Surowa, pełna napięcia i doskonała literacko opowieść o trzęsieniach ziemi, tsunami, życiu po katastrofie w elektrowni jądrowej w Fukushimie i japońskim oswajaniu z umieraniem. To także opowieść o śmierci i pogrzebanych nadziejach, ale także o niezwykłej ludzkiej solidarności, życzliwości i odzyskiwaniu radości życia.


Ganbare! Warsztaty umieraniaW dawnej Japonii, w epoce Edo, popularnością cieszyły się wieczorne spotkania i snucie opowieści pod hasłem “Sto opowieści grozy”. Sąsiedzi zbierali się przy świecach i opowiadali historie o duchach, upiorach i zmarłych, którzy wracają do świata żywych. Po każdej opowieści gaszono jedną świecę. Wierzono, że po ich zgaszeniu w pomieszczeniu pojawia się kolejny duch, bohater niesamowitej opowieści.

Katarzyna Boni, wzorując się na tej japońskiej tradycji, zebrała w książce “Ganbare! Warsztaty umierania” swoje sto opowieści grozy, w których przywołuje duchy i upiory tragedii sprzed pięciu lat.

Jej opowieści, które powstały na podstawie setek rozmów z mieszkańcami terenów dotkniętych tragicznymi wydarzeniami, są – w przeciwieństwie do starych baśni – do bólu prawdziwe, choć chwilami dotyczą także świata na pograniczu jawy i snów.

Autorka po kilku latach od pamiętnych wydarzeń, w których zginęło prawie 20 tysięcy Japończyków, i których skutki są widoczne do dzisiaj, pojechała na wyspę Honsiu, by spotkać się z ocalałymi. Są to spotkania przepełnione smutkiem i żalem, opowieściami o beznadziei i śmierci. Boni dotarła do osób, którzy mają do opowiedzenia historie mrożące krew w żyłach. To rodzice, poszukujący w morzu ciał swoich dzieci i pamiątek po nich, to ludzie, prowadzący z bliskimi porwanymi przez morze rozmowy w budkach telefonicznych. To kobiety, które nawiedzają duchy ofiar i mężczyźni, którzy w nocnych koszmarach widzą zjawy. To mnisi, organizujący spotkania płaczu, mające pomóc wyrzucić z siebie ból i cierpienie, by wreszcie pójść do przodu. I wreszcie ci, którzy biorą udział w warsztatach umierania i przygotowują się na własną śmierć. To mieszkańcy prowizorycznych kontenerowych osiedli, które stały się domem dla tysięcy bezdomnych, wegetujący od lat bez odrobiny prywatności, bez nadziei na własne nowe mieszkanie.

Boni stopniuje napięcie, rozpoczynając od mikrohistorii, pojedynczych wątków, wycinków życia, by zmierzając do finału obejmującego wielokrotnie opisywaną w mediach awarię elektrowni jądrowej Fukushima stopniowo poszerzać pole widzenia i pokazać sugestywnie rozmiar tragedii, niejako z perspektywy ptaka szybującego nad wybrzeżem Tōhoku. Katarzyna Boni nie spieszy się z opowieścią o elektrowni, pozostawia ją na finał. Najpierw oddaje głos ludziom, którzy stracili swoich bliskich, domy i dorobek całego życia, którzy ciągle żyją nadzieją i wspomnieniami. Relacjonuje dramatyczną walkę o niedopuszczenie do wybuchu uszkodzonych reaktorów Fukushimy, na koniec skupia się na wszechobecnej w Japonii śmierci i radzeniu sobie z jej traumą, opowiada o warsztatach umierania, będących sposobem na oswojenie się ze śmiercią, przygotowaniem do załatwienia wszystkich ostatecznych spraw i – paradoksalnie – pozwalających odzyskać utraconą radość życia.

znakomicie udokumentowana książka, opowieść o współczesnym społeczeństwie japońskim i radzeniu sobie z traumą wielkich katastrof

Ksiązka Katarzyny Boni to znakomity reportaż, który przybliża rozmiar tragedii, która dotknęła region Tōhoku i rzuca inne światło na współczesne społeczeństwo japońskie. Opowiada o stosunku do śmierci, o trosce o przodków, o bliskich związkach z zaświatami. To opowieść o śmierci i pogrzebanych nadziejach, ale i o niezwykłej ludzkiej solidarności i życzliwości. Tomasz Orwid

Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania, Wydawnictwo Agora, Premiera: 9 czerwca 2016
kup książkę

Ganbare! Warsztaty umierania

Katarzyna Boni
Ganbare! Warsztaty umierania
Wydawnictwo Agora
Premiera: 9 czerwca 2016

O tym, co się kryje pod wodą

Raz w tygodniu, w weekend, Masaaki Narita pakuje do czarnej torby rękawice, skafander, maskę i płetwy. Dojazd nad ocean zajmuje mu pół godziny. Przejeżdża przez most, skręca w lewo w jednopasmówkę. Mija domy ze skośnymi szarymi dachami, budynek nieczynnej poczty, supermarket, pusty posterunek policji, targ rybny w połączonych blaszanych kontenerach. Za miastem droga prowadzi wzdłuż brzegu, pośrodku jest tylko linia kolejowa, którą jedenaście razy dziennie przejeżdża niewielki pociąg łączący Ishinomaki z Onagawą. Z lewej strony porośnięte trawą pagórki, z prawej zatoka. Na wodzie kołyszą się łódki rybackie. W tle widać zielony półwysep Oshika.
Masaaki jedzie w ciszy. Nie lubi, żeby coś go rozpraszało. Ma 58 lat. Żonę, duży nowy dom i niewielki ogród, pudelka z kokardką nad uchem i przetwórnię ryb, w której zatrudnia pięćdziesiąt osób. Nurkować zaczął dwa lata temu, pod koniec 2013 roku. Z początku nie panował nad ciałem. Wydychał za dużo powietrza, opadał za nisko, płetwami zahaczał o dno, wzbijał chmury piasku, ograniczając i tak już słabą widoczność. Ale po ponad stu zejściach pod wodę nad ciałem ma już pełną kontrolę.
Parkuje pod jednopiętrowym domem niedaleko głównej drogi łączącej dwa miasta. To centrum nurkowe. Dziś przyszło osiem osób, podzielą się na dwie grupy. Masaaki nie siada na kanapie, nie pije herbaty. Stoi z boku oparty o ścianę. Słucha briefingu. Jedna grupa wypłynie z półwyspu Oshika, tam ostatnio widziano koniki morskie i niewielkie rybki z grzywą na czole, która imituje koralowiec. Druga startuje z przystani w Takenoura. Będą wypatrywać ośmiornic, mikroskopijnych mątw i nakrapianych ryb w kształcie pudełka. Masaaki czeka na swojego buddy – Yasuo. Zawsze nurkują razem. Znają się od pięciu lat, od marca 2011 roku. Choć spotkali się już wcześniej. Niedawno odkryli, że chodzili do tej samej podstawówki, tylko do różnych klas.
Są tego samego wzrostu. Masaaki ma podłużną twarz i wąskie usta. Czarna grzywka opada mu na czoło. Yasuo ma potężne ramiona, pracował w Japońskich Siłach Samoobrony, dopiero niedawno przeszedł na emeryturę i został kierowcą autobusu dowożącego pracowników do elektrowni jądrowej w Onagawie. Włosy ma zaczesane na prawą stronę, nad czołem siwe pasmo. Szeroka twarz, grube brwi, ciężkie powieki.
To Yasuo namówił Masaakiego na kurs nurkowania. Jeśli któryś nie może, drugi pod wodę schodzi sam. Nie lubią łączyć się w pary z ludźmi, którzy przyjechali na fun diving. Coraz więcej tu takich. To jedyne centrum nurkowe w całej prefekturze Miyagi, jeśli nie na całej północy Japonii. A pod wodą dużo interesujących rzeczy. Takahashi, instruktor i właściciel centrum, robi dla Masaakiego i Yasuo wyjątek. Mogą nawet oddzielać się od grupy, mają odpowiednie uprawnienia. Byleby nie odpływali za daleko.
Nad brzegiem zakładają skafandry, osłaniają uszy kapturami i ładują na łódź butle z tlenem. Kiedy wypłyną z przystani (naprawdę jest niewielka, przy betonowym pomoście cumuje tylko pięć łódek), poza osłaniający brzeg falochron, założą na plecy butle i skoczą do wody. Masaaki z nikim nie rozmawia. Już dawno ustalił z Yasuo odpowiednie gesty, nic nie muszą sobie tłumaczyć. Koncentruje się na oddechu. Byleby nie myśleć o tej czarnej toni pod kadłubem łodzi.
Bo Masaaki nie lubi oceanu. Nurkować też nie lubi. Nie sprawia mu to żadnej przyjemności.

Pacyfik jest zimny nawet w lecie, jakby słońce nie potrafiło go ogrzać. Ciemna woda nie pozwala spojrzeć w głąb. Plaże otoczone są wysokimi klifami, sosny wygięte wiatrem. Linia brzegowa jest tutaj poszarpana, porównywana do zębów piły: riasowe wybrzeże rozcięte przez głębokie doliny, z krętymi zatokami, wysepkami, półwyspami, cyplami i cypelkami, na których zapobiegliwi rybacy poustawiali świątynie dla bóstw morskich. Najważniejsze z nich to bóg Susanoo. Syn pary demiurgów, Izanagiego i Izanami, którzy stworzyli japońską ziemię. Gdy niebiańską włócznią mieszali bezmiar wód, z włóczni spadła jedna kropla – tak powstała wyspa Onogoro. To na niej Izanami zrodziła kolejne wyspy, również Honsiu, Kiusiu i Sikoku. Z połączenia boskiej pary powstało jeszcze wiele bogów i bogiń, a także góry, drzewa i rzeki. Ale kiedy Izanami urodziła boga ognia – umarła spalona od środka. Izanagi – niczym Orfeusz – szukał swojej żony w Krainie Ciemności. Znalazł tylko jej gnijącego trupa. Uciekł z podziemnego świata ścigany przekleństwami ukochanej. Dopiero na powierzchni przystanął nad strumieniem, w którym oczyścił skażone ciało. Kiedy przyłożył dłoń do lewego oka, narodziła się Amaterasu, najważniejsza japońska bogini, pani słońca, która oświetla ziemię i daje jej życie. Kiedy przyłożył dłoń do prawego oka, narodził się Tsukiyomi, bóg księżyca, pan nocy, władca przypływów i odpływów. A kiedy przyłożył ręce do nosa, narodził się Susanoo, niepokorny bóg wiatru, burz i sztormów. Opiekun oceanu.
Ale Pacyfikowi jeden bóg nie wystarczy. Chramy szinto z czerwonymi bramami torii stawia się również dla smoka zwanego Ryūjin, władcy podwodnego królestwa. Bogini połowów – Funadama – ma specjalne miejsce w masztach łodzi rybackich. A niezliczone, często bezimienne lokalne bóstwa, kami, które opiekują się zatokami, ujściami rzek, plażami, falami, skałami i drzewami, czczone są w kapliczkach, chramach, świątyniach, albo po prostu przed kamieniami, na których wyryto ich znaki.

Masaaki siada na brzegu łodzi, bierze głęboki wdech i plecami uderza o taflę wody.
Znikają wszystkie dźwięki. Słychać tylko własny oddech – wdech ma ciężkie brzmienie, wydech bulgocze bąbelkami powietrza, które ulatują w górę. Żeby nie tracić tlenu, oddech trzeba uspokoić. Zanurza się nogami w dół, ciało robi się coraz cięższe, zaczyna opadać jak kamień. Dziś schodzą na piętnaście metrów. Masaaki i Yasuo trzymają się z boku grupy, która wypatrzyła ślimaka morskiego w jaskrawych kolorach. Uważnie rozglądają się na boki, pływają z prawa na lewo równymi liniami. Zatrzymują się przy stercie kamieni, ostrożnie rozgarniają piasek, tak żeby nie wzniecić chmury, która opadałaby przez dobre kilka minut. Ale pod kamieniami kryje się tylko flądra. Obok rośnie kilka wodorostów. Doganiają grupę, która wypatruje koników morskich. Dwie dziewczyny pokazują coś palcami.
Na ziemi leży gruba opona, cała obrośnięta koralowcami. Na Masaakim i Yasuo to już nie robi wrażenia. Widzieli sandały, których podeszwy porastają wodorosty, i kalosze, które służyły za kryjówkę dla jeżowców z długimi czarnymi kolcami. Widzieli materace w kwiatki, pod którymi spały ośmiornice. Widzieli pralki, w których bębnach mieszkały niebiesko-żółte ślimaki morskie, i przenośne wentylatory, obok których chowały się płaszczki. A kiedyś pod wodą znaleźli portfel, raz album ze zdjęciami i podpisane wypracowanie.
Ale oni chcieliby znaleźć kości.

Emi urodziła się 10 grudnia 1984 roku. Mama, pielęgniarka miejscowego szpitala, nie chciała wypuszczać jej z rąk. Tata, Masaaki, zachwycał się drobnymi palcami, zgrabnym noskiem, czarnymi włosami i oczami o wyrazistym spojrzeniu.
– Jest taka jak ty. Jak dwie krople wody – mówiła tacie cała rodzina.
Niedługo po urodzeniu Emi mama zachorowała na raka. Lekarze kręcili głowami, dawali jej niewielkie szanse. Spieszyła się więc z wychowaniem córki. Chciała zostawić jej jak najwięcej rad, wszystkie po to, by Emi w życiu była szczęśliwa: ale jak z kilkulatką rozmawiać o złamanym sercu i dorastaniu? Jedyne, co mogła, to spędzać z nią czas. Jak najwięcej czasu. Chciała zapamiętać wszystko: pierwsze ząbkowanie, pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwszą zabawkę, pierwszy taniec.
Wbrew przewidywaniom lekarzy mama Emi wyzdrowiała. Nie zdecydowała się już na więcej dzieci. Całą miłość miała dla swojej jedynaczki. Raz do roku, tylko we dwie, jeździły pod Tokio do Disneylandu. Przebierały się za księżniczki, robiły zdjęcia z Myszką Miki. Odwiedzały domy strachu, choć obie bały się bać. Szły korytarzami, mocno trzymając się za ręce. Czekały na wieczorną paradę rozświetloną milionem kolorowych lampek. I na fajerwerki nad zamkiem Kopciuszka. Dzień kończyły, zajadając różowe ciasta. Do domu wracały obładowane zakupami: breloczki, T-shirty, naklejki, magnesy na lodówkę. Emi jeszcze długo opowiadała tacie i babci o spotkaniu z Królewną Śnieżką.
To babcia dbała o Emi. Kiedy mama i tata pracowali (ona – pielęgniarka, on – właściciel przetwórni rybnej), to ona karmiła małą, to ona podtrzymywała ją, kiedy uczyła się chodzić, to ona ćwiczyła z nią żmudne pisanie japońskich znaków (山 – góra, 川 – rzeka, 田 – pole ryżowe, 天 – niebo, 火 – ogień, 水 – woda, 力 – siła, 生 – życie), to ona słuchała o kłótniach z przyjaciółkami i pierwszych miłościach. I zawsze miała jedno rozwiązanie: jedzenie. O, jak Emi lubiła kuchnię babci! Ryż zaprawiony octem i zmieszany z podsmażonymi na patelni grzybami. Kiszona rzepa i kiszone liście wiśni. Jajeczny budyń na słono – z krewetką i kapeluszem grzyba shiitake. Dynia marynowana w brązowej paście miso, zupa z ikrą jeżowca, tofu w panierce, sałatki z majonezem. I ryby. Surowe, gotowane na parze, smażone w błyszczącym sosie teriyaki, zamieniane w pastę i opiekane nad grillem. Kiedy Emi pochylała się nad talerzem, trzęsły jej się uszy.
Ale i mama, i babcia mówią, że Emi była córeczką tatusia. Spędzał z nią każdą wolną chwilę. Po pracy zabierał do parku, gdzie bawili się, odbijając drewnianą piłeczkę, skacząc przez skakankę i szukając czterolistnej koniczyny. Miała nie tylko jego wygląd, lecz także charakter – skrupulatna, przewidująca. Lubiła porządek i markowe ciuchy. Nic dziwnego, że kiedy Emi dostała się do college’u, wcale nie chciała wyjeżdżać z domu, choć Sendai, największe miasto regionu, leży tylko godzinę drogi od Ishinomaki. Zwlekała z opłatą za akademik. W skrzynce pojawiały się wezwania. Zawsze taka obowiązkowa – to nie było do niej podobne. Wyjechała studiować literaturę angielską – po japońsku. Po angielsku potrafiła czytać, jak wszyscy Japończycy, którzy obowiązkowo uczą się tego w szkole. Ale już nie mówić. Wymowa nie jest ćwiczona podczas lekcji. Co weekend wracała do domu. Babcia, choć trochę obrażona na wnuczkę, i tak szykowała dla niej góry jedzenia.
Po dwóch latach Emi wróciła do Ishinomaki i zaczęła pracę w Banku 77 (Shichijū Shichi Ginkō), największym regionalnym banku w Tōhoku. Za pierwszą premię na koniec roku kupiła sobie torebkę Louis Vuitton. Resztę pieniędzy rozdała babci i dalszej rodzinie.
Wychodziła rano i zabierała ze sobą przygotowany przez babcię lunch: ryż, grillowana ryba i pikle. Po pracy czasem szła ze znajomymi na piwo, choć wolała wrócić do domu i odpocząć, oglądając koreańskie telenowele. Płakała, kiedy geniusz Seoung Jo odrzucał zaloty jej ulubionej bohaterki Oh Ha, wzruszała się, patrząc na rozkwitającą miłość między bogatym dziedzicem Han Kyul a niepozorną Eun Chan. I sama marzyła o wielkiej miłości. I gromadce dzieci. Przynajmniej trójce.
Szczupła. Kruczoczarne włosy wiązała w kucyk opadający aż do pasa. Dbała o skórę – nie wystawiała jej na słońce – dlatego miała piękny mlecznobiały kolor. Zawsze uśmiechnięta i pogodna. Potrafiła odłożyć na bok swoje problemy i być dla innych, kiedy jej potrzebowali. Z Susumu poznali się przez wspólnych znajomych. Odtąd to on co roku zabierał ją do Disneylandu.
Pobrali się w grudniu 2010 roku, Emi właśnie skończyła 26 lat, niedawno przeniesiono ją do oddziału Banku Shichijū Shichi w Onagawie, sąsiednim mieście, z którego pochodził jej ojciec. Szybki ślub tylko w urzędzie. Ceremonię w świątyni, w kimonach, zaplanowali na następną jesień. Emi zaczęła przygotowania już w marcu. Zabrała od rodziców album ze zdjęciami z dzieciństwa. Chciała ułożyć slajdy na wesele – historię jej i Susumu, zanim się spotkali.

11 marca, w piątek, czuć już było w powietrzu wiosnę.
Słońce grzało coraz mocniej, pojawiły się nawet młode pędy. Ludzie cieszyli się na słoneczny weekend. Yasuo Takamatsu podwiózł swoją żonę Yuko do pracy. Yasuo miał ostatnio dużo czasu. Właśnie przeszedł na emeryturę. Całe życie pracował w siłach samoobrony. Przenoszony pomiędzy bazami – Okinawa, Miyagi, Aomori. Żona i dzieci jeździły razem z nim. Byli razem 22 lata. Poznali się przez nakōdo – swatkę. Choć w Japonii to nic nadzwyczajnego, Yasuo waha się, kiedy o tym mówi. Czy już na pierwszym spotkaniu wiedział, że się pobiorą? Przeszło mu to przez myśl. Pół roku później pozowali do zdjęcia ślubnego, wystylizowani na europejską parę z początku XX wieku. Ona w rozłożystej sukni do ziemi z bufkami i kokardą na plecach, w kapeluszu, z którego spływa welon. W ręku trzyma zielono-biały bukiet. On w stalowoszarym smokingu, z białymi rękawiczkami w dłoni, z muszką i kamizelką. Stoją na perskim dywanie, za nimi kosze pełne róż, kolumna porośnięta bluszczem i namalowane okno, przez które wpada pełno namalowanego światła. Poważni, wyprostowani, nieśmiali.
– Nasze życie niczym się nie wyróżniało – twierdzi Yasuo.
Wspólne śniadania i wspólne oglądanie telewizji wieczorem. Weekendowe zakupy albo wyjazdy do gorących źródeł. Nic w tym życiu nie było nadzwyczajnego. Tego właśnie chcieli. I tego mu najbardziej brakuje.
Wysadził żonę przed budynkiem Banku Shichijū Shichi w Onagawie, w którym pracowała na pół etatu.
– Co chcesz na obiad? – zapytała. Yasuo skrzywił się lekko. – Tylko nie mów, że ci wszystko jedno! – Yuko zbyt dobrze znała tę minę. Ale Yasuo lubił, kiedy to ona podejmowała decyzję. Wykręcił się od odpowiedzi, pomachał na do widzenia i odjechał do domu.
Ziemia zatrzęsła się o 14.46. Inaczej niż zwykle. Zamiast ruszać się w prawo i lewo gwałtowanie podskoczyła. Zamiast trzydzieści sekund wszystko trwało prawie sześć minut. Choć ludzie, którzy chowali się pod biurkami i słuchali, jak z półek spadają książki, dokumenty, szklanki, talerze, a w końcu, aż same półki walą się na ziemię – myśleli, że trzęsienie nigdy się nie skończy.
O 14.50, kiedy pracownicy Banku Shichijū Shichi w Onagawie podnosili się z kolan i zaczynali zbierać rozsypane dokumenty, usłyszeli syreny, które ostrzegały przed tsunami. W drzwiach pojawił się dyrektor, wracał ze spotkania.
– Wszyscy na dach! Widziałem cofające się morze.
Ćwiczyli to wcześniej. Raz do roku powtarzali sobie zasady ewakuacji. Dach dwupiętrowego budynku na wysokości dziesięciu metrów nad poziomem morza został wyznaczony jako miejsce schronienia. Szybkim krokiem weszli po schodach na górę. Tylko jedna kobieta chwyciła torebkę i kluczyki od samochodu. Zamiast na schody pobiegła do drzwi.
– Jadę po moje dziecko!
Nikt jej nie zatrzymywał. Po całym mieście niósł się komunikat: „Zbliża się tsunami. Proszę ewakuować się na wyższe tereny. Zbliża się tsunami. Proszę się ewakuować. Zbliża się tsunami. Będzie miało sześć metrów wysokości. Proszę się ewakuować”.
Pracownicy banku z dachu widzieli odsłoniętą plażę i przewrócone na bok kutry rybackie, spod których uciekło morze. Budynek banku oddalony był tylko o sto metrów od brzegu. Kilkaset metrów dalej, na wzgórzu, stał szpital miejski. Stromy podjazd, parking z widokiem na morze, budynek przytulony do zbocza góry Horikiri. Miejsce ewakuacji wyznaczone przez lokalne władze. Zastanawiali się, czy nie przejść tych kilku przecznic. To tylko trzy minuty. Ale tsunami miało mieć sześć metrów. Woda sięgnie ledwie drugiego piętra, nie zaleje dachu. Yuko stała obok Emi i powtarzała jej, że wszystko będzie dobrze. Wyjęła telefon i wysłała mężowi wiadomość: „Czy jesteś bezpieczny? Chcę już być w domu”.
Po trzęsieniu ziemi niebo zasnuło się niskimi, skłębionymi chmurami. Szarość. Jakby coś wyssało z Onagawy całe światło. Zaczął padać śnieg. Mężczyźni wrócili na dół po płaszcze. A potem z dachu patrzyli, jak w oddali powierzchnia oceanu się nadyma. Wybrzusza. I zaczyna gnać w stronę brzegu.
O 15.10 ocean przelał się przez wały. Brudna, spieniona woda podniosła łódki i wypełniła ulice. Nie było żadnej wielkiej fali, która spektakularnie załamałaby się nad miastem. Tylko wzbierająca woda. Jakby do oceanu ktoś wrzucił wielki kamień i teraz woda przelewała się przez brzegi. Lżejsze przedmioty zostały porwane od razu i razem z falą szły w głąb miasta. Pięć sekund później wody było tyle, że przesuwała zaparkowane na ulicach samochody. Zawyły syreny. Coraz więcej wody. Coraz wyżej. Szara masa. Wartki nurt.
Metr. Dwa metry. Trzy.
Ciężarówki wirowały na powierzchni wody jak plastikowe zabawki.
Cztery metry. Pięć.
W ciągu pięciu minut woda sięgnęła drugiego piętra budynku Banku Shichijū Shichi.
Sześć metrów. Siedem.
Woda gruchotała ściany, odrywała całe piętra domów z ludźmi w środku i niosła je ze sobą. Budynki wpadały na siebie, roztrzaskiwały się z głośnym łomotem. Japończycy mówią: Goro goro. Goro goro. Goro goro…
Osiem. Dziewięć.
Z parkingu przed szpitalem dobrze było widać 13 osób, które stały na dachu banku. Mężczyźni pomagali kobietom w wąskich spódnicach biurowych wspiąć się po drabince na szczyt budki z generatorem. Kolejne trzy metry życia.
Dziesięć. Jedenaście.
Samochody, automaty z piciem, dachy. Fala niosła całe domy, jakby zerwane z kotwicy. Nie wszystkie budynki wyrwało z ziemi. Te z silniejszymi fundamentami po prostu zostały zalane wodą.
Dwanaście.
Fala zaczęła podchodzić pod parking przed szpitalem. Ludzie biegli na wyższe piętra, na zbocze góry Horikiri. Tsunami zalało recepcję i izbę przyjęć na parterze szpitala.
Trzynaście.
Czternaście.
Nikt nie patrzył, jak woda zabiera pracowników banku.
Tsunami w Onagawie miało piętnaście metrów.

 
Wesprzyj nas