Najnowsza powieść Emily Giffin opowiada o relacjach w rodzinie naznaczonej tragicznym wypadkiem. Amerykańska pisarka przyzwyczaiła już czytelników do tego, że rozbiera emocje bohaterów na czynniki pierwsze i na przykładzie ich przeżyć pokazuje, w jaki sposób zmierzyć się z losem. Nie inaczej jest w przypadku książki „Pierwsza przychodzi miłość”.


Emily Giffin specjalizuje się w opisywaniu kobiecych emocji. W swoich powieściach, posługując się prostym i zrozumiałym dla każdego językiem, opowiada historie, które mogą przydarzyć się każdemu. W tym właśnie tkwi sukces jej wielkiej popularności – dla setek tysięcy kobiet powieści Giffin stanowią lustro własnych przeżyć.

W jej najnowszej powieści zatytułowanej „Pierwsza przychodzi miłość” postawy bohaterów zostały zdeterminowane przez tragiczny wypadek z przeszłości. Szczęśliwa, wspierająca się rodzina nie przeszła pozytywnie egzaminu z utraty.

Nawet po wielu latach od wypadku poczynania i postawy bohaterów są nią naznaczone. Relacje sióstr Josie i Meredith pozostawiają wiele do życzenia, kobiety poruszają się w sieci niedomówień i wzajemnych, zatajonych pretensji. Czy wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdyby nie ów jeden feralny dzień?

Książki Emily Giffin zaliczają się do gatunku literatury obyczajowej, ale można by je też z powodzeniem określić mianem powieści terapeutycznych. Giffin pisze o codziennym życiu, jego cieniach i blaskach, przedstawia przeciętnych bohaterów, przeważnie Amerykanów – lecz to postaci skonstruowane uniwersalnie w stopniu pozwalającym się z nimi utożsamić bez względu na narodowość. To dziewczyny i chłopcy z sąsiedztwa, ich bracia i siostry, rodzice i koledzy z pracy. Nie spotykają ich niesamowite przygody, brak tutaj wyrazistych charakterów narzucających ton narracji. Ta unifikacja jest w prozie Giffin jak najbardziej zamierzona. Zwykły Kowalski czy Nowak nie przytłaczają czytelnika swoją osobowością, mają pokazać problem, który stał się ich udziałem i pomóc czytelnikowi w jego zrozumieniu.

Książki Emily Giffin zaliczają się do gatunku literatury obyczajowej, ale można by je też z powodzeniem określić mianem powieści terapeutycznych

Giffin rozbiera emocje na czynniki pierwsze, robi to z wprawą. Można oczywiście powiedzieć, że istnieje bardzo wiele znakomitych powieści najświetniejszych autorów także omawiających różnorodne egzystencjalne rozterki, dając przy tym czytelnikowi wysublimowane przyjemności płynące z obcowania z wyszukanym słownictwem bądź strukturami językowymi, ale Emily Giffin zdaje się rozumieć, że nie każdy i nie zawsze ma czas i ochotę na mierzenie się z literaturą najwyższych lotów, a jednak chciałby znaleźć w literaturze obraz siebie, swoich interakcji z otoczeniem, analizę życiowych zawirowań. Prostą, przystępną, nie przytłoczoną eksperymentami z formą.

Josie i Meredith w „Pierwsza przychodzi miłość” obrazują różne sposoby budowania nowego życia po traumie, składania na nowo układanki jaką jest rodzina, po tym jak niespodziewanie się rozpadła i budowania własnej tożsamości w sytuacji, gdy próżno liczyć na wsparcie bliskich. Wanda Pawlik

Emily Giffin, Pierwsza przychodzi miłość, Przekład: Martyna Tomczak, Wydawnictwo Otwarte, Premiera: 6 lipca 2016

kup książkę

Emily Giffin
Pierwsza przychodzi miłość
Przekład: Martyna Tomczak
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 6 lipca 2016

PROLOG

Daniel był jeszcze całkiem mały, gdy pewnego razu oznajmił swojej matce, że czas to skomplikowana sprawa. Kiedy pragniemy cieszyć się chwilą, ta mija w mgnieniu oka, a coś, co chcemy mieć szybko za sobą, ciągnie się w nieskończoność. Elaine Garland zapisała te słowa w dzienniku, ponieważ w ustach ośmiolatka brzmiały niezwykle błyskotliwie. Wiele lat później wróciła do tego zapisku i pomyślała, że podobnie jest ze wspomnieniami. Obrazy, które wolelibyśmy wyrzucić z pamięci, wracają z uporem i brutalną wyrazistością, a szczegóły, które pragniemy zatrzymać, wymykają nam się niczym sen tuż po przebudzeniu. Jej rodzina właśnie tego doświadczała, choć rzadko o tym rozmawiali, szczególnie we własnym gronie. Piętnaście lat minęło powoli, a zarazem nie wiadomo kiedy.
To się stało dzień po dwudziestych piątych urodzinach Daniela, a trzy dni przed Bożym Narodzeniem. Daniel był w połowie trzeciego roku studiów medycznych w Yale i niedawno zakończył staż w laboratorium neurobiologicznym. Przyjechał na święta do domu ze swoją dziewczyną Sophie: piękną Brytyjką z wyższych sfer, którą uznawał za najbardziej czarującą wśród znanych mu kobiet. Spotykali się od ponad roku, ale nigdy wcześniej nie była w Atlancie i dopiero teraz miała po raz pierwszy spotkać się z rodziną Daniela. Wieść o tej wizycie wzbudziła u wszystkich, choć z różnym natężeniem, obawy, ekscytację i nadzieję. Najbardziej denerwowała się Elaine – z natury była nerwowa, a poza tym Daniel nie miał dotąd szczęścia do dziewczyn. Licealna sympatia oplatała go niczym bluszcz, a ukochana z college’u chciała go całkowicie kontrolować.
Jednak prawie natychmiast po ich przyjeździe Elaine poczuła ogromną ulgę. Od razu polubiła Sophie. Prawdziwy skarb, orzekł Rob, wyraźnie dumny, że jego syn, nie dość że studiuje medycynę, to jeszcze zdobył serce tak niezwykłej istoty. Siostry Daniela również ją zaakceptowały. Josie, zafascynowana stylem i urodą wybranki brata, otwarcie podziwiała jej kosztowne europejskie stroje i buty, a Meredith, która często oskarżała siostrę o płytkość, polubiła Sophie nawet mimo tej otoczki. Co najważniejsze, wszyscy dostrzegali, że dziewczyna wyzwala w Danielu najlepsze cechy – a tych mu nie brakowało. Bez wątpienia był najjaśniej świecącą gwiazdą w całej rodzinie.
Sophie zaskarbiła sobie jeszcze więcej sympatii następnego ranka, kiedy uparła się, by Daniel tak jak zwykle pojechał razem z ojcem na urodzinowe śniadanie do Waffle House. Ucałowała go na do widzenia i wypchnęła za próg, po czym pomogła Elaine piec tort czekoladowy, co również należało do rodzinnej tradycji Garlandów.
– Jaki był Daniel w dzieciństwie? – zapytała, niezdarnie mieszając ciasto. Chwilę wcześniej wyznała, że nie ma pojęcia o gotowaniu.
Elaine zastanowiła się przez moment, po czym odparła, że taki sam jak teraz. Typowy ambitny pierworodny. Perfekcjonista. Wrażliwy i sentymentalny, nieco ekscentryczny, ale też życzliwy.
– Jedyne, co się zmieniło, to temperament – dodała ze śmiechem. – Dzięki Bogu, że z niego wyrósł.
– To znaczy, że kiedyś był porywczy? – zapytała Sophie.
Elaine przytaknęła. Opowiedziała dziewczynie, jak pewnego dnia Daniel rozwalił ścianę w swoim pokoju kijem baseballowym, bo Josie zabazgrała różową kredką jego cenną kolekcjonerską kartę z Hankiem Aaronem.
– Wciąż widać łatę z gipsu – dodała rozczulona Elaine.
– Czy to ta sama karta, którą wciąż nosi w portfelu? – zainteresowała się Sophie. Arystokratyczny akcent sprawiał, że w jej głosie nieustannie dźwięczała pełna szczerości powaga.
– Ta sama – potwierdziła Elaine i wyjaśniła, że dzień po tym incydencie Daniel wygrał mecz i od tej chwili karta stała się jego talizmanem.

*

Tego wieczoru wybrali się wszyscy do Blue Ridge Grill na kolację z okazji urodzin Daniela. Jak przystało na szykownego studenta Ivy League, solenizant włożył marynarkę, a mankiety koszuli spiął srebrnymi spinkami w kształcie supełków, które dostał od Sophie. Dopełnieniem stroju były eleganckie czarne mokasyny w szpic, zgodnie z europejską modą, niepodobne do niczego z szafy Roba. Wysiadając z samochodu, ojciec i syn przekomarzali się: „Gdzieś ty dorwał te trzewiczki, Danny”. „A te twoje chwosty? Jak u starego piernika…”. „Masz na włosach tyle żelu, że koń by się nim udławił”. „Przynajmniej mam włosy”.
Elaine wiedziała, że te docinki to wyraz wzajemnego przywiązania, i w jej sercu wezbrały czułość i wdzięczność. Kelner jak zwykle zaprowadził ich do stolika przy kominku. Elaine nie była pewna, kiedy to się stało, ale jej syn wyrósł na prawdziwego mężczyznę, a wkrótce miał też zostać pierwszym w rodzinie lekarzem. Zresztą nie tylko Danielowi się powodziło. Życie pozostałych członków rodziny również układało się wspaniale. Rob świetnie sobie radził w pracy i od trzech lat nie miał w ustach kropli alkoholu. Josie i Meredith nadal stanowiły pewne niewiadome. Josie miała zostać nauczycielką, ale na razie trudno było ją okiełznać, a marząca o karierze aktorki Meredith była nieco zbyt humorzasta, lecz obie realizowały swoje marzenia.
Tego wieczoru rozmowa toczyła się wartko, inteligentna i ożywiona, pełna odniesień do bieżących wydarzeń. Jedenasty września wciąż tkwił świeżo w pamięci, jak otwarta rana. Nad Afganistanem wisiało widmo wojny. Energetyczny gigant Enron ogłosił bankructwo, a Winona Ryder wyszła ze sklepu bez płacenia. Były też informacje, które zdawały się interesować tylko Daniela i Sophie: w Mongolii zanotowano rekordowo wysokie ciśnienie, wynoszące ponad tysiąc hektopaskali. Wtedy ta liczba nic nie znaczyła dla pozostałych członków rodziny, ale Elaine zapamiętała ją na długie lata.
– Ty kujonie – powiedziała Josie, szturchając brata pod żebra, choć w duchu podziwiała jego inteligencję.
Zawsze polegała na sile własnej osobowości, ale znajomość z Sophie skłoniła ją do przemyśleń i Josie postanowiła poważniej potraktować ostatni rok nauki w college’u. Również Meredith tego wieczora zastanawiała się nad swoim życiem. Dorównywała bratu pracowitością i pilnością, była jednak samotniczką i często czuła w sercu pustkę, której źródła nie potrafiła określić. Obserwując Daniela i Sophie, pomyślała, że może chodzi o miłość. Może właśnie tego jej brakuje.
Po kolacji wrócili do domu na tort. Elaine wyjęła ze spiżarni najlepszą porcelanę i srebra, Rob zapalił dwadzieścia pięć świeczek i wszyscy, oprócz Sophie dysponującej czystym sopranem, fałszując, zaśpiewali sto lat, a potem patrzyli, jak Daniel zamyka oczy i za jednym razem zdmuchuje wszystkie świeczki.
– Czego sobie życzyłeś? – zapytała Josie.
Zawsze któreś z nich zadawało to pytanie. Daniel, rzecz jasna, nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko tajemniczo. Rob pokroił tort, a jego syn rozpakował prezenty: skórzaną aktówkę od rodziców, flanelową piżamę od Josie i album o baseballu od Meredith. Posiedzieli jeszcze chwilę, a potem poszli spać. Elaine udawała, że nie słyszy skrzypienia podłogi przed drzwiami gościnnej sypialni.
Następnego dnia zbudziła się dosyć wcześnie. Deszcz bębnił o dach, a Rob pakował się przed wyjazdem na spotkanie z klientem w Memphis. Elaine wstała i zaparzyła mu kawę, a pożegnawszy go, poszła z dziewczętami na siłownię. Każda z nich miała w planie zrzucić trzy kilo, choć wiedziały, że po świętach trzy zamienią się w sześć. Po powrocie do domu odświeżyły się, a resztę dnia spędziły, przedzierając się najpierw przez korki, a potem przez tłumy kupujących w ekskluzywnym centrum handlowym Lenox Square i raz po raz wdając się w sprzeczki. Wróciły o zmierzchu. Daniel wychodził właśnie, żeby odwieźć Sophie na lotnisko, skąd wylatywała do Londynu. Przestało padać i niebo się rozpogodziło, ale jednocześnie spadła temperatura i wszyscy drżeli z zimna, stojąc na podjeździe, wymieniając pocałunki i uściski oraz życząc sobie nawzajem bardzo wesołych świąt. Kiedy młodzi wsiedli do samochodu, Sophie jeszcze raz podziękowała za gościnę.
– Do zobaczenia niedługo – odpowiedziała Elaine, która nie lubiła pożegnań.

*

Godzinę później siedziała przy stole i pakowała prezenty, gdy nagle drzwi się otworzyły i do kuchni wpadł Daniel, niosąc ze sobą zimny podmuch i ślad zapachu perfum ukochanej. Elaine szybko przykryła papierem kapcie, które mu kupiła, i upomniała syna, żeby nie podglądał.
– Nie będę – obiecał Daniel, kręcąc głową.
Nigdy tego nie robił, w przeciwieństwie do sióstr, które szczyciły się umiejętnością odnajdywania nawet najlepiej ukrytych prezentów. Usiadł przy stole i westchnął: najwyraźniej już tęsknił za Sophie.
– Gdzie dziewczyny? – zapytał.
– Meredith jest u siebie. Josie wyszła…, ale nie wiem dokąd.
Daniel skinął głową i pomógł matce pakować prezenty – podawał jej taśmę klejącą albo przytrzymywał kciukiem wstążkę. Z natury nie był gadułą, ale tego wieczoru okazał się wyjątkowo rozmowny. Przede wszystkim zachwycał się Sophie. Zwierzył się matce, że poważnie traktują ten związek i zamierzają razem odbyć staż na oddziale chirurgicznym.
– Myślisz, że to ta jedyna? – zapytała Elaine.
– Tak – odparł, rozmarzony. – Ona jest niesamowita… I nie mógłbym sobie wyobrazić lepszej matki dla moich dzieci.
Elaine uśmiechnęła się na myśl, że mimo młodego wieku i sporych ambicji jej syn wie, co jest w życiu najważniejsze. Zastanawiała się, czy to zasługa jej i Roba, czy może Daniel po prostu się taki urodził. Uznała, że i jedno, i drugie, pocałowała syna w czoło i udała się pod prysznic. Po drodze do swojej sypialni Daniel minął otwarte drzwi pokoju Meredith. Podniosła wzrok i zapytała, czy pożyczy jej swoją płytę Macy Gray. Przyniósł krążek, upominając, by go nie porysowała.
– Nie jestem Josie i nie psuję wszystkiego, czego dotknę – odparła.
Miała ponurą minę, ale nie mogła na to nic poradzić: winiła zbliżający się okres, pogodę i starszą siostrę, z którą się posprzeczała, zanim ta wyszła z domu w za ciasnych dżinsach i przykrótkiej bluzce.
– Wszystko w porządku? – zapytał Daniel.
– O co ci chodzi?
– Jesteś jakaś smutna.
– Po prostu mam taką twarz – burknęła.
Przysiadł na skraju łóżka i wypytywał ją o zajęcia z aktorstwa, i czy jest ktoś, kto jej się podoba. Jakiś chłopiec. Meredith była bliska, by powiedzieć bratu, jak bardzo ostatnio czuje się samotna, lecz w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Daniel dał za wygraną i poszedł do łazienki. Meredith pomyślała, że powinna była wspomnieć o Sophie i powiedzieć mu, jak bardzo ją polubiła. Zrobi to jutro. Jutro będzie dla wszystkich milsza, postanowiła w duchu. Potem zamknęła oczy i słuchała, jak Macy Gray śpiewa: „I believe that fate has brought us here”*.

* Wierzę, że przywiodło nas tu przeznaczenie (przypis tłumaczki).

Mniej więcej godzinę później, po długim, gorącym prysznicu, Daniel znowu zjawił się w kuchni. Elaine obwiązywała wstążkami blaszane pudełka z paluszkami serowymi domowej roboty, którymi co roku obdarowywała sąsiadów.
– Jadę na hamburgera – oznajmił.
Zerknęła na niego i zmarszczyła brwi.
– Z mokrą głową? Przeziębisz się.
Daniel zdjął z haczyka przy drzwiach czapkę z daszkiem z logo Yale i zielony szalik w kratę. Gdy je włożył, Elaine zadowolona skinęła głową i wróciła do zawiązywania dużej czerwonej kokardy na jednym z pudełek.
– Zaraz wracam – powiedział i otworzył drzwi.
– W porządku.
Tym razem nie podniosła wzroku. Nie miała pojęcia, że to ostatnie słowa, jakie wypowiedziała do swojego syna.

*

Na pogrzebie Rob mówił o tych ostatnich dniach, o tym, jakim wspaniałym synem był Daniel, jak bardzo kochał rodzinę, przyjaciół i Sophie. O dumie, jaką odczuwali, myśląc o jego dokonaniach, które bledły jednak wobec jego dobroci i siły charakteru.
– Przez dwadzieścia pięć lat ani razu nie sprawił nam zawodu – ciągnął, urywając co chwilę, by opanować drżenie głosu. – Ani razu.
Później Elaine zastanawiała się, ile spośród zgromadzonych w kościele osób uznało, że jej mąż przesadza. To jasne, że ojciec wychwala zmarłego syna, jasne, że przedstawia go z jak najlepszej strony. A przecież Daniel by ł niezwykły i czasem, wbrew logice, wydawało się jej, że jego wyjątkowość czyniła go bardziej podatnym na tragedię. Gdyby Daniel miał wiele wad albo był po prostu typowym beztroskim, pozbawionym ambicji dwudziestokilkulatkiem, który oddaje się pijaństwu i uprawia przygodny seks, może nadal by żył. Ale jej syn był wspaniałym dzieciakiem, zbyt dobrym dla tego świata.
Czasem nie mogła się powstrzymać i rozmyślała, „co by było gdyby”. Zadawała sobie wtedy pytanie, czy przystałaby na taką wymianę. Co by było, gdyby Daniel nie wyszedł po hamburgera? Gdyby poprosił, żeby zamiast tego zrobiła mu jajecznicę? Gdyby zatrzymała go na tyle długo, że zawiązałby porządnie zielony szalik w kratę? Gdyby po prostu do niego podeszła, pocałowała w nieogolony policzek, powiedziała coś, cokolwiek, byle nie „w porządku”?
Elaine zna odpowiedzi na te pytania. Wie, że to by wystarczyło, żeby Daniel nie zginął w zderzeniu z dżipem, który wpadł w poślizg na skrzyżowaniu Moores Mill i Northside, nieco ponad trzy kilometry od ich domu. Pół godziny później w drzwiach zobaczyła siwowłosego policjanta. Na trawniku złowieszczo pulsowały czerwono-niebieskie światła. Zadzwoniła do Roba, a potem gorączkowo uderzała w przycisk automatycznego wybierania, aż w końcu odebrał telefon na lotnisku w Memphis. Musiała wypowiedzieć te słowa na głos, a chwilę później powtórzyć to samo wyrwanej ze snu Meredith.
Bezskutecznie próbowała skontaktować się z Josie, po czym pojechała do szpitala z jednym z trójki swoich dzieci, samolubnie modląc się o pomyłkę, z nadzieją, że zastanie tam kogoś innego. Do końca życia miało ją prześladować wspomnienie byłego już męża, który dotarł na miejsce kilka godzin później, i wczepiony w ciało ich syna ze szlochem powtarzał bez końca jego imię.
W tym równoległym wszechświecie, o którym daremnie marzyła, Daniel poślubiłby Sophie i miał z nią trójkę dzieci. Pracowałby jako lekarz, najlepiej na miejscu, w Atlancie, i każdego dnia ratował komuś życie. W grudniu skończyłby czterdzieści lat i byłby starszą, mądrzejszą wersją chłopca, którego tak dobrze znała. Rozumiałby, że na świecie nie ma nic ważniejszego od rodziny. Że miłość zawsze stoi na pierwszym miejscu.
Próbowali sobie o tym przypominać – o tym, kim był ich syn i czego by im życzył. Czasem nawet podejmowali decyzje przez wzgląd na jego pamięć albo wyobrażali sobie, że patrzy na nich z góry. To jednak w żaden sposób nie łagodziło bólu. Minęło prawie piętnaście lat, Daniel nie żył, a oni stali w miejscu. Oszołomieni, pełni żalu, zastanawiali się, co by było gdyby.

ROZDZIAŁ 1
Josie

Pierwszy dzień szkoły to moment symboliczny i pełen nowej nadziei, a przynajmniej tak sobie wmawiam. Założyłam najlepszy codzienny zestaw: złote czółenka na płaskiej podeszwie, szare spodnie i wyszywany cekinami różowy bezrękawnik. Dzieci siedzą po turecku na obszytym frędzlami dywaniku. Niektóre uśmiechają się od ucha do ucha, inne patrzą na mnie z beznamiętnym wyczekiwaniem. Na tym polega urok pierwszoklasistów: czysta niewinność i zero blazy. Całkiem możliwe, że miały świadomość wygranej na nauczycielskiej loterii, zanim jeszcze zbliżyły się do drzwi klasy, do których przymocowałam wycięty z brystolu klon, a na nim zawiesiłam dwadzieścia jeden sikorek – każda inna – oraz napis „Witajcie w gniazdku panny Josie”.
Od czternastu lat pracuję w tej samej podstawówce i mam opinię osoby wesołej, kreatywnej i pełnej energii. Nie uważają mnie za surową, choć zarazem każdy wie, że nie dam sobie wejść na głowę. Nawiasem mówiąc, mówią o mnie też „ta ładna”, co niektórzy rodzice (zarówno matki, jak i ojcowie) zdają się cenić równie wysoko jak inteligencję. Zawsze mnie to zdumiewało, a nawet lekko irytowało. To prawda, nie uczę fizyki kwantowej, ale wtłaczam dzieciom do głów podstawowe życiowe umiejętności: dodawanie i odejmowanie, korzystanie z zegarka, liczenie pieniędzy i, co najważniejsze, czytanie. Razem wchodzimy w tajemniczy świat kombinacji głosek, abstrakcyjnych dźwięków zlepionych w słowa, z których powstają zdania wypełniające karty książek – tych, które mają obrazki, i tych bez ilustracji. Pewnym osobom – a są wśród nich koleżanki i koledzy po fachu, którzy naprawdę powinni zmienić zawód – może się to wydawać nieznośnie monotonne, ale ja uwielbiam to, co robię, i z dreszczykiem emocji obserwuję, jak co roku w umysłach kolejnych zastępów dzieciaków zaskakują odpowiednie trybiki.
Jednak radosnemu oczekiwaniu jak zawsze towarzyszy tęskna świadomość końca lata, a także dobrze znane poczucie niepewności i kłujący niepokój. To samo czułam, gdy byłam uczennicą. Myślę o wszystkich majaczących na horyzoncie kłopotach, o tym, z iloma przypadkami ADHD, dysleksji i innych powszechnie występujących zaburzeń przyjdzie mi się zmierzyć w tym roku. Kto zostanie w tyle i przez to straci zapał do nauki? Ilu wiecznie niezadowolonych rodziców będzie mnie bombardować mailami lub telefonami, niedorzecznie żądając zmian w programie i wytykając mi błędy gramatyczne pod pozorem konstruktywnej krytyki? (Obojętnie jak skrupulatnie to sprawdzam, w rozsyłanych do nich informatorach zawsze znajdzie się literówka lub źle użyty apostrof, a z jakichś powodów takie pomyłki bardziej rażą u nauczycielki niż, powiedzmy, u prawniczki czy lekarki). Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze frapująca kwestia Edie Carlisle, pierworodnej Willa Carlisle’a, mojej dawnej wielkiej miłości. Choć Will i ja zerwaliśmy wiele lat temu – dokładnie osiem – wciąż nie zdołałam w pełni się z tym pogodzić. Trudno mi uwierzyć, że jego córka trafiła właśnie do mojej klasy. Z marnym skutkiem próbuję o tym nie myśleć, planując treść powitalnej przemowy, która nie bardzo różni się od tych wygłaszanych w poprzednich latach.

Witajcie, dziewczęta i chłopcy! Proszę, mówcie do mnie panno Josie. Wychowałam się tu, w Atlancie, a studia skończyłam na Uniwersytecie Georgii. Kocham zwierzęta, a najbardziej na świecie Revisa, pieska, którego wzięłam ze schroniska. Mam siostrę i cudowną czteroletnią siostrzenicę Harper. Uwielbiam kolor różowy – taki, w jakim jest mój sweterek. Lubię pływać, czytać książki, piec ciasteczka, tańczyć i grać w gry planszowe. Umiem dochować tajemnicy i jestem lojalną przyjaciółką. Mam nadzieję, że i wy się ze sobą zaprzyjaźnicie. Bardzo chcę was poznać i cieszę się, że będę waszą nauczycielką!

 
Wesprzyj nas