego wymaga kodeks prawny, mężczyźni i kobiety byli oddzieleni przepierzeniem, mimo to Debora słyszała głos ojca, górujący nad innymi.
Gdy była już na tyle duża, że potrafiła formułować całe zdania, jedno z pierwszych pytań, które zadała matce, dotyczyło tego, czy po jej urodzeniu odbyła się podobna uroczystość.
— Nie, kochanie — odparła łagodnie Rachela. — Ale to bynajmniej nie oznacza, że kochamy cię mniej.
— Wobec tego czemu? — pytała z uporem Debora.
— Nie wiem — odpowiedziała matka. — Tak zarządził Ojciec Wszechświata.
W miarę upływu czasu Debora Luria dowiedziała się, co jeszcze Ojciec Wszechświata zarządził dla żydowskich kobiet. W porannych modlitwach mężczyźni błogosławili Boga za wszelkie możliwe dary:
Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który dałeś kogutowi zmysł rozróżniania między dniem a między nocą.
Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który nie uczyniłeś mnie poganinem.
Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który nie uczyniłeś mnie kobietą.
Podczas gdy mężczyźni dziękowali Bogu za swą męskość, kobiety musiały się zadowolić następującą modlitwą:
Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który uczyniłeś mnie według swej woli.

Deborę zapisano do tradycyjnej szkoły organizacji Bejt Jakow, której jedynym celem było przygotowanie żydowskich dziewcząt do roli żydowskich żon. Czytano tam kodeks prawny — albo przynajmniej jego specjalnie skróconą wersję, opracowaną dla kobiet w dziewiętnastym wieku. Nauczycielka, pani Brenner, stale przypominała dziewczętom, że mają zaszczyt pomagać swoim mężom w wypełnianiu obowiązku, który Bóg nałożył na Adama: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię*.

* Rdz 1, 28.

Czy tylko tym jesteśmy? — myślała Debora. Maszynkami do rodzenia dzieci? Nie ośmieliła się powiedzieć tego na głos, ale niecierpliwie czekała na wyjaśnienia pani Brenner. Doczekała się wyłącznie stwierdzenia, że kobieta została stworzona z żebra mężczyzny, toteż stanowi jedynie cząstkę tego, czym jest mężczyzna. Mimo że była pobożna, Debora nie potrafiła uznać tej legendy za fakt. A jednak nie ośmieliła się wyrazić głośno swego sceptycyzmu. Dopiero wiele lat później, gdy Danny był w szkole średniej, pokazał jej ustęp z Talmudu, którego nigdy nie pozwolono jej czytać, gdy uczyła się sama.
Wyjaśniał on, czemu podczas stosunku płciowego mężczyzna musi być zwrócony twarzą w dół, kobieta zaś—w górę. Mężczyzna spogląda na ziemię, a kobieta na miejsce, z którego została stworzona — męskie żebro. Im więcej Debora zdobywała wiadomości, tym bardziej była oburzona. Nie tylko z tego powodu, że traktowano ją jak istotę niższego rzędu, ale również dlatego, że sofistyka nauczycielek próbowała przekonać dziewczęta, iż nie o to naprawdę chodzi — nawet gdy wyjaśniały, że kobieta, która dała życie chłopcu, musi czekać czterdzieści dni, zanim znowu stanie się „czysta”, gdy tymczasem kobieta, która powiła dziewczynkę—osiemdziesiąt dni. I czemu, kiedy brakuje dziesiątego mężczyzny, by stworzyć kworum konieczne do modlitw, nie może go zastąpić żydowska kobieta, może natomiast sześcioletni chłopczyk?

Siedząc z matką i innymi kobietami na galerii w synagodze, ośmielała się zerkać nad zasłoną, przyglądając się paradującym starszym mężczyznom i młodzieńcom, wzywanym kolejno do czytania Tory.
— Mamo, czemu żadna z nas, tutaj na górze, nigdy nie ma takiej szansy?
A pobożna Rachela mogła jedynie odpowiedzieć:
— Spytaj ojca.
Debora uczyniła to podczas lunchu w dniu szabatu.
— Kochanie, Talmud mówi nam, że kobiecie nie wolno czytać Tory z szacunku dla zebranych — odpowiedział pobłażliwie rabi.
— Ale co to znaczy?—nie ustępowała autentycznie zagubiona Debora.
— Spytaj matkę — rzekł ojciec.
Jedyną osobą, po której mogła się spodziewać szczerej odpowiedzi, był jej brat Danny.
— Mówią nam, że gdyby kobiety stały przed modlącymi się mężczyznami, mogłyby rozpraszać ich uwagę.
— Nie rozumiem, Danny. Czy mógłbyś mi to wyjaśnić na przykładzie?
— No cóż — rzekł z zakłopotaniem brat. — To coś w tym rodzaju, jak to, że Ewa dała Adamowi… no wiesz…
— Tak — powiedziała ze zniecierpliwieniem Debora. — Tyle wiem. Kazała mu zjeść jabłko. I co z tego?
— I to nasunęło Adamowi myśli.
— Jakie myśli?
— Wiesz, Deb — rzekł przepraszająco Danny — jeszcze nam o tym nie mówiono.—I dodał:—Gdy tylko to uczynią, obiecuję, że natychmiast ci powtórzę.
Odkąd sięgała pamięcią, Debora Luria pragnęła mieć przywileje, które zostały nadane jej bratu podczas obrzezania. W miarę dorastania jednak musiała stawić czoło bolesnemu faktowi, że nigdy nie będzie mogła w pełni służyć Bogu… ponieważ nie urodziła się mężczyzną.

 
Wesprzyj nas