W powieści „Leżący” Michele Serra zastanawia się nad tym, dlaczego pokolenie współczesnych nastolatków jest zarazem bezradne, pasywne i roszczeniowe. Ukazując zmagania ojca samotnie wychowującego dorastającego syna udowadnia, że na to pytanie nie ma prostych odpowiedzi.


„Z pewnością nikt wcześniej tego nie widział, żeby starzy ludzie pracowali, a młodzi spali” – mówi jeden z bohaterów powieści „Leżący” w scenie, gdy grupa dorosłych dokonuje dorocznego zbioru winogron, podczas gdy dwaj nastoletni chłopcy śpią do południa w najlepsze, zmęczeni wieczornym klikaniem w ekrany smartfonów. To pięknie opisana scena i znamienna. Michele Serra uchwycił w niej wprost wirtuozersko wielką zmianę jaka zaszła w naszych czasach, daleko większą od tradycyjnego konfliktu pokoleń.

Serra poświęcił jej analizie całą swoją powieść. Jej bohaterami są ojciec i dorastający syn, żyjący pod wspólnym dachem. Starszy z bohaterów podejmuje różnorodne wysiłki mające na celu zainteresowanie potomka sprawami rzeczywistego życia. Chłopak ma je za nic. Czas spędzany w domu upływa mu na kanapie, pośród wielu włączonych urządzeń elektronicznych. Młody, gnuśny i leniwy, niedbały i wiecznie niezadowolony sądzi, że kontestuje system przez cały czas będąc konsumentem niezliczonej ilości internetowych rozrywek i usług stworzonych tylko po to by ich producenci zarabiali na nich grube miliardy. Do ojca odnosi się roszczeniowo, jest kapryśny i arogancki chociaż nie ma po temu żadnych powodów. Ma dobre, dostatnie życie, idealną bazę do ukształtowania ciekawej, wartościowej przyszłości. Jednak nie sięga po nią. Nie chce mu się.

Ojciec jest na przemian wściekły i zrozpaczony. Nie wie co mógłby zrobić aby wyrwać jedynaka z tego stanu. Oferuje mu wspólną wyprawę na górę Nasca, co syn wyśmiewa, za znacznie ciekawsze uważając leżenie przed komputerem. Konflikt narasta i nie widać dobrego sposobu na jego rozwiązane. Tylko czy tutaj istnieje jakiekolwiek rozwiązanie? Zapewne wielu współczesnych rodziców oddałoby wiele, by je poznać.

Serra przekazuje w ręce czytelników książkę stanowiącą dobry punkt wyjścia do dyskusji. Jej lektura mogłaby uświadomić wielu nastolatkom jak bardzo godny pożałowania jest sposób ich postępowania, a także i to, że zatrzymując się na bezproduktywnym gderaniu i nie podejmując żadnego działania mogącego ukształtować świat, w którym żyją, najbardziej szkodzą sobie samym. Nie rodzicom i nie tajemniczemu pokoleniu Starych, tylko właśnie sobie. Autor „Leżącego” przyznaje, że dorośli nie są bez winy, ale ustalenie na czym ona polega nie okazuje się proste. Czy można uznać bowiem za winę fakt, że współcześni europejscy nastolatkowie dostali od rodziców świat bez wojen i głodu, rzeczywistość, w której wszystko jest dostępne na wyciągnięcie ręki: edukacja, rozrywka, nowoczesne urządzenia i mnogość możliwości jakie one dają?
Wszak wystarczy nawet tylko pobieżna wiedza z historii by zauważyć, że poprzednie pokolenia przeżywały swoją młodość w niewspółmiernie gorszych warunkach, a jakimś cudem to właśnie współczesne dzieciaki są tak ogromnie rozczarowane i niezadowolone.

Serra przekazuje w ręce czytelników książkę stanowiącą dobry punkt wyjścia do dyskusji, napisaną z ironią i humorem

„Leżący” jest książką napisaną z ironią i humorem, jedyną bronią jaka została dorosłym w obcowaniu z absurdalnym gniewem młodych. Dorosłych czytelników, tych w szczególności, którzy mają dzieci, zapewne pocieszy nieco ujęta w niej analiza problemów z jakimi się borykają, a czytelników młodych lektura być może zawstydzi. Jedna i druga grupa sportretowana przez Serrę może zobaczyć w niej popełniane przez siebie błędy wskazane w sposób lapidarny, a bez moralizatorstwa. Tomasz Orwid

Michele Serra, Leżący, Przekład: Grzegorz Niedźwiedź, Wydawnictwo Esteri, Premiera: 18 maja 2016

kup książkę

Leżący

Michele Serra
Leżący
Przekład: Grzegorz Niedźwiedź
Wydawnictwo Esteri
Premiera: 18 maja 2016

4.

Śpisz. W twoim klasycznym stylu, na kanapie, w majtkach, przed włączonym telewizorem. Wyłączam go. W pokoju, w którym wreszcie zapanowała cisza, unosi się łagodne światło jesiennego popołudnia. Twój profil, już przechodzący w wiek dorosły, wydaje mi się niezdecydowany, jakby dziecko, którym byłeś, wciąż go przywoływało do siebie. Niechlujna poza twojego ciała traci siłę wyrazu w konfrontacji z twoją nieskazitelną twarzą, z twoimi czystymi rysami. Oddech jest lekki, czoło jasne, a powieki gładkie jak nigdy nieotwarta książka. Mam wyraźne wrażenie, że to – właśnie to – jest ostatnią chwilą twojego dzieciństwa. Ono zniknie, żeby potem jego blask w ciągu lat pojawiał się coraz rzadziej, choć nawet w starczym życiu od czasu do czasu można odnaleźć ślady początku. Ale w tej chwili twoja uśpiona twarz ma taką czystość rysów, że wydaje się niedościgniona, a tym samym ma definitywny wyraz: zawiera swoje pożegnanie (nielicznych) lat niewinności.

Wspominam, jak łatwo było cię kochać, gdy byłeś mały. I jak trudno jest to robić teraz, gdy nasze postury upodobniły się do siebie, twój głos przypomina mój, a więc ma te same tony i natężenie.
Naturalna miłość, którą obdarza się dzieci, nie jest zasługą. Nie wymaga zdolności nieinstynktownych. Także kretyn lub cynik jest do tego zdolny. Suka pierworódka jest całkowicie niedoświadczona, ale otwiera zębami łożysko, liże noski szczeniaków, by pomóc im oddychać, pozwala, żeby zsunęły się na jej brzuch i poddaje swoje ciało zachłannemu ssaniu przez sześciu, ośmiu złodziei życia. Dopiero po latach, gdy twoje dziecko (aniołek nieporadny, sprawiający, że czułeś się bogiem, ponieważ karmiłeś i chroniłeś to maleństwo, a tobie podobało się wierzyć, iż jesteś potężny i dobry) zmienia się w twojego sobowtóra, w mężczyznę, w kobietę, krótko mówiąc, w kogoś takiego jak ty, wówczas kochanie go wymaga cnót, które kosztują. Cierpliwości, męstwa, wiarygodności, bezkompromisowości, wspaniałomyślności, wzorowości… Wiele, bardzo wiele cnót dla kogoś, kto równocześnie stara się żyć swoim życiem.
„Kto równocześnie stara się żyć swoim życiem” – oto właściwa, ogólna definicja rodziców: dodam, tych z mojego pokolenia, ale jeszcze bardziej i tych z liczniejszymi trudnymi doświadczeniami niż my, również tych, którzy nas poprzedzili. Mam podejrzenie graniczące prawie z pewnością, że poprzednie pokolenia, jeśli chodzi o sztukę niedawania się pognębić dzieciom, były chyba o wiele lepiej przygotowane od naszego.

Gdy ja byłem mały, dzieci nie były dopuszczane do stołu rodziców, dopóki nie nauczyły się odpowiednio zachowywać. Rodzice chcieli jeść i rozmawiać w spokoju. Dzieci przy stole przeszkadzały, przerywały, domagały się uwagi. Nie potrafię powiedzieć, czy właściwe lub nie było wykluczanie ich z siadania przy stole dorosłych. Na pewno było to korzystne: i według mojego doświadczenia również dla nas, dzieci.
W nadmorskim domu moich dziadków, podczas niekończących się letnich wieczorów, najpierw mój brat i ja jedliśmy kolację w kuchni albo jeszcze lepiej – na tarasie, siedząc przy żelaznym czerwonobiałym stoliku, rozkoszując się specjalnym menu, chroniącym nas przed okropnościami przygotowanymi na kolację dorosłych. Zwykle przyrządzano dla nas lekką zupę (ulubioną był grysik z dużą ilością parmezanu) oraz filety z soli, czasem przepyszny karmelowy deser wykładany do miseczek z foremek. Dorośli na zmianę przychodzili do nas i z wdzięcznością wspominam krótkość tych inspekcji i uśmiechnięte monosylaby, którymi szybko zbywali swój obowiązek, dzwoniąc kostkami lodu w drinkach. To stwarzało perspektywę, gdy znikali w jadalni, pozostania na miejscu i czytania w spokoju książki na leżaku, pośród szczebiotu jaskółek, w słabnącym świetle dnia. Był to jeden z rzadkich momentów, w których nieruchomy czas mojego dzieciństwa ukazywał, jako zwiastun, swoje niezrozumiałe przemijanie. Wystarczyło jednak nadejście nocy, z pojawieniem się gwiazd, świateł łodzi na morzu, skwierczeniem i wonią ciał komarów i ciem spalających się na niebieskawym ruszcie zawieszonym na ścianie tarasu, by zniknęła wszelka melancholia, przywracając mi niekończące się szczęście lata.
Wspominając to, zdaję sobie sprawę, że traktowałem te kolacje jedzone oddzielnie nie jako wykluczenie, ale jako uwolnienie. Dopóki mogłem jeść z moim bratem grysik, solę i karmelowy deser, w otoczeniu jaskółek krążących nisko nad tarasem, oznaczało to, że mogłem pozostawać dzieckiem. Byłem dzieckiem. Mogłem nie przejmować się rozmowami poważnymi, dowcipnymi, czasem nerwowymi, w które angażowali się dorośli: mnie wystarczało cieszenie się tymi trudnymi słowami, niejasnym pogłosem docierającym aż do mojego leżaka. Te dźwięki zaświadczały o dodającej otuchy obecności dorosłych, przydzielonych do mojej ochrony opiekunów. Ja byłem na marginesie ich świata. Ale nie byłem wygnańcem. Byłem włączony w atmosferę wielkiej rodziny, chociaż pozostawiony na obrzeżu gasnącego światła, rozmarzonego lenistwa, beztroski. Dziecko, które liczy kawałki deseru, zastanawia się, ile może ich zjeść, a ile jego brat, i jeszcze nie wie, na swoje szczęście i dla spokoju ducha, iż licząc te kawałki i oceniając poziom głodu brata, przygotowuje się do walki, pożądania, ucisku i władzy w świecie dorosłych…
Wspominam z żalem tę dziecięcą szczęśliwą marginalizację, to prawie przed-życie tak bogate w zapachy, pełne błogiej samotności, czasu pustego i cichego, gdy jestem świadkiem zachowania dorosłych w restauracjach, kłótni i szaleńczych rajdów samochodami, histerycznego reagowania na wspólne i pozbawione wszelkiego ładu mieszkanie, braku jakiegokolwiek wychowania. Albo gdy jestem świadkiem smutnego ekshibicjonizmu dzieci, których sentymentalne prostactwo rodziców zmienia w miniaturki dorosłych rzucone na pożarcie niedojrzałej próżności. Z części mojego mózgu, gdzie rezydują, jak w miniaturowym parlamencie, reakcjoniści mojej wrażliwości i doświadczenia, dochodzi wołanie, że każdy upadek porządku jest nieuniknionym upadkiem piękna. I zanim nowe piękno zaprowadzi nowy porządek i tchnie oddech w życie ludzi, może upłynąć wiele lat, może przeminąć niejedno pokolenie.

Powinieneś pójść ze mną na górę Nasca. Nawet nie wiesz, jakby ci się to spodobało. Nie masz pojęcia, jak dobrze byś się poczuł. To sześć godzin marszu: nie za dużo, nie za mało. Śpi się w hoteliku nad strumieniem, budzi się o piątej rano, pije kawę, przygotowuje plecak. Wspina się, wspina, wspina szlakiem przecinającym las modrzewiowy. Brzask poranka z trudem przenika przez gęste gałęzie i ledwo wystarcza, żeby widzieć, gdzie stawiać stopy. Człowiek poci się i milczy. Oddech staje się ciężki, nieregularny, potem jednak stopniowo znajduje swój rytm. Wkrótce dociera się do jeziora i tu można zjeść śniadanie o wschodzie słońca.
Potem znowu wspinaczka ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza, pośród niekończących się kamieni, między świstakami, które ostrzegawczo gwiżdżą i uciekają. Znowu pot i milczenie. Dociera się na grzbiet i podąża się nim, jak różańcem podejść i zejść. Przed szczytem Corno Basso skręca się w prawo. Trzeba iść nad wąwozem, pilnie uważając, by nie spaść. W ten sposób zdobywa się drugą stronę góry, wchodzi się na drugi grzbiet, który wznosi się aż do ciasnego przesmyku między dwoma szczytami z ostrych łupków. To właśnie jest góra Nasca. Dwa tysiące siedemset metrów. Jestem sam: łupki i niebo. To najpiękniejsze miejsce na świecie. Gdy pierwszy raz tu się wspiąłem, miałem jedenaście lat. Byłem razem z moim ojcem.

5.

Twoja przyjaciółka Pia jest tutaj ze mną. Pomijając tatuaż, jak u piłkarza, na prawym ramieniu i nastroszoną fryzurę, to jest nawet ładniutka.
Odebrałem ją wczoraj wieczorem ze stacji w Livorno, jak mnie prosiłeś. Aby to zrobić, odwołałem kolację zaplanowaną kilka tygodni temu. Pia wiedziała, że uciekł ci pociąg i przyjedziesz sam (może) dziś wieczorem, ale nie wydała się szczególnie zasmucona twoją nieobecnością. Nie była też zmartwiona, gdy mnie ujrzała, przypuszczając, że będzie musiała spędzić ze mną całą dobę, czyli w towarzystwie nieznanego ojca dopiero co poznanego chłopaka. Krótko mówiąc, wydawała się czuć swobodnie i od razu zadomowiła się pośród moich rzeczy: w tej chwili ogląda swój program na moim telewizorze. Są to jednak arbitralne wnioski wyciągane na podstawie niepełnych danych. Pia wypowiada jedynie nieliczne monosylaby, które na dodatek nie są kierowane do rozmówcy, czyli do mnie, lecz do niewidzialnej postaci stojącej kilka metrów ode mnie po mojej lewej stronie, nieco powyżej mojej osoby: to tam Pia kieruje wzrok, gdy – jeśli można tak powiedzieć – mówi.
Pozwoliłem sobie obudzić ją w południe, pukając do drzwi twojego pokoju, gdzie ją umieściłem, czekając na twoje przybycie i poznanie waszych zamiarów (te, o ile wiem, a nic nie wiem, mogą oscylować między czystą przyjaźnią a szybkim ślubem). Wraz z nią umieściłem jej plecak o smolistym wyglądzie, którego żadna pralnia nie byłaby w stanie doprać bez prania wstępnego za pomocą miotacza ognia. Dla mnie w tym czasie upłynęła prawie połowa dnia: popływałem nieco w morzu w jasnym świetle poranka o godzinie ósmej, zrobiłem drobne zakupy, przeczytałem gazety, wysłałem kilka mejli, wykonałem jakieś zaległe rozmowy telefoniczne.
Pię zbudziłem z dwóch powodów. Jeden jest ogólny, drugi szczegółowy.
Ten ogólny polega na tym, że uznałem południe, w jego tradycyjnej funkcji rozdziału między porankiem a popołudniem (pół dnia minęło, ale drugie pół pozostało nienaruszone), za rodzaj kompromisu między zwyczajami neurotycznego pięćdziesięciolatka, nienawidzącego oddawać snowi czasu domagającego się życia (dlatego o siódmej jestem już na nogach), a zwyczajami osiemnastolatki, która według mojej wiedzy jest w stanie spać, a przynajmniej leżeć w łóżku, nawet o drugiej po południu. Oczywiście, Pia może być wyjątkiem: na przykład potrafi budzić się dopiero o siódmej wieczorem, przyzwana brzękiem szklanek przygotowywanych na happy hour wzdłuż nadmorskiej promenady znajdującej się w pobliżu. Albo nie wstawać ileś dni, aby doprowadzić do punktu kulminacyjnego, do katalepsji, czyli snu ekstremalnego – przeciwieństwa ekstremalnej pobudki – angażującego zastępy wam podobnych. Skoro jednak nie udało mi się wczoraj wieczorem wydrzeć od niej żadnej wskazówki na temat jej metabolizmu ani jakiegokolwiek innego aspektu jej życia osobistego i społecznego, poczułem się uprawniony do podjęcia samodzielnej decyzji. Wciąż liczyłem na to, ogólnie rzecz biorąc, że człowiek, po wyczerpaniu potrzeby snu, w pewnej chwili dnia otwiera oczy i wstaje z łóżka.

 
Wesprzyj nas