„Tajemnice Manhattanu” Colina Harrisona to mroczny, przepojony melancholią kryminał nawiązujący do klasyki gatunku. Napisana dziesięć lat temu książka portretuje świat wielkich koncernów medialnych, zarabiających na ludzkim nieszczęściu i Nowy Jork, scenerię ich działań.


Porter Wren, główny bohater „Tajemnic Manhattanu” zajmuje się sprzedawaniem cudzego nieszczęścia – jak sam nazywa pracę w brukowcu. Czytelnik poznaje go jako człowieka zobojętniałego i znużonego swoją pracą. Wydaje się, że Wrena już nic nie może zaskoczyć ani zelektryzować. Zmienia się to, gdy spotkana na przyjęciu kobieta postanawia podzielić się z nim posiadanymi wiadomościami w sprawie tajemniczego morderstwa. Chodzi o jej męża, młodego, sławnego filmowca, którego ciało zostało znalezione na terenie przeznaczonego do wyburzenia budynku. I nikt nie potrafi wyjaśnić jak tam trafiło.

Tajemnicza zbrodnia, zagadka nierozwiązana przez policję, rozbudzają w zblazowanym mężczyźnie iskrę zainteresowania. Kobieta, która ów temat mu podsunęła iskrę tę zamienia w płomień. Wren, nie mając tego świadomości, rozpoczyna ryzykowną grę, bezwiednie stawiając na szali wszystko, co ma dla niego jakąś wartość. Gdy zorientuje się co uczynił, na odwrót będzie już za późno. Mniej więcej w tym samym momencie czytelnik orientuje się, że nie odłoży na półkę „Tajemnic Manhattanu” dopóki nie dotrze do ostatniej strony.

Nakreślona przez Harrisona postać Wrena emanuje magnetyzmem. To na wskroś współczesny mężczyzna dręczony nie dającym się ugasić nienasyceniem. Ze wspaniałą, piękną i namiętną żoną zamieszkuje niepowtarzalny, stary nowojorski dom. Wychowuje dwoje rezolutnych, uroczych i zdrowych dzieci. Zarabia dobrze, jego artykuły są poczytne, a on sam rozpoznawalny. Startując z pozycji dziecka wychowywanego na wsi przez niezamożnego wdowca zrealizował w pełni ideę „american dream” jednak stan jego ducha zdradza, że ze swoich osiągnięć nie czerpie satysfakcji. Co najwyżej dostrzega je, nic ponadto. Obserwując jego zmagania z zagadkowym zgonem i kolekcją tajemniczych nagrań, zgłębiając życiorys Simona, filmowca-denata, młodego, gniewnego laureata Oscara, któremu też nie wystarczało to, co miał, czytelnik może zadać sobie pytanie: do czego prowadzi nieustanna potrzeba poszukiwania coraz mocniejszych wrażeń?

Obaj mężczyźni są zarówno budowniczymi rzeczywistości w jakiej żyjemy, kreatorami treści jakie ją kształtują, jak i jej ofiarami. „Prawdą jest jednak, że żyjemy w czasach, gdy wszelkie okropieństwa zamieniono w rozrywkę. Podczas kolacji oglądamy w telewizji jak spadają bomby, widzimy uciekających uchodźców, śledzimy na żywo morderstwa i zbrodnie” – pisze Harrison pokazując w jaki sposób ta rzeczywistość kształtuje osobowości balansujące na granicy autodestrukcji w poszukiwaniu poczucia spełnienia upatrywanego w podejmowaniu niepotrzebnego ryzyka. Stworzone przez niego intrygujące, nie dające się jednoznacznie określić postaci to jednak tylko jeden z walorów tego kryminału. Jest ich o wiele więcej.

Pośród zalewu powieści skandynawskich, książka amerykańskiego autora wnosi pewien powiew świeżości – choć wzorowana jest zaskakująco precyzyjnie na kryminałach „Noir”, gatunku wymyślonym i popularnym w Stanach Zjednoczonych w latach 30. XX wieku. Colina Harrisona można z czystym sumieniem nazwać uczniem Raymonda Chandlera: zarówno konstrukcja fabuły jak i rys psychologiczny postaci zdradzają, że dobrze zapoznał się z twórczością słynnego poprzednika, mistrza czarnych kryminałów.

posługując się nienagannym językiem pisarz tworzy realistyczne, brutalne obrazy zaludnione przez postaci wzbudzające wiele różnych odczuć

W „Tajemnicach Manhattanu” blichtr salonów i niewyobrażalne bogactwo zderzają się z dojmującą nędzą i życiem ulicy. Porter Wren, cyniczny i samolubny bohater przemierza podłe rewiry napędzany ciekawością i motywowany przez pożądanie żywione wobec tajemniczej uwodzicielki, a czytelnik podąża za nim oglądając, nierzadko z odrazą, trzewia Nowego Jorku, lśniącej metropolii, miasta skrajności, gdzie sąsiadują ze sobą wszelkie ekstrema i dziwactwa. Posługując się nienagannym językiem pisarz tworzy realistyczne, brutalne obrazy zaludnione przez postaci wzbudzające wiele różnych odczuć, pośród których sympatia jest ostatnim z możliwych. Pogmatwane życiorysy, złe wybory i jeszcze gorsze ich rezultaty, to zestaw oferowany przez Harrisona. Miłośnicy prawdziwie męskich powieści z pewnością go docenią. Robert Wiśniewski

Colin Harrison, Tajemnice Manhattanu, Przekład: Janusz Ochab, Wydawnictwo Agora, Premiera: 9 czerwca 2016

kup książkę

Colin Harrison
Tajemnice Manhattanu
Przekład: Janusz Ochab
Wydawnictwo Agora
Premiera: 9 czerwca 2016

Kupczę nieszczęściem, skandalami, morderstwami i śmiercią. O Jezu drogi, tak, właśnie tym się zajmuję, sprzedaję ludziom tragedię, zemstę, chaos i okrucieństwo losu. Sprzedaję cierpienie biednych i próżność bogatych. Dzieci wypadające z okien, pożary w metrze, gwałcicieli uciekających w mrok. Sprzedaję gniew i odkupienie. Sprzedaję heroizm strażaków i chciwość mafijnych bossów. Smród śmieci, brzęk złotych monet. Sprzedaję czarnych białym i białych czarnym. Sprzedaję demokratom, republikanom, libertarianom, muzułmanom, transwestytom i bezdomnym z Lower East Side. Sprzedałem Johna Gottiego, O.J. Simpsona i zamachowców z World Trade Center i sprzedam każdego, kto się jeszcze napatoczy. Sprzedaję fałsz, sprzedaję to, co uchodzi za prawdę, i wszystko, co mieści się pośrodku tej skali. Sprzedaję nowo narodzonych i zmarłych. Sprzedaję nędzne, wspaniałe miasto Nowy Jork jego mieszkańcom. Sprzedaję gazety.
Burmistrz czyta mnie przy śniadaniu, maklerzy przeglądają w pociągu z New Jersey, emerytowani włoscy dokerzy przerzucają strony, przeżuwając niezapalone cygara i wygrzewając się na werandach w Brooklynie, pielęgniarki zaczytują się w autobusach z Harlemu do szpitala Lenox Hill. Czyta mnie prezenter telewizyjny, czasem też podkrada mi jakąś historię. I Pakistańczyk siedzący w swojej taksówce przed Madison Square Garden, bo aby zrozumieć Amerykę, czyta wszystko, co wpadnie mu w ręce. I młodzi prawnicy w przerwie na lunch, kiedy już przejrzą reklamy klubów ze striptizem. I odźwierni w apartamentowcach w East Side, którzy przerywają sobie tylko na widok bogatych profesjonalistek pędzących co rano ku świetlanej przeszłości. I gliniarze – gliniarze czytają mnie zawsze, by sprawdzić, czy opisałem rzecz jak należy.
Moje artykuły pojawiają się trzy razy w tygodniu, często zapowiadane na pierwszej stronie: UMARŁA Z MIŁOŚCI – PORTER WREN, STR. 5; PORTER WREN ROZMAWIA Z MATKĄ MORDERCY – STR. 5; DZIECKO ZAMARZŁO NA KAMIEŃ – PORTER WREN, STR. 5. To cudowne zajęcie. Bardzo przyjemne. W mojej branży pracuje mnóstwo szczęśliwych ludzi. Rozmawiam z policjantami i krewnymi ofiar, ze świadkami i przypadkowymi przechodniami, którzy akurat znaleźli się w pobliżu nieszczęśliwego wypadku czy zbrodni. Proszę ich, by opowiedzieli mi o tym, co widzieli, co słyszeli albo co sobie pomyśleli. Pośrodku mojej rubryki znajduje się mała ramka z nazwiskiem i nieaktualnym zdjęciem portretowym – pokazuje gładko ogolonego faceta w garniturze i krawacie, pełnego taniej pewności siebie, z lekko uniesioną brwią. Krótko mówiąc – skończony idiota. Zdjęcie wybrał redaktor naczelny, twierdząc, że wyglądam jak „zwykły facet”. Bo tak jest w istocie. Zwykła fryzura, twarz, krawat, buty. I zwykłe żądze, choć to właśnie moje żądze zawsze wpędzają mnie w kłopoty. Moje życie nie jest jednak zwyczajne: odbieram telefony w środku nocy, ubieram się w ciemności, zostawiam śpiące dzieci i żonę, by pojechać tam, gdzie akurat coś się wydarzyło: do parku, baru, samochodu, na ulicę, do klubu, do sklepu, do mieszkania, korytarza, tunelu, na most, na skrzyżowanie, na dach, do portu, w aleje, do biura, do piwnicy, do salonu fryzjerskiego, do kolektury, do salonu masażu, na melinę, do szkoły, do kościoła. Tam patrzę na nieruchome twarze mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy trafili tu przypadkiem albo sami byli sobie winni. A po powrocie, gdy pochylam się, by pocałować na dzień dobry moje dzieci i tulę je do siebie, nic nie chroni mnie przed myślą, że odejście z tego świata jednej duszy zostanie przeze mnie przekształcone w rozrywkę dla innej. To właśnie obiecuje moja idiotyczna fotografia: „Mam dla ciebie następną niesamowitą historię, kolego. Ciekawe, czy w nią uwierzysz”.
Są jednak historie, których nie mogę w swojej rubryce opowiedzieć.
Najważniejsze informacje są niepełne lub mało wiarygodne albo też dziennikarz z innej gazety czy telewizji dotarł na miejsce wcześniej. Albo rzecz jest po prostu nudna. Albo nieaktualna. Albo: „Wypierdalaj stąd, panie Dziennikarzu. Jak cię tu jeszcze raz zobaczę, odstrzelę ci jaja”. Albo rzecz dotyczy mojego przyjaciela. Albo ktoś ma znajomości w ratuszu czy w policji: „Wren, posłuchaj, stary, jest taka sprawa. Podobno ten facet coś ci opowiadał, jakieś bzdury, rozumiesz, jedno wielkie gówno”. Albo historia jest tak skomplikowana, że nie da się jej uprościć i wcisnąć w siedemdziesiąt centymetrów tekstu. Czytelnicy chcą krótkich, ciekawych wiadomości albo plotek o celebrytach, potem przechodzą do działu sportowego, ogłoszeń motoryzacyjnych i notowań giełdowych. Nie mają czasu na moją analizę ludzkiej natury, błyskawicznie odnajdują właściwą motywację i oddzielają ją od pozostałych. Oczekują prostego języka oraz taniej sensacji – i dostają to.
Oczywiście istnieje jeszcze jeden rodzaj opowieści, których nie mogę zamieścić w gazecie: opowieści dotyczące mnie. Takie, w których naprawdę biorę udział. Moim czytelnikom wydawałoby się to co najmniej dziwne – dla nich jestem tylko głosem, facetem zadającym pytania. Mina, którą prezentuję na czarno-białym zdjęciu, jest nieskomplikowana, to gładka maska sprytu i pewności siebie – na pewno nie należy do kogoś, kto się dziwi, poddaje pożądaniu, pozwala sobie na przyjemności, złości się, szaleje, a na koniec – zawsze na koniec – zmaga z wyrzutami sumienia.

Kiedy zaczyna się każda opowieść o nieszczęściu? Gdy wcale się go nie spodziewasz, gdy patrzysz w innym kierunku, myślisz o innych, zwykłych problemach. W tamtym czasie, zeszłego stycznia, miasto przykrywała warstwa brudnego śniegu, śmieciarki przedzierały się przez oblepione breją ulice, ludzie kupowali bilety do Puerto Rico czy na Bermudy, byle uciec przed przenikliwym chłodem. To był poniedziałek, musiałem oddać tekst na następny dzień. Musiałem wstać i wyprodukować jakąś historię. Zwykle żułem dużo gumy, wypijałem litry coca-coli i starałem się nie zwracać uwagi na ból w dłoniach umęczonych długimi latami pisania na maszynie. W tej branży musisz ciągle dowodzić swojej wartości, musisz docierać do głównych graczy, wyprzedzać gości z telewizji, pokazywać, że masz coś, czego brakuje zwykłym dziennikarzom, szczególnie że wielu z nich też chce prowadzić własną rubrykę i uważa, że może to robić lepiej. (Przynajmniej ja tak myślałem, kiedy byłem młodym dziennikarzem). Facet taki jak Jimmy Breslin, który jest już żywą legendą, nie musi się więcej przejmować. Ja ciągle się denerwuję i nie biorę niczego za pewnik.
Jako trzydziestoośmiolatek jestem już dość stary, by być na szczycie, i dość młody, by wszystko spieprzyć. Zarówno w życiu, jak i w pracy kieruję się jedną zasadą – unikaj śmierdzących sytuacji. To dobra rada i żałuję, że nie zawsze się do niej stosowałem. Wszystko, co chciałbym tutaj opowiedzieć, miało początek tego dnia wieczorem i równie dobrze mógłbym tu zacząć – od tła wypełnionego bogactwem i wysokim statusem, składającego się ze smokingów i zegarków za dziesięć tysięcy dolarów. Od świata pełnego atrakcyjnych ludzi, którzy z przyjemnością dyskutują o ostatnich bełkotliwych wypowiedziach prezesa Rezerwy Federalnej lub wewnętrznej polityce działu wiadomości w telewizji ABC. Ale to zgromadzenie miało niewiele wspólnego z moim codziennym życiem i z miejscami, w których bywam najczęściej. Działam zwykle w najsmutniejszych i najniebezpieczniejszych częściach Nowego Jorku.
W miejscach, gdzie ciężko pracujący ludzie otwierają rachunki za prąd i przez dłuższą chwilę wpatrują się w nie ze smutkiem, gdzie mundurek szkoły parafialnej kupuje się z wielką nadzieją. Gdzie na ciałach małych dzieci pojawiają się paskudne blizny, z roku na rok coraz liczniejsze. Gdzie dzieciaki noszą zabawkowe pistolety, które wyglądają na prawdziwe, i prawdziwe pistolety pomalowane jak zabawki. Gdzie ludzie mają energię, ale brak im perspektyw, gdzie mają ambicję, ale nic im z tego nie przychodzi. Są biedni i ogromnie cierpią z tego powodu. To właśnie od nich zaczynam tę historię, żeby pokazać, jak wyglądała moja codzienność w tamtym czasie, by wyjaśnić, dlaczego podczas tamtego wieczoru, podczas radosnej zabawy towarzyszyło mi poczucie zmęczenia i wyalienowania, dlaczego miałem ochotę upić się do nieprzytomności. Dlaczego, prawdę mówiąc, skłonny byłem dać się uwieść – choć brzmi to głupio i tandetnie – jakiejś obcej pięknej kobiecie.
Siedziałem przy moim biurku w redakcji gazety w East Side i obdzwaniałem różnych ludzi. Minęła dopiero trzynasta i wielu dziennikarzy jeszcze nie przyszło do pracy. Kiedy byłem młodszy, interesowały mnie biurowe intrygi i współzawodnictwo, teraz jednak wydawały mi się one małostkowe i banalne – wszystkie organizacje: redakcje gazet, drużyny futbolowe, cokolwiek, funkcjonują według tego samego schematu tworzenia i rozpadu, tworzenia i rozpadu: zmieniają się twarze, dyrektorzy przychodzą i odchodzą, schemat pozostaje. Podczas trzynastu lat pracy na stanowisku reportera tabloidu – a to cała wieczność – przeżyłem lokauty, wykupy, strajki związków zawodowych i trzy zmiany właściciela. W końcu skupiłem się jedynie na wykonywaniu swoich obowiązków i choć taki cel wydaje się może mało ambitny, to wynika z dwóch spostrzeżeń będących owocem moich trudnych doświadczeń. Po pierwsze: jedyną użyteczną funkcją mojej pracy było utrzymanie rodziny. Jak mogłem wierzyć, że to, co robię, ma jakieś znaczenie? Nie uczyłem czytelników niczego nowego, nie rozwijałem ich, nikogo nie zbawiałem. Czy gazety w ogóle mają jeszcze jakieś znaczenie? Po drugie: stwierdziłem, że zdegradowane środowisko, k tóre nazywamy amerykańską cywilizacją miejską, jest w istocie tylko inną formą natury – amoralną, nieprzewidywalną, tętniącą życiem, barwną, szaloną, przerażającą. To miejsce, w którym ludzie umierają równie bezsensownie jak żółwie i ziarnojady opisywane przez Karola Darwina. To pole bitwy, na którym stałem z notesem i piórem w ręce, obserwując wymianę ognia, huk i błysk wystrzałów, notując, kto padł, jak cierpiał, kiedy zginął. Swego czasu próbowałem wykorzystać swoje ograniczone umiejętności do opisywania tych, którzy cierpieli niesprawiedliwie lub nie byli godni władzy powierzonej im przez lud, ale życie pozbawiło mnie tych pragnień i złudzeń (podobnie jak wszystkie amerykańskie media, które pod koniec dwudziestego wieku zdają się coraz wyraźniej dostrzegać swą miałkość, swoją służalczość wobec pogańskiej kultury celebrytów). A może traktowałem świat ze znużonym cynizmem człowieka, który na wszystko zobojętniał, który nie cieszył się już tym, czym obdarzył go los. Tak. Teraz widzę, że byłem dupkiem, który igrał z ogniem.
Byłem też facetem, który potrzebował pomysłu na artykuł, a po lunchu dostałem w końcu cynk od jednego z moich informatorów – jamajskiej dyspozytorki pogotowia ratunkowego, która uważała, że powinienem pisać jedynie o zagrożonych dzieciach z naszego miasta. Nieco chrapliwym głosem relacjonowała:
– Widzisz? Bóg nadal sprawia cuda! Kobieta, która do nas zadzwoniła, mówi, że nigdy nie widziała czegoś podobnego…
Wysłuchałem jej i zadałem kilka pytań, między innymi o to, czy nie dzwoniła już do którejś ze stacji telewizyjnych. Nie dzwoniła. Czasem człowiek czuje, że to właśnie będzie dobry materiał, i tak też było tym razem, zwykła strzelanina, ale z niezwykłym, smutnym zakończeniem, dość, by przygotować felieton na następny dzień. Nie mam dużych wymagań – nie tworzę przecież dzieł sztuki – ale moje historie muszą coś w sobie mieć, jakiś haczyk, coś, co chwyta za serce.
Pojechałem więc do Brooklynu służbowym samochodem, czarnym chryslerem imperial. Przed laty, gdy dopiero zaczynałem, jeździłem starym przemalowanym radiowozem, który miał wytrzymalsze zawieszenie i mocniejszy silnik. Potem miałem małego forda, którym mogłem wszędzie zaparkować, ale pewnego wieczoru w Queens trzydziestotonowa śmieciarka zignorowała czerwone światło i wjechała mi na maskę. Kierowca wyskoczył z szoferki i podniósł ręce, gotów do walki, a kiedy zrozumiał, że nie wydostanę się z wraku, wyjął łopatę i zaczął walić nią w drzwi. Miałem dzięki temu materiał na artykuł, ale przysiągłem sobie, że nie wsiądę więcej do małego auta. Lisa i dzieciaki nie używają chryslera, nigdy nawet do niego nie wsiadają. Lisa jeździ volvo – w leasingu, żebym mógł często wymieniać samochody, co zapisałem nawet w kontrakcie z dilerem. Już jakiś czas temu uznaliśmy, że potrzebujemy dyskretnych, dodatkowych środków ostrożności, takich jak system alarmowy w domu czy zastrzeżony numer telefonu. W bazie danych przedszkola, do którego chodzi nasza córka, nie ma naszego adresu, a nauczycielka dostała od nas zdjęcie Josephine, opiekunki do dzieci, którą zatrudniamy, by nikt nie mógł podszyć się pod nią w te popołudnia, gdy sami nie możemy odebrać dziecka. Mam w domu dwie dodatkowe linie telefoniczne z urządzeniem, które uruchamia się przy każdej przychodzącej i wychodzącej rozmowie, a także zapisuje wszystkie numery. W dni powszednie gazeta sprzedaje się w nakładzie około 792 tysięcy, a w niedzielę w ponad milionie egzemplarzy, więc mam mnóstwo czytelników. Rozgniewanych czytelników. Czytelników twierdzących, że mają jakąś ważną historię do opowiedzenia, co czasem jest prawdą: znają gliniarzy, którzy handlują narkotykami, wiedzą, gdzie ukryto zwłoki, co dyrektor szkoły robi z dziewczynkami z ósmej klasy. Nie brakuje też pretensji: „Widzę, że zapomniał pan wspomnieć o kolorze skóry oskarżonego! Co to, kocha pan czarnuchów?”. Ludzie myślą, że mogę coś dla nich zrobić. Może i mogę, ale na moich warunkach. Rodzina Wrenów nie ma adresu domowego. Cała nasza korespondencja trafia do redakcji gazety i przechodzi przez tutejszą kontrolę. Każda podejrzana przesyłka – duże pudło, wilgotna koperta i tak dalej – zostaje prześwietlona przez facetów z ochrony. Widziałem już wiele dziwnych, groźnych i żałosnych przedmiotów: broń, pociski, tort czekoladowy, kondom pełen psich kłów (prawdę mówiąc, nie zrozumiałem znaczenia tego symbolu), mokra torebka ze starymi zdjęciami dzieci w środku, zdechła ryba, plik chińskich pieniędzy, złota obrączka z wygrawerowanym nazwiskiem zmarłego mężczyzny, odcięta głowa kurczaka, różnego rodzaju zdjęcia i gadżety pornograficzne (wśród nich olbrzymie dwustronne dildo), mój felieton (podarty na kawałki, częściowo wykreślony lub opatrzony przekleństwami), foliowa torebka z krwią (świńską, jak orzekła policja) i – trzykrotnie – Biblia. Pewnie powinienem na to wszystko machnąć ręką, ale nie umiem. W głębi duszy ciągle jestem dzieciakiem ze wsi. Zawsze łatwo było mnie nastraszyć. Zachowuję więc tyle środków ostrożności, ile tylko mogę. Może nie są wcale potrzebne – a może jednak są. Nowy Jork to kraina tragicznych scenariuszy.
Właśnie przez taką krainę jechałem dwadzieścia minut później, mijając stare ceglane budynki o krzywych dachach, dziewczyny, które pchały wózki, małe sklepiki spożywcze, kioski i kwiaciarnie, porzucone choinki zamarznięte w śniegu, przygarbione staruszki z siatkami pełnymi zakupów. Zmierzałem w stronę Brownsville Houses, poczętego z dobrych chęci architektonicznego koszmaru, który w latach czterdziestych sfinansowali jacyś bogaci biali nowojorczycy, przekonani, że biedni czarni z Południa z przyjemnością zamieszkają w przysadzistych, bezbarwnych blokach o ścianach z pustaków i blaszanych drzwiach. Osiedle znajdowało się w odległości kilku przecznic od East New York Avenue, musiałem zwolnić, by nie wjechać w wielkie dziury na drodze. Świeciło słońce, temperatura wahała się w okolicach zera stopni Celsjusza. Kilku nastolatków siedzących na schodach przed domem (pewnie powinni być w szkole, ale chyba bezpieczniej czuli się na wagarach) obejrzało mój samochód. Kiedy był nowy, dzieciaki go nie ruszały, wychodząc z założenia, że czarny imperial może należeć tylko do policjanta albo polityka. Teraz jednak auto było poobijane i porysowane, miało wgniecione drzwi, ktoś ozdobił je graffiti, ktoś inny się do niego włamał, a ktoś jeszcze inny oderwał zderzak. Ale skradziono je tylko dwukrotnie. Starałem się zniechęcać potencjalnych złodziei, zostawiając na siedzeniach masę śmieci – puste butelki po coli, papierowe opakowania, zgniecione kartki z reporterskiego notesu, sfatygowane mapy miasta. Kiedyś zakładałem na kierownicę blokadę, ale dzieciaki spryskały ją freonem w aerozolu, mrożąc stal, a potem rozbiły zwykłym młotkiem. Pewnie mógłbym jeździć czymś ładniejszym, na przykład sentrą, ale jestem pewien, że już po kilku dniach znalazłaby się na statku do Hongkongu.

 
Wesprzyj nas