Bohaterka najnowszej powieści Elizabeth Strout uciekła do Nowego Jorku od ubogiej przeszłości na farmie, ale nie uwolniła się od wspomnień. W tej uniwersalnej historii wielu czytelników odnajdzie odbicie własnych losów.


Pośród zjawisk charakterystycznych dla naszych czasów jedno z czołowych miejsc zajmuje walka o indywidualne szczęście i ukształtowanie własnego losu podług osobistych oczekiwań.

Lucy, bohaterka najnowszej powieści Elizabeth Strout to każda dziewczyna, która wyrwała się z rodzinnej miejscowości do wielkiego miasta, uczyła się pilnie by trafić na uniwersytet, znaleźć męża w mieście i już tam pozostać. Każda, która zostawiła za sobą finansowe niedostatki, niezrozumienie ze strony mniej ambitnych rówieśników, emocjonalne deficyty w relacjach z rodzicami, a być może także okazjonalną przemoc spychaną w jak najdalsze zakamarki pamięci.

Miliony takich dziewcząt mieszka w Stanach Zjednoczonych, skąd pochodzi autorka powieści, ale ta historia rozgrywa się też w każdym innym miejscu, gdzie do metropolii podążają młodzi mieszkańcy prowincji w poszukiwaniu lepszego życia.

Lucy już je znalazła. Ma kochającego męża, dwie urocze córeczki, wiedzie typowe miejskie życie i realizuje się jako pisarka. Rozmowy telefoniczne z najbliższymi, wciąż mieszkającymi w rodzinnej wsi są wymuszone i pełne skrępowania. Amgash w Illinois, jest światem, który Lucy bez żalu pozostawiła za sobą i do którego nie chce wracać. Tyle, że przeszłość powraca do niej w najmniej spodziewanych momentach i nie daje o sobie zapomnieć.

Zaskakujące odwiedziny matki, podczas długiego pobytu Lucy w szpitalu, stają się dla młodej kobiety okazją do swoistego przeglądu wspomnień. Matka, chcąc zabawić chorą córkę, opowiada jej jak potoczyły się losy rówieśników Lucy i innych sąsiadów z Amgash. Bezwiednie wywołuje w Lucy także wspomnienia z jej własnego dzieciństwa, a te są przede wszystkim gorzkie i bolesne. Ubóstwo w jakim wychowywała się wraz z rodzeństwem skazało ją na odtrącenie i okrucieństwo ze strony szkolnych kolegów i koleżanek. Ta niezawiniona banicja kładzie się cieniem na całym dorosłym życiu Lucy.

Pięć dni spędzonych w towarzystwie matki poruszają czułe struny duszy Lucy. Wzrusza ją poświęcenie starszej kobiety, która podjęła pierwszą i jedyną podróż do wielkiego miasta by podtrzymać ją na duchu podczas choroby, lecz przepaść istniejąca między nimi nie zostanie trwale zasypana. Elizabeth Strout daje bowiem do zrozumienia, że nie da się nadrobić straconych lat, nie da się napisać od nowa historii już raz napisanej przez życie.

W „Mam na imię Lucy” pisarka nakreśliła uniwersalny portret człowieka naznaczonego swoim pochodzeniem i dotychczasowymi doświadczeniami. Oszczędna narracja i powściągliwe słownictwo doskonale oddają charakter głównej bohaterki i zarazem narratorki, przytłoczonej własną przeszłością. Osoby, w której jest zarówno determinacja w dążeniu do zmiany i ocalenia siebie samej przed ponurą rzeczywistością jaką mogłaby jej zaoferować rodzinna miejscowość, jak i uległość, swoista uniżoność wobec nowego miejsca i okoliczności w jakich znalazła się, wskutek swoich zabiegów, połączona z poczuciem nieustającego niedopasowania, zakłopotania brakami w obyciu i wiedzy wynikającymi z wychowania w biedzie i odosobnieniu.

pisarka nakreśliła uniwersalny portret człowieka naznaczonego swoim pochodzeniem i dotychczasowymi doświadczeniami

Lucy jest jednocześnie odnoszącą sukcesy kobietą w wielkim mieście i małą, zawstydzoną dziewczynką. Wytrwale szuka swojego miejsca, zadając sobie przy tym trud analizy tego kim jest i kim nie zdoła się stać. Przejmująca swoją bezpośredniością powieść Elizabeth Strout jest jednocześnie wyrazem jej wielkiej przenikliwości i umiejętności ukazania przez pryzmat jednostkowych losów bohatera doświadczeń całego pokolenia. Tomasz Orwid

Elizabeth Strout, Mam na imię Lucy , Przekład: Bohdan Maliborski, Wydawnictwo Wielka Litera, Premiera: 18 maja 2016

kup książkę

Mam na imię Lucy

Elizabeth Strout
Mam na imię Lucy
Przekład: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 18 maja 2016

Kiedyś, wiele lat temu, zdarzyło się, że musiałam pójść na dziewięć tygodni do szpitala. To było w Nowym Jorku. Z łóżka miałam bezpośredni widok na rozświetloną geometrię wieżowca Chryslera. Za dnia jego uroda przygasała. Przemieniał się z wolna w jeszcze jedną wysoką budowlę odcinającą się na tle błękitnego nieba. Wszystkie miejskie gmachy zdawały mi się odludne, milczące, dalekie. Minął maj, później czerwiec. Pamiętam, jak stałam przy oknie i wyglądałam na chodnik w dole, przypatrując się młodym kobietom – moim rówieśniczkom – w wiosennych strojach, korzystającym z przerwy na lunch. Widziałam, jak podczas rozmowy poruszają głowami i jak wiatr marszczy im bluzki. Myślałam o tym, że kiedy mnie wypiszą, już zawsze, chodząc tymi ulicami, będę dziękować za to, że jestem jedną z nich. Przez wiele lat rzeczywiście to robiłam. Przypominałam sobie widok ze szpitalnego okna i cieszyłam się z chodnika, po którym stąpałam.
Tak w ogóle to była prosta historia. Poszłam do szpitala na wycięcie wyrostka. Po dwóch dniach zaczęli dawać mi jedzenie, ale wszystko zwracałam. Później pojawiła się gorączka. Nikt nie potrafił nazwać tej bakterii ani wyjaśnić, co jest ze mną nie tak. Nigdy im się nie udało. Podali mi kroplówkę z płynami i drugą, z antybiotykami. Zwisały z metalowych drążków na chybotliwych kółeczkach i wszędzie je za sobą ciągnęłam, jednak szybko się męczyłam. Na początku lipca kłopoty zdrowotne, które mnie dotknęły, nagle znikły. Do tego czasu znajdowałam się w bardzo dziwnym stanie – dosłownie gorączkowego wyczekiwania – i przeżywałam prawdziwe katusze. W domu czekał na mnie mąż i dwie małe córeczki. Za dziewczynkami okropnie tęskniłam i martwiłam się o nie tak bardzo, iż miałam wrażenie, że przez to czuję się jeszcze gorzej. Mojemu lekarzowi, do którego mocno się przywiązałam – Żyd z podwójnym podbródkiem noszący na swych barkach masę łagodnego smutku, jego dziadkowie i trzy ciotki, co wyznał w podsłuchanej przeze mnie rozmowie z pielęgniarką, zginęli w obozach, żonaty, czwórka dorosłych dzieci tu, w Nowym Jorku – otóż temu uroczemu człowiekowi widocznie zrobiło się mnie żal, bo sprawił, że moje córki, które miały pięć i sześć lat, mogły mnie odwiedzić, o ile nie były chore. Przyprowadziła je do mnie przyjaciółka rodziny. Kiedy zobaczyłam, jakie mają brudne buzie i włosy, zaciągnęłam je razem z moją kroplówką pod prysznic. „Mamusiu, jaka ty jesteś chuda!”, zawołały naprawdę przestraszone. Później usiadły ze mną na łóżku, a ja wytarłam im włosy ręcznikiem. Potem rysowały obrazki, ale były zatroskane, bo nie przerywały co chwilę, nie pytały i nie wołały: „Mamusiu, podoba ci się? Mamusiu, patrz, jaką suknię ma moja dobra wróżka!”. Prawie się nie odzywały, zwłaszcza młodsza miała z tym wyraźny kłopot.
Gdy ją objęłam, zauważyłam, że wysunęła dolną wargę i że drży jej podbródek. Była taka maleńka i tak bardzo próbowała być dzielna. Kiedy wyszły, nie wyjrzałam przez okno, żeby popatrzeć, jak idą z moją przyjaciółką, która je do mnie przyprowadziła i która nie miała własnych dzieci.
Mój mąż był oczywiście zajęty prowadzeniem domu i pracą i nie miał zbyt wielu okazji, żeby mnie odwiedzić. Kiedy przyszedł, wyznał mi, że nie znosi szpitali – miał czternaście lat, gdy jego ojciec umarł w jednym z nich – i teraz zrozumiałam dlaczego. W pierwszej sali, w której mnie umieszczono, na łóżku obok umierała jakaś staruszka. Wciąż wzywała pomocy. Uderzyło mnie, jak bardzo nieczułe są pielęgniarki, kiedy wołała do nich, że umiera. Mój mąż nie mógł tego znieść – to znaczy nie mógł znieść tych wizyt – i załatwił mi przeniesienie do jedynki. Ubezpieczenie nie pokrywało takich luksusów, więc każdy dzień przynosił uszczerbek naszym oszczędnościom.
Byłam wdzięczna, że już nie muszę wysłuchiwać krzyków tamtej biednej kobiety, lecz gdyby ktoś wiedział, jak bardzo byłam samotna, czułabym się zażenowana. Za każdym razem, gdy pielęgniarka mierzyła mi temperaturę, starałam się zatrzymać ją na parę minut, ale one były zajęte i nie miały czasu na pogawędki.
Po trzech tygodniach pobytu w szpitalu któregoś późnego popołudnia oderwałam wzrok od okna i zobaczyłam moją matkę siedzącą na krześle w nogach łóżka.
– Mama?
– Cześć, Lucy.
Po głosie poznałam, że jest skrępowana, ale odczuwa potrzebę rozmowy. Pochyliła się i ścisnęła moją stopę przez prześcieradło.
– Cześć, Smutasku – powiedziała.
Nie widziałam jej od lat i wciąż się w nią wpatrywałam. Nie umiałabym powiedzieć, dlaczego wydaje się taka odmieniona.
– Mamo, jak tu dotarłaś? – spytałam.
– Samolotem.
Zafalowała palcami i już wiedziałam, że górę biorą emocje. Odpowiedziałam machnięciem ręki i padłam na wznak.
– Myślę, że wyzdrowiejesz – dorzuciła tym samym skrępowanym, a jednocześnie gorliwym tonem. – Nie miałam żadnych snów.
To, że przyjechała i użyła mojego czułego przydomka, którego nie słyszałam przez całe wieki, sprawiło, że zrobiło mi się ciepło i łzawo, jakby całe to moje spięcie było ciałem stałym, które teraz przemieniło się w ciecz. Zwykle budziłam się o północy, a później już tylko niespokojnie drzemałam lub wpatrywałam się przez okno w światła miasta. Tymczasem tamtej nocy spałam normalnie, a rankiem matka wciąż siedziała tam gdzie poprzedniego dnia.
– Nieważne – odpowiedziała, gdy ją o to spytałam. – Wiesz, że mało sypiam.
Pielęgniarki zaproponowały, że wstawią jej leżankę, ale potrząsnęła głową. Potrząsała nią za każdym razem, gdy pielęgniarka jej to proponowała. Po jakimś czasie przestały pytać. Matka przesiedziała przy mnie pięć nocy, sypiając wyłącznie na krześle.
Pierwszego dnia, który w całości spędziłyśmy razem, rozmawiałyśmy z przerwami. Pewnie żadna z nas nie wiedziała, jak ma się zachować. Matka zadała mi kilka pytań o dziewczynki, a ja odpowiedziałam rozpromieniona:
– Są niesamowite. Po prostu niesamowite.
O mojego męża matka nie spytała, choć jak wyznał mi przez telefon, to on do niej zadzwonił i poprosił, żeby ze mną pobyła, kupił jej bilet i zaproponował, że odbierze ją z lotniska. Mojej matce, która nigdy przedtem nie leciała samolotem. Mimo iż odpowiedziała, że przyjedzie taksówką, i choć nie chciała się z nim spotkać twarzą w twarz, mój mąż udzielił jej wskazówek i wyłożył pieniądze na podróż. Siedząc na krześle w nogach łóżka, matka nie wspomniała także o moim ojcu, więc i ja o nim nie mówiłam. Liczyłam, że powie: „Ojciec ma nadzieję, że wyzdrowiejesz”, ale się nie doczekałam.
– Bałaś się złapać taksówkę, mamo?
Zawahała się, a ja wyobraziłam sobie przerażenie, jakie musiało ją ogarnąć, kiedy wysiadła z samolotu.
– Koniec języka za przewodnika – odpowiedziała.
– Naprawdę się cieszę, że tu jesteś – rzuciłam po chwili.
Uśmiechnęła się zdawkowo i spojrzała za okno.
Była połowa lat osiemdziesiątych, czasy sprzed telefonów komórkowych, więc kiedy zadzwonił beżowy telefon stojący obok łóżka, matka z miejsca się domyśliła, że to mój mąż, po żałosnym tonie, jakim go przywitałam, jakbym zaraz miała się rozpłakać. Po cichu wstała z krzesła i wyszła. W takich chwilach chodziła coś zjeść do bufetu, albo prędzej dzwoniła do mojego ojca z automatu w korytarzu, bo przy mnie nigdy nie jadła, a ojciec na pewno się zastanawiał, czy u niej wszystko w porządku. Kiedy już porozmawiałam z każdą z córek, całując po kilkanaście razy słuchawkę, opadłam na poduszki i zamknęłam oczy, matka po cichu wracała, bo gdy otwierałam oczy, znów siedziała na krześle.
Tamtego pierwszego dnia rozmawiałyśmy o moim bracie, najstarszym z trójki rodzeństwa, starym kawalerze, który mieszkał z moimi rodzicami, mimo że miał trzydzieści sześć lat, i o mojej starszej siostrze, trzydziestoczterolatce, która mieszkała dziesięć mil od domu rodziców, miała piątkę dzieci i męża. Spytałam, czy mój brat znalazł pracę.
– Nie pracuje – odparła matka. – Spędza noce ze zwierzakami, które nazajutrz zabijają.
Poprosiłam, żeby powtórzyła to, co przed chwilą powiedziała. Spełniła moją prośbę i dorzuciła:
– Chodzi do obory Pedersonów i zasypia przy świniach, które nazajutrz idą na rzeź.
Zdziwiło mnie to, co usłyszałam, i jej to powiedziałam, ale tylko wzruszyła ramionami.
Później rozmawiałyśmy o pielęgniarkach. Matka z miejsca nadała im przezwiska. „Ciasteczko” – takiej chudej i dziarskiej, „Zbolała” – stroskanej i starszej, a „Poważne Dziecko” – Indiance, którą obydwie polubiłyśmy.
Byłam zmęczona, więc matka zaczęła opowiadać mi historyjki o ludziach, których znała wiele lat temu. Mówiła o nich w sposób, którego nie pamiętałam, jakby przez lata dusiła w sobie emocje, słowa i spostrzeżenia. Wspominała ich lekko zachrypniętym głosem i bez skrępowania. Czasami zapadałam w drzemkę, a kiedy się budziłam, prosiłam ją, żeby kontynuowała te opowieści.
– Smutasku mój, musisz odpoczywać.
– Przecież odpoczywam! Mamo, proszę cię. Opowiedz mi coś. Cokolwiek. Opowiedz mi o Kathie Nicely. Zawsze uwielbiałam jej nazwisko*.
– A, tak. Kathie Nicely. Dobry Boże, marnie skończyła.

* Z ang. nicely – miło (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Dziwaczna była ta nasza rodzina, nawet jak na maleńkie, prowincjonalne Amgash w Illinois, gdzie były też inne zapuszczone i niepomalowane domy bez okiennic i ogródków, bez krzty piękna, na którym warto by zawiesić oko. Tamte jednak stały w grupie w miasteczku, a nasz nie. Mówi się, że dzieci przyjmują okoliczności, w jakich żyją, za normalność, ale ja i Vicky wiedziałyśmy, że jesteśmy inne. Dzieci mówiły nam na placu zabaw: „Wasza rodzina śmierdzi” i uciekały, zatykając nosy. W drugiej klasie nauczycielka powiedziała mojej siostrze – przy wszystkich uczniach – że bieda nie może być wymówką dla brudnych uszu, bo nikt nie jest aż tak biedny, żeby nie było go stać na mydło. Mój ojciec obsługiwał maszyny rolnicze, ale często go zwalniali, bo nie zgadzał się z szefem, a później znów zatrudniali, pewnie dlatego, że dobrze pracował i był im potrzebny. Mama zajęła się szyciem. Na ręcznie wymalowanym znaku wetkniętym w miejscu, gdzie długi podjazd do naszego domu krzyżował się z szosą, widniał napis: SZYCIE I PRZERÓBKI KRAWIECKIE. Mimo że ojciec, odmawiając modlitwę przed wieczornym posiłkiem, kazał nam dziękować Bogu za to, że nie brakuje nam jedzenia, często bywałam głodna jak wilk, a na kolację był tylko chleb z melasą. Kara spotykała nas zawsze za marnowanie jedzenia i kłamstwo. Poza tym czasami bez ostrzeżenia rodzice – zwykle matka i zwykle w obecności ojca – bili nas odruchowo i mocno, czego niektórzy mogli się domyślać, widząc nasze sińce i ponure miny.
No i jeszcze odizolowanie.
Mieszkaliśmy w dolinie Sauk, gdzie można ruszyć przed siebie i dojrzeć najwyżej jeden albo dwa domy otoczone polami. Jak już wspomniałam, obok naszego nie stał żaden. Żyliśmy wśród ciągnących się po horyzont łanów kukurydzy i soi, a za horyzontem była świńska farma Pedersonów. Pośrodku pola kukurydzy rosło drzewo.
Uderzała nas jego surowość. Przez wiele lat uważałam je za przyjaciela. Było moim przyjacielem. Nasz dom stał przy bardzo długiej polnej drodze nieopodal Rock River i kilku drzew chroniących pola kukurydzy przed wiatrem. Nie mieliśmy w pobliżu żadnych sąsiadów. Nie mieliśmy też telewizora, gazet, czasopism ani książek. Przez pierwszy rok po ślubie matka pracowała w bibliotece w miasteczku i najwyraźniej, o czym dowiedziałam się później od brata, uwielbiała książki. Nagle oświadczyli jej, że zmieniły się przepisy i mogą zatrudniać wyłącznie osoby z odpowiednim wykształceniem. Matka nigdy im nie uwierzyła. Przestała czytać i dopiero po wielu latach poszła do biblioteki w innym miasteczku i znów przyniosła do domu książki. Wspominam o tym, bo tak dzieci poznają świat i to, jak należy się w nim zachowywać.
Na przykład skąd można się dowiedzieć, że niegrzecznie jest pytać bezdzietną parę o to, dlaczego nie ma dzieci? Albo jak nakrywać do stołu? Skąd masz wiedzieć, że nie przeżuwa się z otwartą buzią, skoro nikt ci o tym nie powiedział? Skąd masz wiedzieć choćby, jak wyglądasz, skoro w domu jest tylko jedno małe lustro, które w dodatku wisi nad zlewem w kuchni? Jak masz się czuć, skoro nikt ci nigdy nie powiedział, że jesteś ładna, a kiedy rosną ci piersi, matka mówi, że zaczynasz wyglądać jak krowa z obory Pedersonów?
Do dziś nie wiem, jak Vicky sobie z tym poradziła. Nie byłyśmy tak zżyte, jak można by się było spodziewać. Tak samo nie miałyśmy przyjaciółek i tak samo nami gardzono; spoglądałyśmy na siebie równie podejrzliwie jak na resztę świata. Teraz zdarza się – a przecież moje życie całkiem się odmieniło – że sięgam wstecz do tamtych lat i myślę sobie, że nie było aż tak źle. Może i nie było. Ale zdarza się też, że gdy idę po zalanym słońcem chodniku, spoglądam na rozkołysaną na wietrze koronę drzewa lub wpatruję się w niskie listopadowe niebo nad East River, nieoczekiwanie wypełnia mnie mrok tak wielki, że z moich ust mógłby wyrwać się jakiś dźwięk. Wchodzę do najbliższego sklepu z ubraniami i rozmawiam z obcą osobą o nowym fasonie swetrów. Zapewne w taki sposób większość z nas lawiruje w tym świecie, na wpół świadomie, nawiedzana przez wspomnienia, które przecież nie mogą być prawdziwe. Kiedy patrzę, jak inni pewnie kroczą chodnikiem, jakby byli całkowicie wolni od grozy, dociera do mnie, że nie wiem, jacy są. Tak wiele w życiu wydaje się domysłem.

– Prawda o Kathie… – zaczęła moja matka. – Prawda o Kathie była taka…
Zgięła się na krześle i odchyliła głowę, podpierając dłonią podbródek. Coraz wyraźniej dostrzegałam, że przez te lata, kiedy się nie widziałyśmy, przytyła dokładnie tyle, by jej rysy stały się łagodniejsze; oprawki okularów już nie były czarne, tylko beżowe, a włosy okalające twarz pojaśniały, ale nie posiwiały, zatem wydawała się tylko nieco większą, pulchniejszą wersją dawnej siebie.
– Prawda o Kathie jest taka, że była miłą dziewczyną – powiedziałam.
– Nie wiem – odpowiedziała moja matka. – Nie wiem, czy była miła.
Przeszkodziła nam Ciasteczko, która weszła do sali z podkładką do pisania z klipsem, uniosła moją rękę i zmierzyła tętno, wpatrzona błękitnymi oczami przed siebie, gdzieś w dal. Zmierzyła mi też temperaturę, zerknęła na termometr, zapisała coś w karcie i wyszła. Matka, która ją obserwowała, spojrzała za okno.
– Kathie Nicely zawsze chciała więcej. Podejrzewałam, że przyjaźni się ze mną wyłącznie dlatego, że… Chociaż nie wiem, czy na pewno można było nazwać nas przyjaciółkami, bo tylko szyłam dla niej ubrania, za które mi płaciła… Często myślałam, że zostaje dłużej i ze mną rozmawia… Ale kiedy zaczęły się jej kłopoty, rzeczywiście zapraszała mnie do siebie… Chcę po prostu powiedzieć, że zawsze podejrzewałam, że mnie l u b i, bo byłam dużo niżej od niej. Nie mogła mi niczego zazdrościć. Kathie zawsze pragnęła tego, czego nie miała. Miała piękne córki, ale to było za mało, chciała mieć syna. Miała ładny dom w Hanston, ale nie dość ładny, chciała mieć dom bliżej miasta. Jakiego miasta? Taka właśnie była.
Mrużąc oczy, matka strzepnęła jakiś paproch z kolan i dorzuciła cicho:
– Była jedynaczką. Myślę, że to sporo tłumaczy. Jedynacy bywają bardzo samolubni.
Poczułam przypływ zimna i gorąca, jak zawsze, kiedy coś atakuje bez ostrzeżenia; mój mąż był jedynakiem i matka już dawno temu przepowiedziała, że taka „przypadłość”, jak to określiła, musi prowadzić do egoizmu.
– Była zazdrosna – ciągnęła. – Oczywiście nie chodziło o mnie. Na przykład marzyła o podróżach. Za to jej mąż był zupełnie inny. Chciał, żeby była zadowolona, że siedzi w domu i żyją z jego pensji. Dobrze mu się powodziło, zarządzał farmą produkującą kukurydzę na paszę. Bardzo miło im się żyło, każdy by tak chciał. Jeździli na tańce do klubu! Ja nie byłam na zabawie, odkąd skończyłam ogólniak. Kathie przychodziła i zamawiała nową sukienkę tylko po to, żeby pojechać na tańce. Czasami przywoziła córki, śliczne były i dobrze wychowane. Nie zapomnę, jak przyjechała z nimi pierwszy raz. Powiedziała: „Przedstawiam ci śliczne córki państwa Nicely”. „Rzeczywiście, śliczne”, odpowiedziałam, a ona na to: „Nazywają je tak tylko w szkole. Śliczne córki państwa Nicely”.
Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest być śliczną córką państwa Nicely.

 
Wesprzyj nas