Poruszająca opowieść o determinacji i woli przetrwania w okrutnych czasach wojny i trudnych latach powojennych. Niejednoznaczna bohaterka wzbudzająca emocje oraz przybliżenie czytelnikowi skomplikowanych relacji społecznych to atuty tej książki.


Historia Ady to jedna z opowieści umiejscowionych w latach czterdziestych ubiegłego stulecia. Skomplikowane losy bohaterki, która zaznała piekła wojny, będąc robotnikiem przymusowym na terenach III Rzeszy, a po powrocie do Anglii musiała walczyć o przetrwanie w trudnej rzeczywistości powojennej są przykładem determinacji w dążeniu do przetrwania, chwytania każdej iskierki nadziei i miłości rodzicielskiej stanowiącej motor napędowy woli przeżycia.

Z Adą los obszedł się stosunkowo łagodnie – jako posiadaczka cennych umiejętności krawieckich nie spędziła lat wojny w obozie koncentracyjnym, choć jako robotnik przymusowy – służąca i krawcowa – w domu komendanta obozu w Dachau była traktowana równie brutalnie, ale przynajmniej miała większe szanse na przeżycie. Talent do szycia okazał się cenną umiejętnością i choć Ada nie spełniła swojego przedwojennego marzenia o posiadaniu domu mody w Paryżu, to w dużym stopniu dzięki niemu przeżyła.

Autorka na przykładzie powojennych losów Ady pokazuje również problemy nękające społeczeństwo angielskie – trudy codziennego życia i zaopatrzenia w podstawowe artykuły, czarny rynek i osobników bogacących się na nielegalnych interesach i prostytucji, walkę o byt wszelkimi sposobami, a także ułomności systemu sądowniczego i nierównego traktowania kobiet i mężczyzn, których doświadczy także główna bohaterka.

Ada w ujęciu Mary Chamberlain jest postacią z krwi i kości, budzącą sympatię, choć nie pozbawioną wad i ułomności. Niefortunne znajomości, naiwność i brak rozwagi, wiązanie się ze złymi, prowadzącymi ciemne interesy mężczyźnami kilkukrotnie doprowadzały ją na skraj przepaści. Z drugiej strony dzięki hartowi ducha i niezwykłej woli przetrwania stymulowanej w najcięższych chwilach myślami o odebranym jej synku i marzeniami o byciu uznaną modystką udało jej się wytrwać pośród okropności wojny.

Powieść w sferze psychologicznej i moralnej jest równie niejednoznaczna jak Ada. Pozostawia czytelnika z tematami do przemyśleń i miejscem na własną ocenę zachowań bohaterów. Nic nie jest czarno-białe a życiowe wybory dokonywane przez bohaterów prowokują do głębszej refleksji nad siłą uczuć, także tych negatywnych i pamięcią o doznanych krzywdach domagających się zemsty.

opowieść o marzeniach, miłości do dziecka i woli przetrwania

Książka Mary Chamberlain to powieść o marzeniach, które mogą przesłonić zdrowy rozsądek, o miłości do dziecka, która trzyma przy życiu nawet w ekstremalnych warunkach i o tym, że przeważnie nie ma prostych i jednoznacznych wyborów, a wola przeżycia w trudnej sytuacji każe robić rzeczy szokujące, o których by się nawet nie pomyślało w zwyczajnych warunkach. Robert Wiśniewski

Mary Chamberlain, Krawcowa z Dachau, Przekład: Dominika Lewandowska-Rodak, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 16 marca 2016

kup książkę

Krawcowa z Dachau

Mary Chamberlain
Krawcowa z Dachau
Przekład: Dominika Lewandowska-Rodak
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 16 marca 2016

PROLOG

Kwietniowe słońce rzucało snop światła na zgrubienia na czarnym jedwabiu, przekształcając materiał w morze hebanu i gagatu, srebra i niebieskiej szarości. Ada patrzyła, jak Anni przejeżdża dłonią po równych, świeżo wyprasowanych brzegach żakietu, dotyka luksusowych, ciepłych nitek, gładzi naszyty kwiat, jakby jego miękkie płatki były żywe.
Pod spodem miała gruby wełniany sweter i fartuch kucharki, więc żakiet obciskał ją w ramionach. Nie, chciała powiedzieć Ada, nie tak. Noszony w ten sposób nie leży dobrze. Ale milczała. Po minie Anni widziała, że ten żakiet to najpiękniejszy strój w jej życiu.
Anni w jednej ręce trzymała klucz do pokoju Ady, w drugiej walizkę.
– Do widzenia – powiedziała. Rzuciła klucz na podłogę i kopnęła go w kierunku Ady.
Odeszła, zostawiając otwarte drzwi.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Londyn, styczeń 1939 roku

Ada spojrzała w pęknięte lustro oparte na kuchennym kredensie. Z otwartymi ustami i uniesionym językiem wyskubywała sobie brwi zardzewiałą pęsetą. Krzywiła się i pojękiwała, aż został tylko cienki łuk. Przemyła skórę oczarem wirgińskim, żeby pieczenie ustąpiło. Zamoczyła włosy w ciepłej czystej wodzie w starym pękniętym ceramicznym zlewozmywaku, osuszyła je ręcznikiem i zrobiła przedziałek z lewej strony. Osiemnastolatka, tak wyglądała poważniej. Środkowy palec, grzebień i prostujemy, palec wskazujący, zawijamy. Trzy fale z lewej, pięć z prawej, z tyłu kłos, podpinamy loki, wsuwka przy samej skórze, zostawiamy, żeby włosy wyschły.
Ada się nie spieszyła. Otworzyła torebkę i wyjęła puder, róż i szminkę. Nie za dużo, żeby nie wyglądać pospolicie, tyle, by twarz była świeża i zdrowo zarumieniona, jak u młodych dziewcząt w Women’s League of Health and Beauty. Widziała je w Hyde Parku – w czarnych reformach i białych bluzkach; wiedziała też, że w soboty po południu ćwiczą na dziedzińcu szkoły podstawowej imienia Henry’ego Fawcetta. Może do nich dołączy. Dobrze być giętką i smukłą. Mogłaby sama uszyć sobie uniform. W końcu jest teraz krawcową, dobrze zarabia.
Roztarła szminkę na wargach, sprawdziła, czy schnące włosy się pofalowały, wzięła lustro i zaniosła je do sypialni. Brązowa spódnica w kurzą stopkę, w kontrafałdy, i kremowa bluzka z ozdobioną emalią szpilką przy szyi – prawdziwa elegancja. Tweed był dobrej jakości, resztka od Isidore’a, krawca z Hanover Square. Kiedy podjęła tam pracę, miała raptem piętnaście lat. Jezu, jaka była wtedy zielona – zbierała szpilki z podłogi i zmiatała ścinki, jej tenisówki były szare od kredy, a odziedziczony żakiet za długi w rękawach. Tata mówił, że w tym zakładzie wyzyskuje się pracowników, że spasiony kapitalista, który go prowadzi, nic tylko ją wykorzystuje i że powinna walczyć o swoje prawa i wstąpić do związku. Ale Isidore otworzył jej oczy. Nauczył ją, że materiał żyje i oddycha, że ma osobowość i miewa różne nastroje. Jedwab, powiedział, jest uparty, batyst – posępny. Wełna czesankowa jest nieustępliwa, flanela – leniwa. Nauczył ją, jak ciąć, żeby materiał się nie marszczył i leżał prosto, nauczył ją, co to skosy i krajki. Pokazał jej, jak robić formy, gdzie rysować kredą i fastrygować. Nauczył ją szyć na maszynie, o przędzach i niciach, jak wszywać nowomodne suwaki w szew, tak by nie było ich widać, i jak obrzucać i obrębiać. Ścieg w jodełkę, Ado, w jodełkę. Kobiety wyglądające jak modelki. To był zaczarowany świat. Piękne włosy i błyszczące suknie. Nawet majtki szyte na miarę. Isidore pokazał Adzie tę rzeczywistość, a ona chciała jej dla siebie.
Jeszcze tego nie osiągnęła. Mama zabierała jej część zarobków, na utrzymanie, do tego autobus do pracy i ciastko do herbaty w Lyons, i pod koniec tygodnia niewiele zostawało.
– I nie myśl, że możesz się panoszyć w tym domu tylko dlatego, że za siebie płacisz.
Matka pogroziła Adzie brudnym palcem, jej kłykcie pomarszczone jak stary robak.
Ada nadal musiała wycierać kurze i zamiatać, a także – teraz, kiedy nauczyła się krawiectwa – szyć dla rodziny.
Wiedziała, że nie jest jej pisane to życie spod znaku zaciskania pasa, wyczesywania wszy i noszenia ubrań po innych. Językiem zwilżyła palec wskazujący i kciuk, zwinęła wiskozowe rajstopy z wyrobioną stopą i naciągnęła je na nogi, powoli, uważając, żeby nie poszło oczko i żeby szew był prosty. Jakość widać. Pozory mają znaczenie. Tak długo jak jej odzież wierzchnia wygląda dobrze, nikt się do niej nie przyczepi. Usta zaciśnięte, nos zadarty, przepraszam. Udawaj, że należysz do wyższej klasy, najwyższej. Ada wiedziała, że zajdzie daleko, będzie kimś.
Postawiła lustro na gzymsie kominka i przeczesała włosy, które ułożyły się w kasztanowe fale. Włożyła na głowę kapelusz, brązowy filcowy toczek, który zrobiono dla niej w pracy, i przesunęła go nieco na przód i na bok. Wsunęła stopy w nowe jasnobrązowe czółenka i, uniósłszy i przechyliwszy lustro, cofnęła się, żeby zobaczyć efekt. Wyglądała doskonale. Modnie. Szykownie.
Ada Vaughan przeskoczyła próg, jeszcze wilgotny po dzisiejszym szorowaniu i pastowaniu. Poranne niebo było zasnute dymem, kominy pluły sadzą. Szeregowiec ciągnął się wzdłuż całej ulicy, plamy sadzy pokrywały żółte lewkonie i przybrudzone firanki w otwartych oknach, miotane miejskim wiatrem. Zasłoniła nos dłonią, chroniąc się przed mgłą znad Tamizy i pyłem z zakładów produkcji łoju; dzięki temu nie będzie czarnych śladów na chusteczkach, które sobie uszyła i ozdobiła w rogu haftem: „AV”.
Stuk-stuk po Theed Street, drzwi frontowe otwarte, można zajrzeć do środka, to są szacowne domy, czyściuteńkie, dobry adres, mama zawsze mówiła, że trzeba być kimś, żeby tu wynajmować. Kimś! Mama i tata nie mają pojęcia o takich ludziach. Oni w soboty rano nie sprzedają „Daily Workera” pod Dalton’s ani nie ściskają różańca, aż porobią się im odciski na kciukach. Oni nie wrzeszczą na siebie ani nie dąsają się całymi dniami. Gdyby Ada musiała wybierać między matką a ojcem, zawsze wybrałaby ojca, mimo jego porywczości i frustracji. On nie czekał, aż trafi do nieba, tylko szukał zbawienia w teraźniejszości – ostatni wysiłek i gmach wzniesiony z uprzedzeń i przywilejów runie, a wtedy wszyscy będą mieli świat, którego pragnie Ada. Zbawienie matki miało przyjść po śmierci i życiu pełnym cierpienia i krwawicy. Siedząc w niedziele w kościele, Ada zastanawiała się, jak można z bólu uczynić religię.
Stuk-stuk, minęła remizę strażacką i leżące przed nią sterty worków z piaskiem. Minęła Old Vic, gdzie w wieku jedenastu lat obejrzała z darmowego miejsca Wieczór Trzech Króli, oczarowana błyszczącymi aksamitnymi kostiumami i zapachem żarówek i skórki pomarańczowej. Wiedziała, po prostu wiedziała, że świat tej sceny, z namalowanymi dekoracjami i sztucznymi światłami, jest tak prawdziwy i głęboki jak sam wszechświat. Makijaż i pozory – była pełna sympatii dla Malvolia, gdyż on, tak jak i ona, pragnął być kimś. Szła dalej, London Road, weszła na St George’s Circus i skręciła w Borough Road. Tata mówił, że przed końcem roku wybuchnie wojna, a mama bez przerwy zbierała ulotki i czytała je na głos: „Na dźwięk syreny należy spokojnie skierować się…”. Ada, stukając obcasami, podeszła do budynku i spojrzała w górę na wypukłe litery. „Borough Polytechnic Institute”. Poprawiła toczek, otworzyła i zamknęła torebkę, upewniła się, czy szwy na łydkach są proste, i weszła po schodach. Czuła wilgoć pod pachami i między udami, lepkość, którą wywołują nerwy, inną niż czysty pot jak po biegu.
W drzwiach do sali 35 były cztery szklane wstawki. Ada zajrzała. Ławki zostały zsunięte na jedną stronę, a na środku w półkolu stało sześć kobiet. Były odwrócone plecami do drzwi i patrzyły na kogoś przed sobą. Ada nie mogła dojrzeć na kogo. Wytarła dłoń o spódnicę, otworzyła drzwi i weszła.
Z półkola wystąpiła kobieta o wydatnym biuście, ze sznurem pereł na szyi i siwymi włosami uczesanymi w kok, i rozłożyła szeroko ręce.
– Kogo tu mamy?
Ada przełknęła ślinę.
– Jestem Ada Vaughan.
– Z przepony – zagrzmiała kobieta. – Jak się nazywasz?
Ada nie wiedziała, o co jej chodzi.
– Ada Vaughan – powtórzyła, a głos załamał się jej na języku.
– Czyżbyśmy były myszą? – spytała tubalnym głosem kobieta.
Ada zarumieniła się. Czuła się nieważna, głupia. Odwróciła się i skierowała ku wyjściu.
– Nie, nie – zakrzyknęła kobieta. – Wejdź, proszę. – Ada sięgała do klamki. Kobieta położyła rękę na jej dłoni. – Zaszłaś już tak daleko.
Jej dłoń była ciepła i sucha i Ada zobaczyła, że ma zadbane pomalowane na różowo paznokcie. Kobieta zaprowadziła ją do pozostałych kobiet, ustawiła na środku półkola.
– Nazywam się panna Skinner. – Jej słowa brzmiały melodyjnie, czysto, jak muzyka, pomyślała Ada, albo śpiew kryształowej gołębicy. – A ty?
Panna Skinner stała prosto, co tym bardziej eksponowało obfity biust, ale talię miała szczupłą. Przechyliła głowę na bok, wysunęła brodę.
– Przedstaw się wyraźnie. – Uśmiechnęła się, skinęła głową. Choć jej ton był surowy, na twarzy malowała się życzliwość. – Dyk-cja.
– Ada Vaughan – powiedziała z przekonaniem Ada.
– Możesz wyglądać jak łabędź – orzekła panna Skinner, cofając się o krok – ale jeśli będziesz piszczeć jak wróbelek, kto potraktuje cię poważnie? Witam, panno Vaughan.
Wzięła się pod boki. Ada wiedziała: z pewnością nosi pas wyszczuplający. Żadna kobieta w tym wieku sama z siebie nie ma takiej figury. Nabrała powietrza, „mmmm”, zastukała palcami w zagłębienie, które powstało pod jej żebrami, otworzyła usta: „Do re mi fa so”. Bucząc niczym komin okrętu, przeciągnęła ostatni dźwięk, aż zostało po nim tylko echo. Rozluźniła barki i głośno wypuściła resztę powietrza. Chyba trzyma to powietrze w biuście, pomyślała Ada, nadmuchuje go jak balon. Nikt nie umie oddychać tak głęboko. To nienaturalne.
– Wyprostuj się. – Panna Skinner zrobiła krok naprzód. – Broda do góry, pośladki zwarte.
Przecisnęła się przez grupę kobiet, podeszła do Ady i jedną dłoń przycisnęła do jej krzyża, a drugą uniosła i wysunęła brodę.
– Jeśli nie stoimy prosto – panna Skinner odchyliła ramiona Ady i wypchnęła jej pierś – nie możemy postawić głosu. – Jej „rrr” rozbrzmiało jak czynele Armii Zbawienia. – A jeśli nie postawimy głosu – dodała – nie możemy wyraźnie mówić. – Panno Vaughan – zwróciła się do Ady – czemu chcesz się uczyć wymowy?
Ada poczuła, jak fala gorąca zalewa jej szyję i sięga uszu, wiedziała, że jej twarz czerwienieje. Otworzyła usta, ale nie potrafiła tego powiedzieć. Język złożył jej się w plisę. Chcę być kimś. Panna Skinner skinęła głową. Widziała już takie jak Ada. Ambitne.

*

„Kiedy cię zobaczyłam, pomyślałam, że jesteś klientką”, powiedziała szanowna pani Buckley. „Taka elegancka”. Wzięto ją za klientkę. No proszę. Podejmując tam pracę we wrześniu ubiegłego roku, miała zaledwie osiemnaście lat. Ada szybko się uczyła.
Pani Buckley prowadziła biznes jako „madame Duchamps”. Wysoka, o kanciastych biodrach, z pomalowanymi paznokciami i uszami ozdobionymi dyskretnymi kolczykami, robiła wrażenie swoimi opowieściami o couture i atelier i Paryżu – Paris! Przeglądała „Vogue’a” i wyczarowywała suknie balowe i sukienki koktajlowe z jedwabiu i szenili, które drapowała i upinała na smukłych debiutantkach i ich tęgich przyzwoitkach.
Ada nauczyła się fachu od Isidore’a, a pewności siebie od pani B., jak ją nazywały pozostałe dziewczęta. Isidore był mądry i dobry, i zabawny, był autentyczny, natomiast osoba pani B. powstała w wyniku stosowania różnych sztuczek. Ada była pewna, że szanowna pani Buckley nie jest ani szanowna, ani zamężna, a jej cera jest tak naturalna jak nazwisko prawdziwe, ale to wszystko nie stanowiło dla pani B. żadnej przeszkody. O kobiecej sylwetce i o naturze tkanin wiedziała właściwie wszystko.
W hierarchii pani B. plasowała się o stopień wyżej niż Isidore. Paryż. Właśnie to miasto zamierzała podbić Ada. Nazwie swój dom mody „Vaughan”. Modna nazwa, jak Worth albo Chanel, ale ze szczyptą brytyjskiego cachet. To było kolejne słowo, którego nauczyła się od pani B. Cachet. Styl i klasa w jednym.
– Gdzie się pani nauczyła tylu francuskich słów, madame?
Dziewczęta zawsze musiały się do niej zwracać per „madame”.
Pani B. uśmiechnęła się znacząco, wyciągnęła długą szyję i przechyliła głowę na bok.
– Tu i tam – odparła. – Tu i tam.
Co ważne, pani B. dostrzegła, że Ada to pracowita młoda kobieta, która ma ambicje i talent. Ze względu na poprawną wymowę Ada została twarzą pracowni, młodzieńczą sklepową modelką, a młode damy z socjety zaczęły zwracać się do niej, by to ona prezentowała ubrania, a nie pani B., której talia i warstwa pudru z każdym dniem stawały się grubsze.
– Mademoiselle – mówiła pani B. – Włóż tę suknię wieczorową.
– Tę z douppioni, madame?
Ciemnogranatowa bez pleców. Ada osiadała na biodrach i kołysała się, wirowała po podłodze, żeby jej odkryte plecy przykuły wzrok i żeby te zapatrzone oczy zachwyciły się ułożeniem materiału na jej sylwetce – na zewnątrz i do wewnątrz, a na końcu rozłożysty syreni ogon. Znów się odwracała i uśmiechała.
– A teraz tę szyfonową.
Woale, które okrywały ją tajemnicą, podszewka z tafty, mieniące się perłowe odcienie i drogocenny blask. Ada uwielbiała to, jak ubrania ją przeobrażają. W nich może być ogniem albo wodą, powietrzem albo ziemią. Elementarna. Szczera. Oto kim jest. Unosiła ręce, jakby chciała wziąć niebiosa w objęcia, a jedwabna siateczka falowała wokół niej; Ada składała głęboki ukłon, a potem otwierała się jak pąk kwiatu, każda kończyna niczym zmysłowy jędrny płatek.
Była przedmiotem powszechnego uwielbienia, żywą rzeźbą, dziełem sztuki. A przy tym też twórczynią. Uśmiechała się i mówiła:
– Wystarczy zebrać tutaj albo tu zrobić plisę i voilà.
Z teatralnym ruchem długich szczupłych palców i tym nowym znaczącym voilà Ada dodawała swój akcent do projektu pani B., czyniąc go nowocześniejszym, bardziej pożądanym. Ada wiedziała, że pani B. widzi w niej swój atut, dostrzega jej talent i dobry gust, jej umiejętność pozyskiwania klientek i oczarowywania ich swobodną elokwencją – efekt skutecznego nauczania panny Skinner.
– Jeśli skroimy ze skosu – mówiła Ada, przykładając materiał ukośnie do klientki – widzi pani, jak się będzie układać, jak szata greckiej bogini.
Drapowanie na piersi, jedno ramię odkryte, wyłania się niczym syrena z morza szyfonu.
– Non, non, non – mówiła po francusku pani B., cmokając, kiedy Ada przekraczała granice przyzwoitości. – Tak nie można, mademoiselle. To nie suknia do buduaru, tylko na bal. Decorum, decorum. – Następnie zwracała się do klientki: – W co subtelniejszych kwestiach obyczajności panna Vaughan wykazuje się jeszcze pewnym brakiem doświadczenia, naiwnością.
Może Ada i była naiwna, ale była też dobrą reklamą dla madame Duchamps, modiste z Dover Street, i miała nadzieję, że pewnego dnia nie będzie już tylko atutem, lecz partnerką biznesową. Pozyskała sporą grupę oddanych klientek. Wyróżniała się talentem, jej projekty odznaczały się harmonijnym stylem i wytwornością. Przywoływała ducha Hollywood i wytwornego świata gwiazd i wprowadzała go na salony codzienności. Ada utożsamiała się ze swoimi modelami, ich chodzącą reklamą. W sukience w kwiaty, dopasowanej marynarce, prostych czółenkach, z pomalowanymi paznokciami wiedziała, że przyciąga wzrok innych, kiedy wychodzi z pracowni i niespiesznie kieruje się na zachód Picadilly, mijając Ritza i Green Park. Stuka obcasami, z brodą uniesioną, udaje, że może mieszka na Knightsbridge albo Kensington, dopóki nie ma pewności, że znajduje się poza zasięgiem ciekawskich spojrzeń. Wtedy wreszcie skręca na południe, stuk-stuk przez Westminster Bridge i do Lambeth, mijając po drodze chichoczących nicponi, którzy zadzierają nosa i idą za nią chwiejnie, niby na obcasach.
Był późny kwiecień i czarny deszcz siekł i bębnił w kryte łupkiem dachy Dover Street. Strugi zabrane z oceanu i spuszczone z niebios z hukiem spadały na ziemię i wsiąkały głęboko w szczeliny w bruku, ciemne rzeki spływały rynsztokami, wirowały we wgłębieniach w chodnikach i przy wysokich ozdobionych sztukaterią domach. Rozbryzgiwały się na parasolach i szarych kapeluszach przechodniów i zalewały nogawki poniżej płaszczów przeciwdeszczowych. Wnikały w skórę butów.
Ada sięgnęła po swój płaszcz – miękki, płowy, wiązany w pasie – i parasolkę. Dziś będzie musiała zacisnąć zęby i skręcić w lewo od razu, wsiąść do autobusu numer 12 na Haymarket.
– Dobranoc, madame – powiedziała do pani B.
Stanęła w drzwiach, po czym wyszła na całkiem mokrą ulicę. Skierowała się ku Piccadilly, patrząc pod nogi, omijając kałuże. Podmuch wiatru szarpnął parasolkę i odwrócił ją, łopotał połami płaszcza i pochwycił włosy w swoje deszczowe macki. Ada przyciągnęła wygięte metalowe druty.
– Pozwoli pani, że pomogę – odezwał się męski głos, a nad jej głową pojawił się duży parasol.

 
Wesprzyj nas