Rozbudowany świat, niejednoznaczni bohaterowie, stopniowo odkrywane sekrety, trzymające w napięciu zwroty akcji, niezwykła dbałość o realia dworskich i rycerskich obyczajów czyli duża dawka mięsistej fantasy Milesa Camerona.


Monumentalny, budzący podziw rozmachem i realistycznymi szczegółami, “Czerwony Rycerz” Milesa Camerona zdecydowanie wyróżnia się na tle innych powieści fantasy, głównie za sprawą zamiłowania autora do militariów i praktyki w rekonstrukcjach historycznych. Cameron zna doskonale wszelkie niuanse średniowiecznej wojskowości, obyczajów rycerskich i życia dworskiego, wie również, jak tę wiedzę wykorzystać dla stworzenia niezwykle realistycznego klimatu opowieści.

Wydawać by się mogło, że do klasycznej problematyki powieści fantasy czyli walki dobra ze złem, z udziałem dzielnych, nieskazitelnych wojowników, hord przebrzydłych potworów, złych i dobrych magów nie da się już wnieść nic nowego, jednak autorowi ta sztuka udała się całkiem przyzwoicie.

Wielowątkowość, śledzenie fabuły z perspektywy różnych postaci, zazębianie się wątków w niespodziewany sposób, a przede wszystkim wyjątkowo niejednoznaczni bohaterowie, stawiani przed trudnymi wyborami w niejednoznacznych sytuacjach stanowią o sile dzieła Camerona. Nigdy nie wiadomo, czy ogólnie „dobry” bohater postąpi dobrze czy źle, i odwrotnie. Czy magiczny świat, Dzicz, jest tak naprawdę tym negatywnym i złym światem czy niekoniecznie. Autor na tak postawione pytania nie daje jasnych odpowiedzi, jego świat i postacie nie są czarno-białe, prezentują całą gamę zachowań, dylematów moralnych i etycznych.

Na plus powieści trzeba zaliczyć również niezwykłą dbałość o realia świata, w którym została osadzona akcja – świata, który w dużym stopniu jest oparty na europejskim średniowieczu, z jego bogatym życiem dworskim, obyczajowością stanu rycerskiego i sposobem prowadzenia wojen. Opisy elementów wyposażenia rycerza i jego orszaku, życia obozowego, wyjątkowo obrazowe sceny walk, bitew i pojedynków (są hektolitry krwi, fruwające części ciała potworów i ludzi), przejawy chrześcijańskiej obrzędowości to najbardziej kunsztowna część powieści. W efekcie tych zabiegów powstała fantasy niezwykle realistyczna, atrakcyjna i klimatyczna, mimo dość rozbudowanych opisów i mnóstwa szczegółów – wartka i wciągająca.

opowieść fantasy niezwykle realistyczna, atrakcyjna i klimatyczna

“Czerwony rycerz” to opowieść, w której nie brak również intryg dworskich, politycznych, kłamstw i mrocznych tajemnic, walki o własne interesy oraz fanatyzmów wszelkiego rodzaju. Dla przeciwwagi otrzymujemy także sporo humoru, skromne wątki miłosne i sporo informacji o codziennym życiu w ciężkich czasach średniowiecza.

Powieść Camerona to wysokiej klasy rozrywka dla miłośników fantasy – osiemset stron solidnej, emocjonującej, miejscami brutalnej literatury, niesztampowej i realnej w szczegółach niczym powieść historyczna. Z niecierpliwością czekamy na tom drugi. Tomasz Wojciechowski

Miles Cameron, Czerwony rycerz, Przekład: Maria Gębicka-Frąc, Wydawnictwo MAG, Premiera: 13 stycznia 2016

kup książkę

Czerwony rycerz

Miles Cameron
Czerwony rycerz
Przekład: Maria Gębicka-Frąc
Wydawnictwo MAG
Premiera: 13 stycznia 2016

Rozdział pierwszy

Albinkirk – Ser John Crayford

Kapitan Albinkirku zmusił się do tego, żeby nie wyglądać przez wąskie, oszklone okno, i trochę popracować.
Zżerała go zazdrość. Zazdrościł młokosowi, który był trzy razy młodszy niż on, a dowodził sporą drużyną kopii. Jeździł po świecie, podczas gdy on się starzał i tkwił jak kołek w mieście tak bezpiecznym, że było wręcz nudne.
Nie bądź głupcem, powiedział sobie. Wszystkie te bohaterskie czyny stanowią kanwę cudownych opowieści, ale rzeczywistość sprowadza się do zimna, wilgoci i strachu. Pamiętasz?
Westchnął. Jego ręce wszystko pamiętały – ciosy, noce przesypiane na ziemi, lodowate zimno, niezupełnie dopasowane rękawice. Ręce bolały go przez cały czas, na jawie czy we śnie.
Kapitan Albinkirku, ser John Crayford, nie pochodził ze szlacheckiego rodu. Otrzymał tytuł wyłącznie dzięki swojemu talentowi.
Do bezpardonowej walki.
I w nagrodę siedział w tym bogatym mieście, dowodząc garnizonem, mającym wielkość jednej trzeciej tego, co widniało na papierze. Garnizonem najemników, którzy znęcali się nad słabymi, wykorzystywali kobiety i zmuszali kupców do płacenia haraczu. Garnizonem, który miał zbyt wiele pieniędzy, dzięki przywilejowi inwestowania w karawany przywożące futra z północy. Futra z Albinkirku uchodziły za cud w dziesięciu krajach. Wystarczyło po nie jechać na północ albo na zachód do Dziczy. I wrócić z życiem.
Okno wychodziło na północny zachód.
Oderwał od niego wzrok. Znowu.
I przyłożył pióro do papieru. Starannie, z mozołem, pisał:
Panie,
wczorajszego dnia rano przez most przejechała kompania awanturników, porządnie zorganizowana i wyposażona w glejt podpisany przez konstabla – blisko czterdzieści kopii, każda złożona z rycerza, giermka, pachołka i łucznika. Mieli nadzwyczaj dobre uzbrojenie i pancerze we wschodnim stylu – zakuci w stal od stóp do głów. Ich kapitan, uprzejmy, acz pełen rezerwy, bardzo młody, odmówił podania nazwiska; przedstawił się jako Czerwony Rycerz. Na jego sztandarze widniały trzy lac d’amour w złocie na czarnym polu. Oznajmił, że większość jego ludzi jest Twoimi poddanymi, najjaśniejszy panie, ostatnio przybyłymi z wojen w Galii. Jako że glejt był bez zarzutu, nie widziałem powodu ich zatrzymać.
Ser John parsknął, rozpamiętując tę scenę. Nikomu nie przyszło na myśl, żeby go uprzedzić, że ze wschodu nadciąga mała armia. Wczesnym rankiem wezwali go do bramy. Ubrany w poplamioną barchanową pelerynę i stare nogawice próbował zrobić wrażenie na tym aroganckim szczeniaku, odzianym we wspaniałe szkarłaty i złoto, siedzącym na rumaku bojowym wielkości stodoły. Nie miał dość prawdziwych żołnierzy, żeby aresztować bodaj jednego z nich. Ten przeklęty młokos całym sobą oznajmiał, że jest Wielkim Panem. Kapitan Albinkirku dziękował Bogu, że łaskawie raczył zapłacić myto i miał dobre papiery, gdyż każdy incydent byłby fatalny w skutkach. Dla niego.
Zdał sobie sprawę, że patrzy na góry.
Oderwał od nich wzrok. Znowu.

Otrzymałem również pismo od przeoryszy z Lissen Carak. Ubiegłej jesieni przysłała do mnie prośbę o pięćdziesięciu dobrych ludzi i musiałem jej odmówić – jak najjaśniejszy pan wie, mnie samemu ostatnio ich brakuje. Przypuszczam, że z braku miejscowych zwróciła się do tych, którzy mają miecze do wynajęcia.
Mam, czego najjaśniejszy pan jest świadom, o setkę ludzi za mało; mam tylko czterech zbrojnych w ścisłym tego słowa znaczeniu, a wielu moich łuczników nie zasługuje na miano, które noszą. Uniżenie proszę, żeby najjaśniejszy pan albo mnie zwolnił z urzędu, albo zapewnił mi niezbędne środki na odpowiednie powiększenie garnizonu.
Najpokorniejszy, pełen uszanowania sługa najjaśniejszego pana,
John Crayford.

Mistrz cechu kuśnierzy zaprosił go na kolację. Ser John odchylił się na krześle i postanowił skończyć pracę, zostawiając list na biurku.

Lissen Carak – Czerwony Rycerz

– Słodki Jezu! – zawołał Michael po drugiej stronie muru.
Mur sięgał do wysokości ramienia, zbudowany przez wieśniaków, którzy od pokoleń znosili kamienie z pól. Do muru przylegało piętrowe kamienne domostwo z przybudówkami – zamożny dwór wiejski. Michael stał na podwórzu, zaglądając do środka przez roztrzaskane główne drzwi.
– Słodki Jezu… – powtórzył. – Wszyscy nie żyją, kapitanie.
Kapitan siedział na rumaku bojowym, więc widział nad murem swoich ludzi, którzy przewracali ciała, odzierając je z cennych rzeczy. Ich nowa pracodawczyni tego nie pochwali, ale uznał, że łupienie może jej pomóc zrozumieć, kogo postanowiła zatrudnić. Z doświadczenia wiedział, że zwykle jest najlepiej, gdy potencjalny pracodawca w pełni zdaje sobie sprawę z tego, co kupuje. Od samego początku.
Giermek przeskoczył nad kamiennym murem, który oddzielał ogród od drogi, i wziął szmatę od Toby’ego, pazia kapitana. Nosił zapinane na sprzączki buty z cholewami do połowy uda, całe ubłocone po jeździe w niekończącym się wiosennym deszczu. Wyjął z sakwy drugą szmatę i zaczął je czyścić, żeby zamaskować swoje wzburzenie. Był wykwintnisiem i ubierał się zgodnie z najnowszą modą. Miał szkarłatny tabard haftowany w złote gwiazdy; ciężka wełna była warta więcej niż pancerz łucznika. Wywodził się z wysokiego rodu i mógł sobie na to pozwolić, więc kapitanowi to nie przeszkadzało.
Trzęsły mu się ręce.
– Gdy tylko uznasz, że jesteś gotów się zaprezentować – rzucił kapitan lekkim tonem, ale Michaela zmroziły jego słowa.
Zmusił się, żeby zakończyć zadanie, i rzucił szmatę Toby’emu.
– Wybacz, panie – wymamrotał, szybko zerkając przez ramię. – To było coś z Dziczy, panie. Stawiam na to moją duszę.
– Niewiele ryzykujesz – skomentował kapitan, patrząc mu w oczy. Mrugnął, tyle dla rozbawienia swojej świty, ile dla uspokojenia giermka, który miał twarz tak bladą, że można by na niej pisać. Rozejrzał się.
Mżyło; deszcz moczył jego grubą szkarłatną pelerynę, ale jeszcze przez nią nie przesiąkał. Za otoczonym murem obejściem rozciągały się świeżo obsiane pola, lśniące i czarne w deszczu jak jego rumak. Łąki u stóp wzgórz zieleniły się bujnie, pocętkowane przez owce. Żyzna gleba zapowiadała bogate zbiory, jak okiem sięgnąć po obu stronach rzeki. Te ziemie były ujarzmione, pocięte schludnym geometrycznym wzorem żywopłotów i wysokich kamiennych murów rozdzielających grunty orne albo pastwiska. Kręta rzeka ułatwiała dostarczanie owiec i bydła do miast na południu. Zboża i zwierzęta były bogactwem ufortyfikowanego klasztoru – Lissen Carak – który wieńczył wysoki zrąb na południu, widoczny stąd jako zębata linia jasnego kamienia. Szarość, szarość, szarość od nieba do ziemi. Jasna szarość, ciemna szarość, czerń.
Za pastwiskami na północy wznosiły się Adnaturnie – liczące sześćset mil długości zwarte pasmo górskie, którego zbocza schodziły ku polom, a szczyty ginęły w chmurach.
Kapitan zaśmiał się do swoich myśli.
Dziesięciu stojących najbliżej żołnierzy odwróciło głowy, wszyscy z jednakowo przestraszonymi minami.
Kapitan potarł szpiczastą bródkę, strząsając z niej wodę.
– Jacques? – zwrócił się do służącego.
Starszy mężczyzna siedział na rumaku bojowym. Był uzbrojony lepiej niż większość pachołków; pod szkarłatnym kaftanem z długimi, zwisającymi rękawami nosił wschodni napierśnik i miał długi na cztery stopy piękny miecz. On też otrząsnął wodę ze szpiczastej brody, gdy się namyślał.
– Panie?
– Jak Dzicz się tu dostała? – zapytał kapitan.
W zasięgu mili, a nawet dwóch, nie było kępy drzew dość dużej, żeby ukryć jelenia, lecz nawet gdyby osłonił ręką oczy od deszczu, nie ujrzałby skraju Dziczy. Daleko na północy, wiele mil za zasnutym przez deszcz ­horyzontem i górami, wznosił się mur. Za nim leżała Dzicz. Prawda, w murze nie brakowało wyłomów i Dzicz rozlewała się na pobliskie terytoria. Adnaturnie nigdy nie zostały oczyszczone. Ale tutaj?
Tutaj bogactwo i siła trzymały Dzicz na dystans. Powinny trzymać Dzicz na dystans.
– W zwyczajny sposób – rzekł cicho Jacques. – Jakiś idiota musiał ich zaprosić.
Kapitan zachichotał.
– No tak – mruknął, obdarzając sługę krzywym uśmiechem. – Nie sądzę, żeby nas wzywali, gdyby nie mieli problemu. A my potrzebujemy zatrudnienia.
– Rozdarło ich na kawałki – powiedział Michael.
Był nowy w tym rzemiośle i dobrze urodzony, ale kapitan przyznał, że szybko doszedł do siebie. Z drugiej strony, Michael musiał się jeszcze wiele nauczyć.
– Na kawałki – powtórzył, zwilżając wargi językiem. Zerknął na boki. – Pożarło ją. Ich.
Mniej więcej doszedł do siebie, pomyślał kapitan. Skinął na giermka i popuścił wodze, żeby jego rumak, Grendel, cofnął się o kilka kroków i obrócił. Wielki ogier wietrzył krew i jeszcze coś innego, co mu się nie podobało. Nie lubił większości rzeczy, nawet w najlepszych okolicznościach, a teraz wyraźnie się denerwował i kapitan wyczuwał jego napięcie. Zważywszy, że Grendel nosił stalowy nagłówek z kolcem długim na stopę, jego zdenerwowanie mogło się szybko przełożyć na krwawą jatkę. Kapitan skinął na Toby’ego, który siedział z boku, daleko od odosobnionego domostwa, i jadł, czyli robił to, co lubił najbardziej, kiedy go zostawiano w spokoju. Kapitan odwrócił głowę w stronę chorążego i dwóch marszałków, siedzących w deszczu na niespokojnych wierzchowcach i czekających na jego rozkazy.
– Zostawię Pyskatą i Złego Toma. Będą pełnić straż, dopóki ich nie zluzujemy – powiedział.
Odkrycie zwłok w zagrodzie przerwało ich znojną podróż do fortecy. Jechali od drugiej godziny po północy, po zimnej nocy w obozie i równie zimnej kolacji. Nikt nie wyglądał na zadowolonego.
– Sprowadź łowcę – dodał, zwracając się do giermka. Kiedy odpowiedziała mu cisza, odwrócił głowę. – Michael? – zapytał cicho.
– Panie? – Młodzieniec patrzył na drzwi dworu.
Były dębowe i okute żelazem, lecz mimo to pękły w dwóch miejscach, metalowe zawiasy się zgięły, wysadzone z trzpieni. Trzy równoległe wyżłobienia biegły po drewnie, a w jednym miejscu szpony czysto przecięły ozdobny żelazny zawijas.
– Potrzebujesz chwili, chłopcze? – zapytał kapitan.
Jacques zostawił swojego wierzchowca i teraz stał przy wielkiej głowie Grendela, czujnie łypiąc na kolec.
– N-nie, panie. – Giermek wciąż był oszołomiony, patrząc na drzwi i na to, co leżało za nimi.
– W takim razie przestań się cackać ze sobą, błagam. – Kapitan zsiadł z konia, myśląc, że nazwanie giermka chłopcem wypadło całkiem naturalnie, mimo że pomiędzy nimi było niespełna pięć lat różnicy.
– Panie? – zapytał Michael, niezupełnie wiedząc, co właśnie kazano mu zrobić.
– Ruszaj dupę, chłopcze. Sprowadź łowcę, natychmiast. – Kapitan rzucił wodze słudze.
Jacques w zasadzie nie był sługą. Tak naprawdę był człowiekiem kapitana i jako taki miał własnego służącego, Toby’ego. Chudzielec z wielkimi oczami i szybkimi rękami, ubrany w o wiele za duży czerwony wełniany kaftan, był ich ostatnim nabytkiem.
Toby chwycił konia za uzdę i z uwielbieniem wlepił wzrok w kapitana, zapominając o dużym zimowym jabłku, które trzymał w ręce.
Kapitan nie miał nic przeciwko odrobinie uwielbienia.
– Spłoszył się. Trzymaj go krótko, inaczej będą kłopoty – rzucił szorstko. – Możesz dać mu ogryzek – dodał po chwili, a chłopak się uśmiechnął.
Wszedł do domostwa przez roztrzaskane drzwi. Z bliska zobaczył, że ciemniejszy brąz nie jest wykończeniem. To była krew.
Za jego plecami Grendel krótko parsknął, co zabrzmiało jak szyderstwo – choć trudno powiedzieć, pod czyim adresem: pazia czy jego pana.
Kobieta leżąca tuż za progiem była zakonnicą, zanim została rozpłatana od szyi po miednicę. Uwolnione spod podwiki długie ciemne włosy okalały koszmar brakującej twarzy. Spoczywała w szerokiej kałuży własnej krwi, która spłynęła do szczelin pomiędzy deskami. Na czaszce widniały ślady zębów – skóra przy uchu była postrzępiona, jakby coś przez pewien czas ją żuło, zdzierając z kości. Jedna ręka została urwana, starannie obgryziona do ścięgien i kości, a potem ułożona z powrotem przy trupie. Biała dłoń ze srebrnym pierścieniem z wygrawerowanymi literami IHS i krzyżem pozostała nietknięta.
Kapitan przez długi czas patrzył na kobietę.
Tuż za zmasakrowanymi zwłokami zakonnicy w kałuży krwi, która już zbrązowiała i skrzepła w wilgotnym, chłodnym powietrzu, widniał odcisk. Krew wsiąkła w sosnowe deski podłogi, od pokoleń wygładzone przez bose stopy, więc skraje śladu były zatarte, ale całość wyraźna – odcisk wielkości kopyta rumaka bojowego albo nawet większy, trójpalczasty.
Kapitan usłyszał, że jego łowca podjeżdża i zsiada z konia. Nie odwrócił się, skupiony na podwójnym zadaniu, jakim było powstrzymanie się od wymiotów i zapamiętanie tej sceny.
Drugi rozmazany odcisk widniał na progu, gdzie stworzenie się obróciło, żeby przejść pod niskim łukiem do głównej izby. Pazury wyryły bruzdę w sośnie i podobną w desce pod ścianą z wiklinowej plecionki obrzuconej gliną. Świeży ślad.
– Dlaczego ta umarła tutaj, a pozostali w ogrodzie? – zapytał.
Gelfred ostrożnie wyminął ciało. Jak większość szlachetnie urodzonych, nosił krótką laskę – w zasadzie kijek okuty srebrem, jak różdżka szarlatana. Albo czarnoksiężnika. Najpierw jej użył, żeby wskazać coś lśniącego, a potem wyłuskał to spomiędzy desek podłogi.
– Bardzo dobrze – pochwalił go kapitan.
– Umarła dla nich – powiedział Gelfred. Z jego laski zwisał srebrny krzyż wysadzany perłami. – Próbowała powstrzymać napastnika. Dała innym czas na ucieczkę.
– Gdyby tylko się udało – skomentował kapitan. Wskazał na ślady.
Gelfred kucnął przy bliższym, obrysował go laską i zaklaskał językiem.
– No, no – mruknął. Jego nonszalancja była odrobinę zbyt wystudiowana. Poza tym miał bladą twarz.
Kapitan nie mógł się temu dziwić. W swoim krótkim, acz pełnym martwych ciał życiu nieczęsto widział tak okaleczone zwłoki. Część jego świadomego umysłu trochę się błąkała, rozważając, czy kobiecość zakonnicy i piękno jej włosów miały wpływ na tę masakrę. Czy było to coś w rodzaju zbezczeszczenia? Rozmyślnego świętokradztwa?
Druga, bardziej zahartowana część podążała odrębną ścieżką. Urwana ręka została odłożona na miejsce. Zakrwawione oczodoły były okolone przez ślady zębów. Kapitan mógł sobie wyobrazić oczy, aż nazbyt dobrze.
Makabryczne dzieło miało wzbudzić przerażenie. Całość wyglądała niemal artystycznie.
Poczuł w ustach smak soli i się odwrócił.
– Nie udawaj twardego przez wzgląd na mnie, Gelfredzie – powiedział. Splunął na podłogę, próbując pozbyć się smaku, żeby nie zrobić z siebie widowiska.
– Nigdy nie widziałem niczego gorszego, i taki jest fakt. – Gelfred odetchnął przeciagle, powoli. – Bóg nie powinien na to pozwolić! – dodał z goryczą.
– Gelfredzie – zaczął kapitan z gorzkim uśmiechem – Boga to gówno obchodzi.
Ich oczy się spotkały. Gelfred odwrócił wzrok.
– Dowiem się tego, co trzeba wiedzieć – oznajmił z ponurą miną. Nie spodobały mu się bluźnierstwa kapitana, tyle mówiła jego twarz. Szczególnie wtedy, kiedy miał pracować z mocą boską.
Gelfred dotknął laską środka odcisku i nagle coś się zmieniło, jakby ich oczy musiały się dostosować do nowego źródła światła albo silniejszego blasku słońca.
– Pater noster qui es in caelus – zaintonował psalm.
Kapitan go zostawił.
W ogrodzie giermek ser Thomasa i sześciu łuczników odarli martwych z cennych rzeczy, zebrali rozrzucone części ciał, dopasowując je w miarę możliwości, i ułożyli zwłoki owinięte w peleryny. Dwóch mężczyzn pozieleniało, a smród wymiocin był taki silny, że niemal maskował fetor krwi i fekaliów. Trzeci łucznik wycierał ręce w płócienną koszulę.
Ser Thomas – Zły Tom dla każdego człowieka w kompanii – miał sześć stóp i sześć cali wzrostu, niskie czoło i paskudny charakter. Łatwo wpadał w złość i nie zaliczał się do tych, z którymi warto zadzierać. Bacznie obserwował swoich ludzi, trzymając w ręce amulet. Odwrócił się, gdy usłyszał chrzęst stalowych trzewików kapitana na wyłożonej kamieniami ścieżce, i niedbale mu zasalutował.
– Sądzę, kapitanie, że młodzi zasłużyli na dzisiejszy żołd.
Niewiele to znaczyło, ponieważ nie dostaną ani miedziaka, dopóki nie podpiszą kontraktu.
Kapitan tylko chrząknął. W ogrodzie leżało sześć trupów.
Zły Tom uniósł brew i coś mu podał.
Kapitan ściągnął wargi. Schował łańcuszek do sakiewki u pasa i poklepał Złego Toma po naramienniku.
– Zostań tu i miej oczy szeroko otwarte – powiedział. – Mogę ci dać Pyskatą i Wałacha.
Zły Tom wzruszył ramionami. Oblizał usta.
– Ja i Pyskata nie zawsze się zgadzamy.
Kapitan uśmiechnął się w duchu, gdy usłyszał, jak ten postrach całej kompanii przyznaje, że on i kobieta się nie dogadują.
Pyskata przelazła przez mur, żeby do nich dołączyć.
Zyskała przydomek jako dziwka, bo za bardzo pyskowała klientom. Była wysoka i miała rude włosy, które deszcz przyciemnił do brązu. Piegi przydawały jej niewinności – fałszywej. Pyskata zasłużyła na swoje przezwisko. To mówiło samo za siebie.
– Tom już zawalił? – zapytała.
Tom spiorunował ją wzrokiem.
Kapitan westchnął.
– Bądźcie dla siebie mili, dzieci. Potrzebuję na straży najlepszych, twardych i czujnych.
– Ten potwór nie wróci – powiedziała.
Kapitan pokręcił głową.
– Mimo wszytko miejcie oczy szeroko otwarte. Po prostu dla mnie.
Zły Tom się uśmiechnął i posłał całusa Pyskatej.
– Tylko dla ciebie – powiedział.
Jej ręka powędrowała do miecza i w mgnieniu oka dobyła go z pochwy.
Kapitan chrząknął.
– On mnie traktuje jak dziwkę. Nie jestem dziwką. – Pewnie trzymała miecz przed twarzą Złego Toma, ten jednak nawet nie drgnął.
– Przeproś ją, Tom – polecił kapitan takim tonem, jakby uważał to wszystko za żart.
– Nie powiedziałem jednego złego słowa. Ani jednego! Tylko się z nią droczyłem! – obruszył się Tom. Ślina tryskała mu z ust.
– Chciałeś ją zranić. Poczuła się zraniona. Znasz zasady, Tom. – Głos kapitana się zmienił. Mówił tak cicho, że Tom musiał się pochylić, żeby go słyszeć.
– Przepraszam – wymamrotał jak uczniak. – Dziwko.
Pyskata się uśmiechnęła. Sztych jej miecza dotknął grubego czoła mężczyzny tuż nad okiem.
– Wal się! – warknął Tom.
Kapitan się pochylił.
– Żadne z was tego nie chce. To jasne, że oboje się zgrywacie. Spasujcie, bo inaczej poniesiecie konsekwencje. Tom, Pyskata chce być traktowana jak równa tobie. Pyskata, Tom jest najlepszy, a ty mu się stawiasz przy każdej sposobności. Jeśli chcesz należeć do tej kompanii, musisz znać swoje miejsce. – Uniósł rękę w rękawicy. – Gdy odliczę do jednego, oboje się cofniecie. Pyskata schowa broń, Tom się jej ukłoni i przeprosi, po czym Pyskata odwzajemni przeprosiny. W przeciwnym razie możecie spakować manatki, odejść i się pozabijać. Ale nie jako moi ludzie. Zrozumiano? Trzy. Dwa. Jeden.
Pyskata się cofnęła, zasalutowała mieczem i schowała go do pochwy, nie patrząc ani nie wymacując jej palcami.
Tom odczekał chwilę. Czysta bezczelność. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił i złożył ukłon – porządny ukłon, taki, że prawe kolano dotknęło błota.
– Pokornie błagam cię o wybaczenie – powiedział donośnym, dźwięcznym głosem.
Pyskata się uśmiechnęła. Nie był to ładny uśmiech, ale odmienił jej twarz pomimo brakującego siekacza.
– A ja ciebie, panie rycerzu – odparła. – Żałuję mojej… postawy.
Tom był wyraźnie zaskoczony. W świecie dominacji i poddaństwa tego wielkoluda kobieta stała daleko za nim. Kapitan czytał w nim jak w otwartej księdze. I pomyślał: Pyskatej coś się za to należy. Jest dobrym człowiekiem.
Gelfred wyrósł przy jego boku. Prawdopodobnie czekał na koniec tego przedstawienia.
Kapitan wyczuł zło, zanim zobaczył, co przyniósł łowca. Jak gospodyni, która wraca z pielgrzymki i czuje, że coś zdechło pod podłogą – właśnie tak było, tylko mocniej i gorzej.
– Przewróciłem ją. Miała to w plecach – powiedział Gelfred. Trzymał w ręce coś, co okręcił swoim różańcem.
Kapitan przełknął żółć, która podeszła mu do gardła. Uwielbiam tę robotę, przypomniał samemu sobie.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak kij – z jednej strony gruby na dwa palce, z drugiej ostry jak igła, oblepiony krwią i ciemny. Ciernie sterczały wzdłuż całego drzewca. Na końcu były lotki. Strzała. A raczej plugawa parodia strzały, wystrugana z…
– Zguba Wiedźmy – powiedział Gelfred.
Kapitan się zmusił, żeby wziąć ją bez drżenia. Były pewne tajemnice, za których dochowywanie wciąż przychodziło mu płacić. Wspomniał ostatnią Zgubę Wiedźmy, którą widział – i szybko odsunął to wspomnienie.
Przez chwilę trzymał strzałę.
– I? – zapytał z udawaną beztroską.
– Zakonnicy strzelono w plecy. Dostała Zgubą Wiedźmy, kiedy jeszcze żyła. – Gelfred przymrużył oczy. – A potem potwór zdarł jej twarz.
Kapitan pokiwał głową i oddał strzałę łowcy. W chwili, gdy opuściła jego rękę, poczuł się lżejszy. Miał wrażenie, że w miejscach, gdzie ciernie przekłuły giemzowe rękawiczki, na palcach pojawiła się wysypka, jak po dotknięciu trującego bluszczu – o ile trujący bluszcz powoduje mrowiącą drętwotę, poważne skażenie.
– Ciekawe – mruknął.
Pyskata nie spuszczała z niego oka.
Przeklęte baby i ich wyjątkowa spostrzegawczość, pomyślał.
Jej uśmiech zmusił go do odwzajemnienia uśmiechu. Giermkowie i pachołkowie w ogrodzie na powrót zaczęli oddychać i kapitan był pewien, że teraz będą czujni. Wszyscy wiedzieli, że po świecie hula morderca, który ma sprzymierzeńców w Dziczy.
Wrócił do konia.
Jehannes, marszałek, podszedł od lewej strony i chrząknął.
– Ta kobieta napyta nam biedy – powiedział.
– Tom też jest utrapieniem – zaznaczył kapitan.
– Żadna inna kompania by jej nie przyjęła. – Jehannes splunął.
Kapitan popatrzył na swojego marszałka.
– Jehannesie, bądź poważny. Kto chciałby wziąć Toma? Zabił więcej własnych towarzyszy niż Judasz Iskariota.
Jehannes odwrócił wzrok.
– Nie ufam jej.
Kapitan pokiwał głową.
– Wiem. Ruszajmy. – Przez chwilę się zastanawiał, czy nie skoczyć na siodło. Zadecydował, że jest na to zbyt zmęczony, a poza tym pokaz nie zrobiłby wrażenia na marszałku. – Nie lubisz jej, bo jest kobietą – dodał i wsunął lewą stopę w strzemię.
Grendel był wysoki, więc musiał zgiąć lewą nogę, choć ograniczały go przeguby zbroi. Koń znowu parsknął. Toby trzymał wodze.
Podskoczył, prawa noga pociągnęła jego sześć stóp wzrostu wraz z pięćdziesięcioma funtami kolczugi i zbroi płytowej. Przełożył kolano nad wysokim łękiem i opadł na siodło bojowe.
– Tak – mruknął Jehannes i pojechał zająć swoje miejsce w kolumnie.
Kapitan zobaczył, że Michael patrzy za odjeżdżającym marszałkiem. Młodzieniec uniósł brew, spoglądając na swojego dowódcę.
– Masz coś do powiedzenia, młody Michaelu? – zapytał kapitan.
– Co to był za kij, panie? – Michael różnił się od innych, był dobrze urodzony. Niemal uczeń, nie najemnik. Jako giermek kapitana miał wyjątkowy przywilej. Mógł zadawać pytania, podczas gdy cała reszta kompanii siedziała spokojnie i słuchała.
Kapitan patrzył na niego przez chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wzruszył ramionami – niemały wyczyn w zbroi płytowej.
– Zguba Wiedźmy – odpowiedział. – Strzała zwana Zgubą Wiedźmy. Zakonnica miała moc. – Skrzywił się. – Dopóki nie dostała Zgubą Wiedźmy w plecy.
– Zakonnica? – zapytał Michael. – Zakonnica, która umiała władać mocą? – Po chwili milczenia podjął: – Kto ją zastrzelił? Na Jezusa, panie, chcesz powiedzieć, że Dzicz ma sprzymierzeńców?
– Właśnie z tym należy się liczyć, chłopcze. Tego się można spodziewać. – Kapitan miał doskonałą pamięć wzrokową, aż nazbyt dobrze wyćwiczoną, i lustrował w niej szczegóły jak pokoje w pałacu wspomnień: roztrzaskane drzwi, zwłoki bez twarzy, ręka, Zguba Wiedźmy. Przyjrzał się ścieżce wiodącej od ogrodowej furtki do drzwi frontowych. – Czekajcie na mnie – polecił.
Ruszył wokół podwórza, jadąc wzdłuż kamiennego muru aż do ogrodu. Stanął w strzemionach, żeby spojrzeć nad murem w głąb domu przez otwarte drzwi od strony ogrodu. Zobaczył rozbite drzwi frontowe. Kilka razy rzucił okiem przez ramię.
– Rozmyślny! – krzyknął.
Pojawił się jego łucznik.
– Co znowu? – mruknął.
Kapitan wskazał oboje drzwi.
– Z jakiej odległości mógłbyś strzelić do kogoś, kto stał przy drzwiach frontowych?
– Co? Przez cały dom? – zapytał Mord.
Kapitan skinął głową.
Rozmyślny pokręcił głową.
– Z niezbyt dużej, bo inaczej musiałbym strzelać wysoko. Strzała ugrzęzłaby w nadprożu. – Złapał wesz na kołnierzu i zgniótł ją między paznokciami. Spojrzał kapitanowi w oczy. – Musiałbym stać bliżej.
Kapitan skinął głową.
– Gelfred?! – zawołał.
Łowca stał przed drzwiami, wodząc laską nad wielkim gadzim odciskiem na ścieżce.
– Panie?
– Sprawdź z Rozmyślnym, czy znajdziesz jakieś ślady na tyłach. Rozmyślny ci pokaże, gdzie mógł stać łucznik.
– To zawsze mnie wkurwia… każ Długiej Łapie to zrobić – mruknął Mord.
Kapitan zatrzymał łagodne spojrzenie na łuczniku, który natychmiast się skurczył.
Kapitan pociągnął wodze i westchnął.
– Ruszajcie za nami, gdy tylko znajdziecie ślady – powiedział. Skinął na Jehannesa. – Jedziemy do fortecy na spotkanie z panią przeoryszą. – Leciutko musnął ostrogami boki Grendela.
Ogier parsknął i raczył ruszyć w deszcz.

 
Wesprzyj nas